Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.
Część III – Wietnam
Po ciężkiej nocnej przeprawie przez lasy i góry Laosu w końcu pokonaliśmy granicę z Wietnamem i około godziny 10.00 ruszyliśmy w trasę po tym kraju. Na szczęście tutaj warunki drogowe były bez porównania lepsze, jednak zakrętów nie brakowało, więc dużo szybciej wcale nie jechaliśmy. Od razu było widać, że góry wietnamskie są co prawda zarośnięte, ale już nie takim naturalnym lasem jak w Laosie. Z czasem teren się wypłaszczał, a droga prostowała. W jednej z okolicznych miejscowości zrobiliśmy dłuższy postój na obiad. Po przekroczeniu granicy szybko zwraca się uwagę, że Wietnam w porównaniu do Laosu to prawdziwy finansowy krezus. Wszystko jest większe, ładniejsze, nowsze czy bardziej uporządkowane niż w Laosie – poza unikatową tamtejszą przyrodą. Zresztą już podjąłem decyzję, że wrócę do Laosu na trzy tygodnie i wynajmę samochód terenowy – chcę ten kraj dobrze zjeździć, bo myślę, że to unikat na skalę światową. Mój sympatyczny młody Holender, z którym spędziłem 22 godziny, leżąc ramię w ramię, opowiadał, że jego kolega kilka dni temu, pokonując trasę Mekongiem tak jak ja, widział pływające zwłoki człowieka z rękoma zawiązanymi za plecami, które przepływały metr od ich łodzi. Myślę, że mogły płynąć Mekongiem aż z Birmy, gdzie w tej chwili trwają intensywne walki pomiędzy reżimem wojskowym a kilkoma mniejszościami narodowymi.
Około godziny 16.00 dojechaliśmy do miejsca, w którym autobus miał skręcić w lewo na Hanoi, a moje miasto Vinh znajdowało się godzinę jazdy na prawo. Ja i jeszcze jeden Wietnamczyk wysiedliśmy i musieliśmy poczekać na inny autobus, który nas zabierze do Vinh. Po wyjściu z autobusu okazało się, że mój Wietnamczyk, którego się od tej pory trzymałem, również jedzie do Da Nang. Wietnamczyk wyglądał na kogoś ważnego, był starszy ode mnie, bardzo schludnie ubrany a w klapie marynarki miał wpiętą flagę Wietnamu. Wyglądał i zachowywał się jak ktoś ważny, np. członek rządu. Na kolejny autobus czekaliśmy w małym punkcie handlowym, gdzie mój kolega szybko się obsłużył – kupił jakieś suszone orzechy w miodzie i nalał dwie szklanki herbaty, po czym kazał mi jeść i pić. Ja w międzyczasie w końcu ubrałem się ciepło.
Po jakichś 25 minutach nadjechał mały lokalny autobus, do którego wsiedliśmy, a pani z punktu miała już kasę na bilety dla nas. Otrzymałem bilet, ale nie musiałem płacić – była to usługa w ramach całej podróży z Luang Prabang. Okazało się, że lokalny autobus to prawdziwe centrum usługowe i kurierskie. Obok kierowcy siedział jego pomocnik. W ciągu około godziny jazdy widziałem, jak ten sam chłopak: wypłacił gotówkę mojemu Wietnamczykowi, sprzedawał bilety na autobus, wydzwaniał oraz przyjmował i wydawał przesyłki kurierskie. Wietnamczycy są niesamowici. Nie dziwię się, że wygrali wszystkie wojny w ostatnich 60 latach i mają tak świetnie funkcjonujący kraj. Będą kiedyś bardzo bogaci. Po drodze mój Wietnamczyk pokazał mi ulotkę autobusu z prywatnymi kabinami, takimi jak chciałem, który o 21.00 wyjeżdża tego samego dnia, tj. 23 grudnia, za 350 tys. VND (17 USD) do Da Nang. Powiedziałem, że mi pasuje i chciałbym nim jechać.
Zdjęcie 1. Przerwa na obiad, już w Wietnamie.
Zdjęcie 2. Autobus do Vinh – przy okazji centrum usługowe.
Około 18 wysiedliśmy z autobusu i poszliśmy do zakładu fryzjerskiego, gdzie mój zadbany towarzysz kazał sobie umyć głowę, ostrzyć włosy, ponownie umyć, zrobić masaż twarzy i się ogolić. Ja cały czas czekałem, na szczęście mogłem podładować telefon. Następnie zaproponowałem, aby pojechać gdzieś zjeść i że ja zapraszam. Niestety mój kolega nie mówił po angielsku, więc zostawał mi język migowy i kilka pojedynczych słów po angielsku. Po drugiej stronie ulicy była typowa, otwarta kuchnia azjatycka, gdzie zjedliśmy bardzo syty posiłek: makaron z mięsem oraz owoce, które kolega kupił obok jadalni. Po posiłku wróciliśmy do fryzjera, gdzie zostawiliśmy bagaże i przez dwie godziny siedzieliśmy w internecie.
Około 20.20 podjechał bus, który zabrał nas do bazy autobusów VIP, o bardzo wysokim standardzie – takich, jakie bardzo polubiłem w Wietnamie. Zapakowaliśmy bagaże, podaliśmy nazwiska i otrzymaliśmy kabiny do spania. Wszystko jak spod igły, jeszcze pachniało nowością i czystością. Gdy tylko autobus ruszył, usnąłem i z małymi przerwami spałem do 5 rano. Czas ośmiu godzin podróży minął jak pięć minut. Cudowna odmiana po ciężkiej podróży z Laosu. Rano nie zdążyłem jeszcze wysiąść z autobusu, a już przejął mnie kierowca taksówki. Nie miałem siły ani ochoty się specjalnie targować czy szukać tańszego zamiennika, tym bardziej że padał deszcz. Około 5.30 znalazłem się w moim upragnionym pokoju hotelowym. Z właścicielem od trzech dni byłem zresztą na łączach i informowałem o godzinie dojazdu, poza tym kupiłem u niego jedną dobę więcej z przodu. Podróż trwała trzydzieści sześć godzin – to chyba mój życiowy rekord. Na szczęście jestem odporny na trudy i mam dobre, poznawcze nastawienie. W przeciwnym razie dostałbym chyba wylewu w pierwszym autobusie ze względu na niewygody i ciągłe zimno. Zresztą jedna z pasażerek przez kilka godzin wymiotowała, pochodziła chyba z Indii. Gdybym kiedyś taką podróż zafundował turystom, to byłaby moja ostatnia grupa… Dobrze, że mam filmiki i zdjęcia, bo nikt by mi nie uwierzył. Dałem radę, a to najważniejsze, dużo przeżyłem, zobaczyłem i się nauczyłem. Za jakiś czas będę to wspominał z uśmiechem.
Zdjęcie 3. Zakład fryzjerski, w którym spędziliśmy kilka godzin.
Zdjęcie 4. Uliczna restauracja, w której zjedliśmy kolację.
Zdjęcie 5. Najlepszy autobus do podróży na świecie.
24 grudnia trochę dużej pospałem, zjadłem śniadanie i poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Niestety, pogoda była beznadziejna, zrobiło się deszczowo i chłodno, nawet bardzo jak na warunki wietnamskie o tej porze roku. Do plaży z mojego małego, ale bardzo przyjemnego hotelu miałem może z 800 m. Plaża bardzo długa, kilka kilometrów, nad brzegiem biegnie główna ulica, a przy niej już stoją i ciągle powstają nowe wieżowce. Za kilka lat to miejsce będzie nie do poznania. Zastanawiające, że prawie nie wiało, a była dosyć duża fala. Generalnie tylko deszcz nie pozwalał na dłuższy spacer. Wypiłem po drodze kawkę, przepytałem kelnera o podstawowe zwroty grzecznościowe w języku wietnamskim i wróciłem do pokoju.
W międzyczasie zarezerwowałem sobie hotel w kolejnej miejscowości, poleconej mi przez właściciela hotelu Tuy Hoa. Wieczorem ponownie wyruszyłem na zwiedzanie okolicy. Deszcz już nie padał i zrobiło się całkiem przyjemnie. Zaliczyłem masaż, już nie za tak konkurencyjną cenę jak w Tajlandii, ale dużo lepszej jakości niż w Laosie. Spacerując, zauważyłem bardzo dużo ozdób świątecznych oraz ludzi, którzy całymi rodzinami udawali się na świąteczny obiad do restauracji. W rejonie mojego hotelu i plaży znajdowało się bardzo dużo restauracji serwujących potrawy przygotowane z owoców morza. Przy każdej z nich był cały zestaw akwariów, w których pływały ogromne kraby, ryby takie jak moreny, rekiny, węgorze i wiele innych. Moją uwagę przykuł także małż o nazwie geoduck, który przypomina wyglądem penisa. Kiedyś w telewizji widziałem, jak się je łowi. Zakopują się na metr głębokości i pobierają pokarm dużym organem, coś w rodzaju trąbki, przypominającej właśnie penisa. Podobno żyją nawet 160 lat. Ceny niektórych krabów sięgały nawet 800 PLN za kg, nie był więc to rarytas dla każdego. Turystów nie spotykałem za wielu, ale czuło się bardzo przyjemną, świąteczną atmosferę. Bardzo ciekawie wyglądały także fale morskie oświetlane światłem z restauracji czy zlokalizowanych przy plaży latarni. Pierwsze wrażenie Da Nang z powodu pogody wywarło na mnie słabe, ale wieczór zdecydowanie poprawił mi humor. Wieczorem jeszcze nadrobienie zaległości pisarskich i spać.
Zdjęcia 6–15. Pierwsze wrażenia z Danang.
Pierwszego dnia świąt zrobiłem to, co planowałem: rano potruchtałem w sandałkach na plażę, a następnie pobiegałem po niej boso. Ciepły piasek i woda oraz ruch na świeżym powietrzu bardzo dobrze mnie nastawiły do dnia, pomimo że słońca dalej nie było. Po śniadanku wsiadłem na dostarczony mi skuterek i bez żadnych formalności czy podpisów udałem się w pierwszej kolejności na poszukiwanie paliwa. Zgodziłem się na trochę większą opłatę w zamian za niezostawianie swoich danych i paszportu w zamian.
Udałem się, zgodnie z sugestią właściciela hotelu, w kierunku południowym na objazd półwyspu Son Tra, który ze swoimi wzgórzami dominował nad okolicą. Po drodze zrobiłem trochę zdjęć w przystani rybackiej oraz wypiłem kawkę w fajnie zrobionej marinie. Na Son Tra znajdował się m.in. widoczny z kilkunastu kilometrów ogromny biały posąg Lady Budda i Pagoda Linh Ung. Typowe turystyczne miejsce: ogromny parking, autokary i setki turystów. Na szczęście trochę wyjrzało słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. Po obejrzeniu atrakcji turystycznych udałem się w dalszy objazd, zatrzymując się po drodze, aby podziwiać widoki i liczne małpy makaki bawiące się przy drodze. Skręciłem też do jakiegoś dużego resortu, ale po chwili zawróciłem, gdyż odniosłem wrażenie, że jest to strefa dla gości hotelowych. Niestety moja podróż się szybko zakończyła: pojawił się szlaban i napis, że wjazd skuterom automatycznym i dużym pojazdom jest zabroniony. Nie wiem, dlaczego, ale z obsługą szlabanu nie było żadnej dyskusji, pomimo tego, że mój skuter był manualny.
Zdjęcia 16–27. Pierwsza część wycieczki na półwysep Son Tra.
Porzuciłem negocjacje i zawróciłem. Po drodze zatrzymałem się w innym kurorcie, gdzie była ogólnodostępna restauracja i tam zjadłem pyszną rybkę. Znajdowało się tam wielu turystów o europejskich rysach twarzy, którzy celebrowali okres świąteczny. Postanowiłem objechać półwysep od drugiej zachodniej strony i okazało się to strzałem w dychę. Trasa była bardzo mało uczęszczana, za to spotkałem dużo biegaczy i rowerzystów. Grupka fotografów śledziła piękne ptaki. Znalazłem się w bardzo ładnym, naturalnym lesie z bujną roślinnością, a przy tym miałem piękne panoramiczne widoki na miasto i zatokę. Co jakiś czas pojawiały się duże banery informacyjne, dotyczące występowania jakiegoś gatunku, np. bardzo urodziwej rzadkiej małpy Pygathrix nemaeus (duk wspaniały). To bardzo ładne zwierzę o czerwonym ubarwieniu pyska. Jadąc, cały czas się rozglądałem, ale nic nie widziałem. Spotkałem grupę makaków, które już wcześniej widziałem, ale tych urokliwych nie. Wjechałem nawet na najwyższy punkt widokowy, skąd rozpościerał piękny widok na zatokę, ale przy dużym zachmurzeniu nie było szans na ładne zdjęcia.
Zdjęcia 28–34. Widoki na trasie wokół półwyspu.
W drodze powrotnej, zbliżając się do małej rzeczki, przy której wcześniej się zatrzymałem, zauważyłem grupę ludzi z profesjonalnym sprzętem fotograficznym, samochód i skutery, co sugerowało, że coś ciekawego tam jest. Miałem szczęście: na dużym drzewie odpoczywała rodzina Pygathrix nemaeus. Niestety, zachmurzenie i odległość nie pozwoliły na idealne zdjęcia, ale zyskałem przyjemność ich obserwacji. Porozmawiałem chwilę z grupą sympatycznych czterech panów. Wśród nich jeden był Amerykaninem, a drugi Australijczykiem. Obaj mieszkają i pracują w Da Nang. Towarzyszyła im sympatyczna Wietnamka w czapce św. Mikołaja. Cała sympatyczna i popijająca to wino, to piwo ekipa poruszała się pięknie odrestaurowanym klasykiem – volkswagenem T1.
Pomimo braku pięknego słońca, które dałoby szansę na świetne zdjęcia, uważam dzień za bardzo udany pod kątem poznawczo-przyrodniczym. Wietnam to bardzo atrakcyjny turystycznie kraj.
Zdjęcia 35–40. Widoki na Da Nang, małpy oraz poznani ciekawi ludzie.
Drugi dzień świąt zgodnie z planem spędziłem na wyjeździe skuterem do Hoi An. Miasto zupełnie mnie zaskoczyło. Kiedy czytałem o rejonie, w którym się zatrzymałem, natknąłem się na informacje na temat polskiego architekta i konserwatora zabytków Kazimierza Kwiatkowskiego. Zmarły w 1997 roku architekt pod koniec lat siedemdziesiątych, po wojnie amerykańsko-wietnamskiej, przewodniczył Polsko-Wietnamskiej Komisji Konserwacji Zabytków, której zadaniem było ratowanie tego, co ocalało z wojny. Zasłynął m.in. ze swojej pracy w miastach Hue i Hoi An. W Hoi An dowiedział się, że władze wietnamskie chcą wyburzyć zagrzybiałą starą część miasta, w to miejsce stawiając nowe osiedle. Kwiatkowski przekonał Wietnamczyków, że to błąd, a stare miasto ma ogromny potencjał. W 1999 roku, dzięki jego staraniom, starówka Hoi An znalazła się na liście UNESCO.
Jadąc do Hoi An, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Po drodze, tj. przez prawie 20 km, wzdłuż wybrzeża morskiego ciągnęły się kompleksy hotelowe, pola golfowe i ogromne osiedla mieszkaniowe, część z niedokończonymi inwestycjami. Po około 15 km zauważyłem wysokie skaliste wzgórza, jakby rzucone od niechcenia wśród płaskich terenów. W rejonie tym powstały infrastruktura turystyczna, parkingi, windy, wieże widokowe itp. Nie wiem, dlaczego, ale w miejscu tym zlokalizowano mnóstwo zakładów wytwarzających ogromne rzeźby z marmuru. Na jedną z gór można było wejść lub wjechać windą, jednak zaplanowałem to na powrót. Jak się później okazało – już nie zdążyłem.
Zdjęcie 41. Poranny bieg autora na plaży w Da Nang.
Zdjęcia 42–44. Wzgórza na trasie oraz zakład produkcji marmurowych rzeźb.
Mijając dużą osadę, zauważyłem starą zabudowę, tj. bardzo malutkie, ale urokliwe domki. W pewnym momencie skręciłem do wsi, aby zobaczyć, jak żyją ludzie. Zauważyłem, że w jednym z domów gromadzą się mężczyźni na jakiś obrzęd religijny, ale nie odważyłem się tam podjechać. Jednak, kiedy jeżdżąc po wsi, zobaczyłem w innym miejscu podobną uroczystość, nie wytrzymałem i podjechałem pod dom. Widać było jakiś przystrojony ołtarz oraz ludzi ubranych w białe stroje. Postałem przez chwilę pod domem i stało się to, na co liczyłem: zostałem zaproszony do środka. W środku ludzie siedzieli przy stołach, na których stała woda mineralna, szklanki i termosy. Część osób była ubrana w białe stroje, natomiast inni nie. Kiedy usiadłem przy wskazanym stole, podano mi wodę i zagadał do mnie po angielsku młody Wietnamczyk. Okazało się, że trafiłem na uroczystość pogrzebową 97-letniej staruszki, natomiast osoby w białych strojach to członkowie rodziny. Uroczystości towarzyszyły uderzenia w bęben, które miały komunikować lokalnemu społeczeństwu, że ktoś odszedł. Pozwolono mi robić także zdjęcia. Po chwili rozmowy mój Wietnamczyk się pożegnał, więc i ja skorzystałem z okazji, aby grzecznie się oddalić, dziękując za gościnę.
Zdjęcia 45–50. Tradycyjne małe domy Wietnamczyków oraz uroczystość pogrzebowa.
Po dalszych kilkunastu minutach jazdy skręciłem w prawo na Hoi An. Zbliżając się do miasta, od razu zauważyłem, że jest tutaj dużo więcej turystów, szczególnie o europejskich rysach, niż w Da Nang. Po drodze mijałem duże pola uprawne, przygotowywane pod uprawy ryżu. Kiedy dojechałem w rejon starej zabytkowej części miasta, znalazłem miejsce parkingowe, opłaciłem parking 5 tys. VND (1 PLN) i udałem się w kierunku starówki. Im bliżej starej części, tym ruch na ulicach i liczba turystów rosły. Kiedy odwiedziłem jedną z pierwszych zabytkowych świątyń, zauważyłem dwie Azjatki, ubrane jedna na biało, druga na czerwono, w trakcie sesji zdjęciowej na tle zabytkowych budynków. Oczywiście skorzystałem z okazji i zrobiłem kilka najładniejszych do tej pory zdjęć.
Zdjęcia 51–55. Pierwsze wrażenia z Hoi An.
Niedaleko świątyni, na dużym centralnym placu, znajdował się pięknie zadbany pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, otoczony przepięknymi zabytkami, które dzięki niemu przetrwały i jak magnes przyciągają setki tysięcy turystów. Trudno opisać wrażenia ze zwiedzania starej części Hoi An. Przepiękne uliczki, zabudowane różnymi mniejszymi i większymi kamienicami. Zabudowa jest raczej zwarta, gdzieniegdzie znajdują się wąskie uliczki pomiędzy kamienicami. Niektóre budynki były wyjątkowo cenne i aby je zwiedzać, należało zakupić bilet, chyba jeden na wszystkie budynki. W budynkach – muzeach obsługa oprowadzała i opowiadała o danym miejscu. Sama starówka znajdowała się nad jednym kanałem, nad którym przechodził most na wyspę, pięknie zabudowaną i stanowiącą kolejną atrakcję turystyczną. W porcie stało dziesiątki łodzi do wynajęcia.
Zdjęcia 56–57. Pomnik zasłużonego dla Hoi An Polaka Kazimierza Kwiatkowskiego.
Praktycznie wszystkie budynki były albo punktami gastronomicznymi, albo handlowymi, co nie do końca pozwalało dostrzec ich urodę. Sprawiały wrażenie starych, trochę zaniedbanych, nawet brudnych, co tworzyło unikatowy klimat. Na to wszystko nakładała się piękna przyroda, pnące się rośliny czy kwiaty. Widać, że Wietnamczycy mają niesamowity smak i gust w łączeniu budynków i architektury ogrodowej. Hoi An to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem z Wietnamie, polecam je każdemu, pomimo że jest trochę zatłoczone przez turystów.
Zdjęcia 58–76. Hoi An w całej okazałości.
Kiedy już napełniłem żołądek i nasyciłem zmysły, udałem się w drogę powrotną. Musiałem się spakować i opuścić hotel, ponieważ o 23.30 miałem pociąg do Tuy Hoa.
Dworzec w Da Nang jest niewielki, niepozorny, ale też przybywa tam niewielka liczba pociągów. Kiedy przybyłem na dworzec, na tablicy ogłoszeń wyświetlały się tylko dwa pociągi: mój i kolejny o 0.40. Mój pociąg miał małe spóźnienie, a dopóki nie wjechał i się nie zatrzymał, wszystkie drzwi na perony były zamknięte. Ciekawe jest to, że pociąg zatrzymał się na peronie drugim i żeby do niego wsiąść, należało po torach przejść przez peron pierwszy. Wagony miały dobre oznaczenia, więc bez problemu znalazłem swoje miejsce. Większość wsiadających pasażerów to turyści. Mój przedział miał dwa łóżka, dwupoziomowe, czyli wygodnie mogło w nim podróżować cztery osoby i ani jedna więcej. Każdy miał swoją poduszkę i kołderkę. Po usadowieniu się i schowaniu swoich bagaży ruszyłem do Tuy Hoa, około 400 km na południe.
Miałem trochę pecha, ponieważ jeden z pasażerów słuchał głośno telefonu, drugi miał chyba owsiki w tyłku, bo co chwilę wychodził, nie zamykał drzwi, tylko trzecia kobieta w szatach mnicha spokojnie spała. Przynajmniej wyglądała na kobietę. Generalnie podróż minęła szybko i sprawnie, rano ktoś rozwoził jedzenie, drąc się przy okazji i nie zważając, czy ktoś chce jeszcze dospać. Pociąg stary, zaniedbany, ale sprawny. Ciekawe, że wszystkie drzwi zewnętrzne do wagonów pozamykano na kłódki i przed wyjściem obsługa musiała je zdjąć z odpowiedniej strony. Kolejna ciekawostka – z peronu nie można było wejść do budynku dworca, zanim obsługa nie otworzyła drzwi. Kiedy to się stało, grupa taksówkarzy rozpoczęła walkę o klienta. Szybko i ja zostałem dostrzeżony i zawieziony do hotelu.
Zdjęcia 77–81. Podróż do Tuy Hoa.
W związku z tym, że byłem w hotelu o 8.00, a doba hotelowa zaczynała się o 13.00, zostawiłem bagaże i poszedłem na obchód okolic w kierunku Morza Południowo-Chińskiego. Zauważyłem od razu w rejonie plaży bardzo szerokie ulice i przestrzenie – wszystko przygotowane, jakby miały tu przyjechać dziesiątki tysięcy turystów, ale na plaży byłem sam. Pogoda nie sprzyjała, wiał silny wiatr i mocno nawiewał piasek na przybrzeżne promenady. W niektórych miejscach tworzyły się zaspy, jak w Polsce od śniegu. W niektórych miejscach obsługa wykonywała syzyfowe prace, próbując usunąć ten piasek z trawników i chodników, wiatr jednak wiał i cały czas go nawiewał. Po zjedzeniu śniadania w jednym miejscu i wypiciu kawy w drugim wróciłem do hotelu. Rozpakowałem się i wyszedłem ponownie na obchód rejonu plaży.
Idąc kilka kilometrów promenadą, zauważyłem, że ktoś tu mocno przeinwestował. Kilka ogromnych hoteli, kolejne w budowie, a tu żywej duszy. Niektóre restauracje nad brzegiem morza zamknięte i w stanie tragicznym. Dwu- i trzypasmowe drogi praktycznie puste. Czyżby syndrom chiński? Ogromne inwestycje, a chętnych na usługi brak. Zdecydowałem się zawrócić w kierunku miasta. Przez cały dzień zauważyłem, że jestem jedynym turystą i zwracam na siebie uwagę. Sugeruje to, że turyści raczej się tutaj nie zapuszczają. Stara część miasta już tętniła życiem. W centrum miasta znajdowały się park i jezioro, gdzie można było pobiegać, pospacerować czy posiedzieć na ławce. Miasto nie za duże, spokojne, z przyjemnością spacerowałem i przyglądałem się życiu Wietnamczyków w tej małej, ponad stutysięcznej miejscowości. Zastanawiałem się, czy rejon nadmorski kiedyś się rozwinie, czy rzeczywiście ktoś zmarnował pieniądze. A może po wojnie wszystko było tak zniszczone, że postanowiono zbudować całość od nowa, z dużym marginesem na przyszłość?
Zdjęcia 82–91. Nadmorskie ulice Tuy Hoa.
Kolejnego dnia rano zrobiłem mały rozruch – w imię zasady, że poświęcisz 30–50 minut na wysiłek fizyczny, a otrzymasz 23 godziny dobrego samopoczucia. O 11.00 pobrałem od właścicielki hotelu skuter honda w automacie, zatankowałem i pojechałem na przejażdżkę na północ od miasta wzdłuż wybrzeża morskiego. Na mapie w telefonie widziałem małe osady przylegające do wybrzeża. Domyślałem się, że mogą to być osady rybackie. Nie miałem specjalnego planu, widziałem punkt na mapie, do którego chciałem dojechać, ale nie wiedziałem, co po drodze zobaczę, więc bez spiny.
Po kilku kilometrach skończyła się trasa o szerokich jezdniach, którą widziałem już wcześniej, i przeszła w normalną drogę. Jadąc, widziałem wiele ogromnych projektów w różnej fazie zaawansowania i zastanawiałem się, czy to wszystko kiedyś będzie żyło pełnią życia i kiedy to się stanie. Starałem się trzymać jak najbliżej linii brzegowej i od czasu do czasu robiłem sobie przerwę nad samym morzem. Przez mijane wsie jeździłem bardzo wąskimi drogami wewnętrznymi, takimi maksymalnie na dwa skutery, o wjeździe samochodem nie byłoby mowy. W niektórych miejscach brzegi uregulowano i zabezpieczono betonem, co nie wyglądało fajnie, w innych przypadkach pozostawiono je w formie naturalnej. W miejscach, gdzie brzeg nie był uregulowany, domy rybaków stały praktycznie na przylegającej do niego skarpie. W dużej części rybacy używali okrągłych plastikowych łódek, wyglądających jak połowa orzecha, do których mocowali silniki. Służyły one głównie do zastawiania sieci i innych pułapek na ryby i inne owoce morza, w odległości nie większej niż kilkaset metrów. W dalszych rejonach pływali tradycyjnymi łodziami. Fajnie było patrzeć na wsie i ludzi żyjących swoim tempem: ktoś wytwarzał sieci, ktoś właśnie przypłynął – żadnych turystów i sztuczności, tylko prawdziwe życie wietnamskich rybaków.
Wsie obecnie mają bardzo urozmaiconą zabudowę: stoją w nich zarówno małe, wąskie i parterowe domki, bez żadnych wygód, jak i nowoczesne, luksusowe i kilkupiętrowe domy. Wszystkie łączy jedna zasada: są bardzo wąskie, co zauważyłem już kiedyś w Hanoi – pewnie wynika to z cen ziemi i liczby mieszkańców w Wietnamie. W każdej wsi czy małym miasteczku obowiązkowo znajdują się: ryneczek, mnóstwo sklepików i zakładów usługowych, jak fryzjer, czy doraźnych lub stałych barów. Widać, że ze względu na bliskość miasta Tuy Hoa rozwija się też tam ruch turystyczny. Każde ładniejsze miejsce, blisko morza czy z dobrym punktem widokowym, od razu ma kilka restauracji czy nawet duże hotele. W jednym z nich nawet się zatrzymałem, aby coś zjeść i podładować telefon. Hotel wyglądał na mało oblegany, ale był z kolei pięknie położony: nad samym brzegiem, w pobliżu małej kameralnej zatoczki.
Widać też, że podobnie jak w Polsce interes zwietrzyli także duchowni, którzy budują swoje biznesy wokół wiary. Miałem okazję zwiedzić jedno z takich miejsc. Stał tam piękny i chyba zabytkowy budynek, a wokół już zbudowano lub właśnie budowano szereg kolejnych obiektów kultu religijnego – wiadomo, trzeba z czegoś żyć.
Zdjęcia 92–103. Nadmorskie wsie w rejonie Tuy Hoa.
Ludzi są wszędzie bardzo mili, pozdrawiają i się uśmiechają. Po drodze przez cały dzień spotkałem tylko jeden skuter z jadącymi na nim dwoma turystami o europejskich rysach twarzy. Po obiedzie pojechałem dalej i odbiłem od morza. Dzięki temu wjechałem w piękne i zielone pola ryżowe – jedne zalane wodą i przygotowywane pod uprawy, inne właśnie w trakcie żniw. Zawsze bardzo interesowały mnie maszyny i urządzenia wykorzystywane do produkcji ryżu. Udało mi się nawet zrobić zdjęcie kombajnowi do zbioru ryżu. We wsiach rolniczych klimat jest taki trochę jak kiedyś u nas: wspólne żniwa, rozmowy na drogach, prawdziwie wiejskie, społeczne życie. Nie można przejechać niezauważonym, ponieważ wszystkie drogi prowadzą przez wsie, wszystko widać, ale też dzięki temu można popatrzeć na ludzi. Niektórych najwyraźniej bardzo dziwił widok turysty jadącego przez wieś na skuterze. Wjeżdżając do każdej wsi, przejeżdżamy przez jakąś formą bramy, pewnie z nazwą wsi i jakimś hasłem partyjnym. Szkoda tylko że nie mogłem gdzieś zostać na noc i w ładnym popołudniowym słońcu zrobić trochę dobrej jakości zdjęć. Pogoda była OK, ale bez słońca. Wsie są bardzo urozmaicone – obok siebie stoją zarówno bardzo skromne, małe, stare domki, jak i luksusowe wille z samochodami na podjeździe. Często pod jakimś domem stał na wózku jakiś ogromny głośnik, przez który leciała muzyka – słychać go z kilku kilometrów. Nie mam pojęcia, jak ten system działał. W Polsce taka sytuacja zakończyłaby się pacyfikacją sąsiada przez policję.
Zdjęcia 104–113. Wietnamska wieś.
Około 16.00 rozpocząłem „operację powrót”. Trochę bolało mnie oko, bo jeździłem początkowo bez okularów. Mijałem też po raz pierwszy policję drogową, na szczęście mnie nie zatrzymali – nie do końca wiem, czy obcokrajowcy mogą jeździć w Wietnamie, różnie w internecie piszą na ten temat. Mam co prawda międzynarodowe prawo jazdy, ale po co się spierać z kimś, kto nie mówi po angielsku. Generalnie, odkąd jestem w Wietnamie, pierwszy raz widziałem policję. Polska w porównaniu z Wietnamem jest państwem policyjnym… Wieczorem oddałem skuter, poszedłem na mały spacerek i zakończyłem dzień.
Ostatniego dnia w Tuy Hoa po porannym dobrym treningu poszedłem na świeżo wyciskany sok oraz kokos, za wszystko płacąc 10 PLN. Następnie udałem się na lenistwo do bardzo ładnej restauracji, należącej do znajdującego się z drugiej strony drogi dobrego hotelu. Spędziłem tam chyba ze 3,5 godziny. Miałem piękny widok na morze, obok basen, ale chyba ze słoną wodą, widok palm i delikatny powiew morskiego powietrza. W tym czasie zdegustowałem dwie kawy espresso, sok z awokado i dobry obiad ze świńskich kawałków mięsa pół na pół z tłuszczem. Za to wszystko, nad samym morzem, w dobrym hotelu, zapłaciłem około 100 PLN, przy czym obiad wystarczyłby swobodnie na dwie osoby. Zauważyłem, że w tym mieście na dzień dobry wszędzie w restauracji otrzymuje się w gratisie chłodną herbatę.
Zdjęcia 114–119. Tuy Hoa i ostatni pyszny posiłek.
Po wszystkim wróciłem do hotelu, spakowałem się i zostałem zawieziony przez męża właścicielki na dworzec kolejowy, gdzie o 18.00 wsiadłem do nocnego pociągu do Sajgonu (Ho Shi Min). Widać, że linia kolejowa nie jest za często wykorzystywana. Zarówno dworzec, jak i liczba pociągów wskazywałyby na małe, trzydziestotysięczne polskie miasto, a nie ponad stutysięczny ośrodek miejski, który ma nawet swoje lotnisko.
Podróż do Sajgonu minęła w miarę spokojnie, chociaż tym razem byłem lepiej przygotowany i miałem stopery w uszach. Ludzie w pociągach w Wietnamie zachowują się trochę jak u nas w latach dziewięćdziesiątych, czyli: uwaga, jadę pociągiem i wszyscy muszą o tym wiedzieć. Zarówno pociągi, jak i tory są bardzo stare, więc trochę rzucało. Na szczęście tym razem w przedziale miałem tylko jednego pasażera, i to bardzo spokojnego.
Zdjęcia 120–121. Dworzec kolejowy w Sajgonie.
Rano przybyłem do ostatniego już podczas mojej podróży miasta w Wietnamie, czyli Sajgonu, zwanego oficjalnie Ho Chi Minh. Dworzec jest wyjątkowo mały jak na tak duże miasto, ale to tylko potwierdza, że transport kolejowy nie stanowi dla Wietnamczyków priorytetu lub po prostu mniej podróżują. Na dworcu zjadłem śniadanie i taksówką dojechałem do hotelu. Na miejscu okazało się jednak, że potwierdzenie z booking nie dotarło i pokoju dla mnie nie mają. Przez chwilę recepcjonista jeszcze coś szukał w komputerze, nawet powiedział, że ktoś odwołał rezerwację i jest OK, by po chwili powiedzieć, że jutro jednak nie będzie noclegu. Posiedziałem chwilę w internecie i bez żadnej łaski znalazłem nowy hotel, oddalony o 150 m od poprzedniego. Poszedłem tam pieszo, zostawiłem bagaż i po czterech godzinach, spędzonych głównie w parku ze względu na upał, wróciłem, aby zrobić check-in. Jak się okazało, wyszedłem na tym interesie dużo lepiej. Pomimo że hotel nie ma opinii najlepszy, tylko dobry, to warunki w moim pokoju były świetne i chyba najlepsze od początku mojej podróży. Po drodze zdążyłem jeszcze kupić dwie wycieczki na kolejne dwa dni.
Zdjęcia 122–125. Sajgon.
Po rozpakowaniu i odświeżeniu wybrałem się do Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej. Byłem już w podobnym obiekcie dwa lata temu w Hanoi i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jednak ze względu na skalę okrucieństw tej wojny, jej bezsensu i cierpienia ludzi musiałem trochę ochłonąć z emocji po wyjściu.
Po wizycie w muzeum postanowiłem odwiedzić okolicę, gdzie miały się odbyć wszystkie uroczystości sylwestrowe w dniu następnym. I tu nastąpiło ogromne zaskoczenie: całe centrum – tj. City Hall, pomnik Ho Chi Minha czy Park Lan Son – to pięknie przygotowane miejsce, place, szerokie ulice, czysto i kwietnie. Można tam organizować wszelkiego rodzaju imprezy na setki tysięcy ludzi. Sajgon to zupełnie inne miasto niż Hanoi. Hanoi jest takie tradycyjne, wietnamskie, trochę staroświeckie. Sajgon natomiast pachnie nowoczesnością, jest ambitnym miastem przyszłości. Wiele elementów przypomina także panowanie Francuzów. Boczne uliczki są takie jak w całym Wietnamie, z taką samą kuchnią i milionem skuterów, natomiast centrum jest rewelacyjne. Chce się tam być i patrzeć na ludzi.
W trakcie mojego tam pobytu wstąpiłem do jednego z klubów piwnych na piątym piętrze, skąd miałem świetny widok na całe centrum, które przygotowywało się do sylwestra. Kiedy się ściemniło, poszedłem na główną ulicę i przyglądałem się całej akcji promocji różnych marek przemysłowych czy spożywczych, tak trochę jak u nas dwadzieścia lat temu, głośno i trochę nachalnie. Każdy chciał coś upchnąć, ktoś stał bez ruchu, ktoś sprzedawał kukurydzę, ktoś promował piwo, a jeszcze ktoś inny stał ze swoimi wężami i za pieniądze wypożyczał gady do zdjęcia. Było gwarno, ciepło i bardzo sympatycznie. Młode dziewczyny miały okazję podziwiać swoich idoli, którzy mieli ostatnie próby przed jutrzejszym wystąpieniem. Naprawdę świetne miasto. Trzeba się tylko przyzwyczaić do hałasu i uważać przy przechodzeniu przez drogę ze względu na miliony skuterów.
Zdjęcia 126–129. Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej w Sajgonie.
Zdjęcia 130–142. Centrum Sajgonu.
Kolejny dzień to podwójne wydarzenie: wycieczka do doliny Mekongu oraz sylwester w Sajgonie. Rano szybkie śniadanie i o 7.30 musiałem być w punkcie turystycznym. Oczywiście szybki marsz, żeby się nie spóźnić, a następnie pół godziny czekania na autobus. Znam ten system, wiem, że muszą ludzi pozbierać, ale zawsze jest to irytujące, kiedy pędzisz bez porannej kawy, aby zdążyć co do minuty, a na miejscu czekasz bez sensu. Moje oczekiwania co do wyjazdu były dosyć duże: spodziewałem się dostać dużej porcji natury i lokalnych klimatów. Ponad dwie godziny zajął nam dojazd na miejsce, następnie zorganizowano przerwę na kawę i toaletę. Oczywiście miejsce wybrano nieprzypadkowo: był to duży i bardzo ładnie przygotowany punkt obsługi turystycznej, gdzie zatrzymywali się obowiązkowo wszyscy turyści. Nie, żeby skorzystać z toalety, ale po to, aby kupić i przepłacić za wietnamskie pamiątki. Trochę to prymitywne, ale jest jak jest, tak samo działa to w Hanoi. Przynajmniej miałem okazję zrobić zdjęcia pięknej naturze i tradycyjnie wykonanym budynkom.
Zdjęcia 143–146. Stylowa restauracja – pierwszy przystanek na trasie do delty Mekongu.
Pierwszym przystankiem miała być stopięćdziesięcioletnia pagoda, ale ze względu na małe opóźnienie i konieczność bycia na czas na lunchu najpierw pojechaliśmy nad Mekong do mariny. Tam wsiedliśmy na drewnianą łódź wycieczkową i popłynęliśmy nią do lądu, który z każdej strony otoczony jest wodami Mekongu. Płynąc tą rzeką, dopiero w delcie zdajemy sobie sprawę z jej ogromu. Na miejscu odwiedziliśmy niby lokalne gospodarstwo, gdzie produkuje się towary z orzechów kokosowych. Oczywiście wszędzie są setki turystów i przerób ludzi aż nieprzyjemny. Na miejscu posłuchaliśmy trochę o tym, jak się kokosa otwiera czy co z niego produkuje – np. liny konopne z miękkiej części orzecha oraz mleko kokosowe. Z mleka kokosowego na miejscu wytwarzano ręcznie różne słodycze i to było, jak się okazało, głównym powodem wizyty. Mieliśmy degustować słodycze, a następnie dokonać dużych zakupów, przy okazji można też było oczywiście nabyć inne „badziewie”. Następnie tuk tukami udaliśmy się do restauracji na lunch. Wszystko szybko i do przodu… Tam spędziliśmy godzinę, jedząc bardzo dobry i obfity posiłek. Miałem okazję siedzieć przy stole z Wietnamczykami – bardzo sympatyczną grupą z Hanoi – którzy zadbali, abym wiedział, co i jak jeść. Na miejscu można było zobaczyć hodowlę ryb – sumików oraz krokodyli – i oczywiście za pieniądze je nakarmić.
Zdjęcia 147–155. Zdjęcia z wycieczki po dolinie Mekongu.
Po posiłku nadszedł czas na jeden z dwóch najciekawszych punktów, tj. przepłynięcie kanałem wśród pięknych i gęstych zarośli jakiegoś gatunku palm. Niestety, to, co najciekawsze, trwało może z 10 minut. Po dopłynięciu do mariny wsieliśmy ponownie na statek i popłynęliśmy na wyspę, gdzie mieliśmy zobaczyć, jak się wytwarza miód, zdegustować miód i herbatkę. Na miejscu, kto chciał, mógł sobie zrobić zdjęcia z pszczołami, następnie zdegustować miód w herbatce, po czym nastąpiło ponownie przedstawienie oferty handlowej. Po jakim czasie poszliśmy do innego punktu gastronomicznego, gdzie przy konsumpcji owoców słuchaliśmy śpiewów jednolicie ubranych pań i otrzymaliśmy koszyki do wrzucania kasy. Powiem szczerze, że to najgorszy rodzaj turystyki, z jakim miałem do czynienia: traktowanie turysty jak idioty, który nie marzy o niczym innym, niż tylko o rozwalaniu kasy na pierdoły, oczywiście mocno przepłacając. Po tym wszystkim nastąpiło jeszcze przypłynięcie kolejnym kanałem otoczonym piękną przyrodą, co było drugim naprawdę ciekawym elementem wycieczki. Po tym wszystkim wróciliśmy łodzią do mariny do naszego autobusu. Niestety, ze względu na silny deszcz wszyscy zrezygnowaliśmy z pójścia do pagody. Podsumowując: poza dwoma elementami trwającymi po 10 minut i przepłynięciem delty Mekongu wycieczkę uważam za bezwartościową poznawczo. Może z punktu widzenia turysty, który właśnie wylądował w Sajgonie i nigdy nie był w Wietnamie, jest to ciekawe, jednak ja, który już trochę widziałem, uważam ją za zmarnowanie czasu. Z rozmowy z innymi turystami wynikało, że nie były to tylko moje odczucia.
Zdjęcia 156–162. Część przyrodnicza wycieczki.
Po powrocie (w ogromnych korkach) trochę odpocząłem i około godziny 21.30 postanowiłem udać się w miejsce, gdzie organizowano główne wydarzenia sylwestrowe. Im bliżej byłem tego miejsca, tym gęstość ludzi na metr kwadratowy wzrastała. Setki tysięcy skuterów podążały w kierunku centrum, niektóre ulice zamknięto, w niektórych rejonach ludzie już rozbijali się na chodnikach z całymi rodzinami. Po jakim czasie, kiedy będąc 500 m od sceny zobaczyłem te setki tysięcy ludzi i wciąż napływających nowych, stwierdziłem, że wracam – takie spędy, hałas itp. to nie moja bajka. W drodze powrotnej przyglądałem się niezliczonym falom skuterów, na których siedzieli rodzice z małymi dziećmi. Niektórzy czekali nie wiadomo na co, inni – w kolejkach na parking, inni jeszcze gdzieś pędzili w tłumie. Był to taki spęd ludzi, który u największego miłośnika miasta może spowodować klaustrofobię. Wietnamczycy wyglądali jednak na wyluzowanych, rozbawionych i zrelaksowanych. Pogoda była przepiękna i bardzo ciepła. Około godziny 23.45 wyszedłem ponownie z pokoju i zauważyłem, że około 400 m od mojego hotelu na jednej z ulic odbywa się alternatywna impreza. Na ulicy znajdowało się wiele barów, klubów, przez co atmosfera była świetna. Dziewczyny tańczyły na podwyższeniach, muzyka grała głośno, ale przyjemnie i chciało się tam chwilę posiedzieć. Było trochę policji, a ulicę odcięto od ruchu skuterów czy samochodów. Po około półtorej godziny obserwowania fajnej zabawy wróciłem do pokoju.
Zdjęcia 163–173. Sylwester w Sajgonie.
W Nowy Rok trochę dłużej pospałem i dopiero o 12.30 wyjechałem na zaplanowaną wycieczkę w rejon Cu Chi Tunel. To system podziemnych tuneli, jakie Wietnamczycy przygotowywali i rozbudowywali przez prawie 20 lat i wykorzystywali w walce z Francuzami i Amerykanami. Po drodze oczywiście przystanek na toaletę, ale tylko w teorii. Przystanek to bardzo duży sklep, podobno rękodzieła, zresztą bardzo ładnego, przygotowywanego ręcznie przez niepełnosprawnych Wietnamczyków. Żeby potwierdzić, że to oryginalne rękodzieło, obok głównego sklepu postawiono kilka warsztatów, gdzie Wietnamczycy wytwarzali swoje produkty, wykorzystując skorupy jajek czy muszle. Gołym okiem dawało się zauważyć, że to ustawka dla niemądrych – zdaniem Wietnamczyków – turystów. W sklepie, z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie pozwolono robić zdjęć. Produkty były ładne i w umiarkowanych cenach, jednak od razu widać, że to masowy produkt.
Po około 30 minutach, w trakcie których można było wypić kawę i zobaczyć, jak masowo przewijają się w tym samym układzie kolejne grupy turystów, pojechaliśmy dalej. Po drodze przewodnik trochę opowiadał o tunelach, puścił nawet beznadziejnej jakości film historyczny. Sam temat tuneli bardzo mnie interesował – jako młody chłopak oglądałem wiele filmów z wietnamskiej wojny, oczywiście tylko jednostronnych, amerykańskich. Zanim dojechaliśmy, przewodnik poinformował, że na miejscu będzie można postrzelać z różnych rodzajów broni i o cenach za amunicję. Miałem wrażenie, że dla nich naciągnięcie wielu turystów na strzelanie jest ważniejsze niż jakieś tam tunele. Przewodnik zapytał także, kto ma sprej na komary, ponieważ będziemy szli dwa kilometry przez las, ale jak ktoś nie ma, to można kupić na miejscu. Oczywiście ze względu na brak wilgotności komarów nie było, ale kto kupił, ten kupił.
Na miejscu szliśmy około godzinę – dwie przez las, gdzie całkiem profesjonalnie rozstawiono różne wybrane punkty, opisujące życie i walkę partyzantki wietnamskie zwanej Wietkong. Oglądanie filmów to jedno, ale zobaczenie w lesie ukryć, pułapek na amerykańskich żołnierzy i całego tego systemu – drugie. Cały system miał podobno około 200 km i zbudowany tył na trzech poziomach: 3–4 m, 8 m i 13 m. Wynikało to z tego, że Amerykanie używali bardzo potężnych bomb i ładunków artyleryjskich. Większość życia toczyła się na pierwszym poziomie 3–4 m, gdzie znajdowało się wszystko: szkoły, szpitale, miejsca do spania, warsztaty, koszary itp. W trakcie bombardowań schodzono niżej, ale tylko okresowo, ze względu na ograniczone powietrze. Zresztą cały system wentylacji też był bardzo ciekawy. Amerykanie, aby skutecznie walczyć z tunelami, stworzyli nawet specjalną jednostkę specjalną, składającą się z bardzo niskich żołnierzy pochodzących z różnych sojuszniczych państw. Podobno tylko 12 na 100 żołnierzy tej jednostki przeżyło wojnę. Walczyli z reguły pojedynczo z wykorzystaniem najprostrzych rodzajów broni. Pod ziemią umieszczono nawet zbiornik z wodę i zbudowano bezpośredni tunel łączący system z rzeką Sajgon, skąd płynęło zaopatrzenie dla Wietkongu i żołnierzy Północnego Wietnamu.
Po przejściu całej ścieżki i zatrzymaniu się w wybranych punktach, gdzie przebrani w mundury instruktorzy omawiali poszczególne zagadnienia, doszliśmy do strzelnicy, która cieszyła się dość dużym zainteresowanie, biorąc pod uwagę intensywność strzałów. Następnie wszyscy mieli okazję wejść do jednego z tuneli i pokonać trasę kilkudziesięciu metrów, przy czym co 20 m stworzono możliwość wyjścia na zewnątrz, gdyby ktoś miał już dość. Nie bez powodu: tunele rzeczywiście były bardzo niskie, przez ogromną liczbę turystów – około 5–7 tys. dziennie – znajdowało się w nich mało powietrza, a dodatkowo panowała tam jeszcze wyższa temperatura niż na zewnątrz. Prawie cała nasza grupa weszła do tunelu, przy czym zaginęła nam jedna dziewczyna, która wyszła wcześniej i nikogo nie widziała z grupy, więc gdzieś poszła. Wszyscy jej szukali prawie przez 30 minut.
Zdjęcia 173–190. Druga wycieczka do Cu Chi Tunel.
Podsumowując: świetne doświadczenie, dające dopiero odrobinkę wyobraźni o trudach życia w tunelach – ja po kilku minutach byłem cały spocony. Należy jeszcze doliczyć problemy z aprowizacją, rany wynikające z prowadzonych walk, a także dużą śmiertelność, wynikającą z takich chorób, jak malaria, denga czy ukąszenia i ugryzienia przez owady i inne zwierzęta. Odrzucając cały nachalny marketing sprzedażowy Wietnamczyków, to zobaczenie chociaż malutkiego fragmentu całego systemu na własne oczy warte jest poświęcenia jednego lub połowy dnia. Cały system oddalony jest od Sajgonu o 50 km i sprzedawane są wycieczki półdniowe i całodniowe. Droga powrotna minęła mi bardzo szybko, ponieważ poznałem bardzo sympatycznego Amerykanina etiopskiego pochodzenia, z którym rozmawialiśmy o Etiopii.
Wieczorem, praktycznie z marszu, poszedłem na klubową ulicę Bui Vien, gdzie dzień wcześniej spędzałem sylwestra. Miałem wrażenie, że impreza wciąż trwa. Ulica bardzo przypmina atmosferę z Khorosan street z Bangkoku, gdzie w wielu klubach naraz grana jest muzyka na żywo lub z głośników. Dodatkowo w części klubów tańczyły panie i, o dziwo, panowie. Ciekawe były ceny piwa – na odległości kilkudziesięciu metrów wahały się od 20 do 120 tys. VND za tę samą butelkę. Fajnie było obserwować polowanie na turystów czy szybkie zwijanie stolików z ulicy na chodnik, kiedy nadjeżdżała policja. Policja oczywiście z daleka dawała znać światłami migającymi na aucie, że nadjeżdża, aby ludzie zdążyli posprzątać. Po przejechaniu patrolu wszystko wracało do normy, i tak co jakiś czas. Sami policjanci siedzieli w tym czasie w samochodzie i gapili się w telefony. Jak na kraj komunistyczny, to nic tu zupełnie nie pasowało. Widać było, że nikt nie szuka problemów i każdy ceni sobie spokój. Generalnie, biorąc pod uwagę wspaniałą pogodę, ciepło, ale bez ciągłego zalewania twarzy potem, grającą muzykę i niezliczoną liczbę dań, to był naprawdę kolejny świetny wieczór w Sajgonie.
Zdjęcia 191–199. Ulica Bui Vien, zawsze głośno i rozrywkowo.
Ostatniego dnia, 2 stycznia, postanowiłem sprawdzić, czy jeden z najwyższych wieżowców w centrum – Bitexo Financial Tower – posiada jakiś dostępny taras widokowy. W internecie znalazłem info, że tak i nawet można wcześniej rezerwować, na co jednak byłem zbyt leniwy. Postanowiłem spacerkiem tam dojść, po drodze wypić kawkę i jakiś świeży sok z owoców. Po dojściu do wieżowca, za 240 000 VND kupiłem bilet i obsługa wsadziła mnie do windy, wciskając 49 piętro. Na górze zastałem piękny i szeroki taras widokowy, a jeszcze w miarę dobrą przejrzystość powietrza pozwoliła mi porobić zdjęcia i filmy pięknych widoków. Ludzi znajdowało się tu dosyć dużo, widoki naprawdę mnie zaciekawiły, a dodatkowo co kawałek stał pulpit, gdzie można było przesuwać mapę i sprawdzać, co się znajduje w ważniejszych budynkach widzianych w oddali. Na 51 piętrze jest także restauracja, ale do niej prowadzi zupełnie inna winda, sama restauracja zaś jest otwarta tylko w porach lunchu i kolacji. Obsługa bardzo dba, aby nikt nie pojechał tam tylko po to, aby podziwiać widoki, co jest dla mnie zrozumiałe. Biznes musi się kręcić.
Po wizycie spokojnym krokiem pospacerowałem w rejonie, gdzie jeszcze dwa dni temu znajdowała się główna sylwestrowa scena i trwała impreza. Było widać ekipy sprzątające, które krok po kroku zwijały elementy sceny i nagłośnienia. Później pod bazarem Cho Ben Thanh udało mi się zrobić kilka świetnych ujęć ludziom, którzy robili sobie profesjonalne zdjęcia na tle bazaru. Zresztą na samym bazarze można było kupić absolutnie wszelkiego rodzaju pamiątki oraz jedzenie w takiej czy innej postaci.
Wróciłem do hotelu, gdzie musiałem się spakować do wylotu do Manili na Filipinach. Potem poszedłem ponownie na ulicę Bui Vien, gdzie zawsze panowała fajna i rozrywkowa atmosfera, zjadłem tam kolację, wypiłem kawkę i wróciłem ponownie do hotelu. Około 22.30 taksówką dotarłem na lotnisko i przeszedłem wszystkie procedury bezpieczeństwa. Samolot do Manili był opóźniony około godziny.
Zdjęcia 200–210. Wieża Bitexo Financial Tower oraz ujęcia spod bazaru.
Podsumowując, Wietnam jest naprawdę ciekawym miejscem na wakacje. Można tam znaleźć wszystko: od morza, rzek, gór, pięknych pól ryżowych czy lasów, po małe historyczne miasta, jak Hoi An, czy ogromne metropolie, jak Hanoi i Sajgon. W Hanoi panuje inna atmosfera, jest takie bardziej wietnamskie, z kolei Sajgon ma trochę europejskie zacięcie, co wynika z historii miasta, nad którym kontrolę mieli czy to Francuzi, czy Amerykanie. Warto zobaczyć i jedno, i drugie miasto. Trzeba tylko uwzględnić, że Wietnam przy powierzchni trochę większej niż Polska ma około 90 mln obywateli. Powoduje to, że wolnych, spokojnych miejsc nie ma tutaj dużo. Jeżeli ktoś lubi spokój i przestrzeń, to polecam górskie wsie w rejonie Sa Pa, o którym pisałem w materiale do Hanoi. Bezwzględnie jedzenie w Wietnamie jest różnorodne i pyszne.