Przedostatni punkt mojej bałkańskiej podróży stanowiła Serbia i jej stolica Belgrad. Wyruszyłem tam 30 lipca. Po około 45 minutach jazdy od wyjazdu ze Skopje byłem już na granicy i ponownie jak wcześniej, musiałem przetrwać chaos i wciskanie się na siłę. Po około 45 minutach oczekiwania i zdobyciu pieczątek Serbskiej Straży Granicznej znalazłem się po drugiej stronie granicy.
Trasa przez około 340 km przebiegała w komfortowych warunkach – przez cały czas spokojnie jechałem autostradą A1, płatną, ale wyjątkowo dobrej jakości. Około 100 km przed Belgradem zjechałem do małej miejscowości, ponieważ chciałem zobaczyć, jak wygląda prowincja. Byłem bardzo zaskoczony, ponieważ miasteczko przypominało bardziej porządne niemieckie miasto niż to, co do tej pory widziałem na Bałkanach. Sama droga A1 wiedzie przez bardzo ładne okolice, gdzie w większości towarzyszyły mi piękne i zielone wzgórza, przypominające bardziej polskie klimaty niż albańskie czy czarnogórskie.
Po dojechaniu do Belgradu i załatwieniu kwestii noclegowych udałem się na zwiedzanie okolicy, ponieważ planowałem tutaj tylko jeden nocleg przed wyjazdem do rumuńskiego miasta Timisoary. Miałem trochę pecha z pogodą, ponieważ po raz pierwszy od trzech tygodni padał deszcz. Miasto sprawia wrażenie dużo większego i o starszej historii niż inne stolice bałkańskie, które dotychczas widziałem. Idąc główną ulicą, deptakiem, doszedłem do parku i twierdzy, skąd rozpościera się piękny widok na Dunaj i Belgrad po drugiej stronie rzeki. Znajduje się w niej także muzeum wojska, gdzie można zobaczyć kilka ciekawych eksponatów pancernych i artyleryjskich z różnych okresów historii Serbii. Twierdzę można zwiedzać do późnych godzin wieczornych, a po zmroku rozpościera się tam piękny widok na oświetlone miasto.
Widać, że miasto ciągle stara się upiększać, pomimo że ewidentnie nie starcza środków na wszystko. Obok pięknych i zadbanych restauracji czy barów stoją opuszczone i zaniedbane kamienice. Niektóre miejsca wyglądają lepiej wieczorem niż w ciągu dnia. Spacerowanie po Belgradzie, jego centralnej części, jest bardzo przyjemne. Widać tutaj, tak jak i poprzednio, duży tygiel kulturowy. Dla chcących oferowane są także rejsy wycieczkowe po Dunaju w obrębie miasta.
Oczywiście wszędzie, jak to już bywa, we wszystkich punktach turystycznych, można zakupić souveniry, z najbardziej modnymi magnesami włącznie. Serbowie są bardzo mili, pytają o pochodzenie lub oferują samodzielnie pomoc, gdy widzą turystę z mapą. Widać też pozytywne nastawienie do Rosji, czego najśmieszniejszym przykładem jest możliwość zakupu magnesika z wizerunkiem zbrodniarza Putina.
Zdjęcia 1–22. Belgrad
W poszukiwaniu piękna Bałkanów – Timisoara, Rumunia
Rano zjadłem miłe śniadanko w przyjemnych promieniach słonecznych i ruszyłem do Rumunii. W drodze korzystałem ze wskazań nawigacji, która doprowadziła mnie do bardzo małego przejścia granicznego, gdzie w kolejce czekały tylko dwa samochody. Okazało się to najprzyjemniejsze przejście graniczne w całej mojej bałkańskiej podróży.
Po dojechaniu do świetnego hotelu, który wybrałem dzień wcześniej, od razu udałem się na zwiedzanie centrum Timisoary. Analizując zdjęcia tego miasta dostępne w internecie, wiedziałem, że mogę spodziewać się pięknego starego miasta. Jednocześnie niespecjalnie sprawdziłem na mapie, dokąd iść w pierwszej kolejności. Nawigacja doprowadziła mnie do placu Zwycięstwa, który wydał mi się głównym placem starego miasta. Dalej poszedłem w kierunku katedry prawosławnej i rzeki Bega. Poza kilkoma kamienicami już odrestaurowanymi i kilkoma w remoncie nie znalazłem tego, czego się spodziewałem.
Kiedy już miałem powoli rezygnować z dalszego chodzenia po centrum miasta, okazało się, że piękne ulice i place są w kierunku północnym, dokładnie odwrotnym niż szedłem. Pierwsza pięknie odrestaurowana ulica prowadziła na plac Wolności, od którego odchodziły kolejne urokliwe uliczki, i kolejny plac Jedności, na którym stały wspaniale odrestaurowane stare tramwaje, co ma przypominać, że Timisoara była pierwszym miastem w Europie, gdzie pojawiły się tramwaje konne i uliczne oświetlenie uliczne.
Place i ulice, które zobaczyłem, zaskoczyły swoją liczbą i architekturą i zachęcały, aby poczekać do wieczora i zobaczyć to miasto oświetlone. Duża część kamienic znajduje się w trakcie renowacji, co ze względu na ich rozmiar oraz zdobienia musi być bardzo drogie i czasochłonne. Można w tym mieście spotkać różne style architektoniczne, są cerkwie, kościoły i synagogi.
W międzyczasie zjadłem kolację w tradycyjnej rumuńskiej restauracji Beraria 700, która miała w internecie wiele pozytywnych opinii. Pyszne żeberka popijałem rumuńskim winem Selene i słuchałem rumuńskiej muzyki. Było to piękne podsumowanie mojej bałkańskiej przygody. Po kolacji pospacerowałem po pięknie oświetlonym starym mieście, gdzie cieszyły się życiem setki turystów i mieszkańców tego pięknego miasta. Na placu Zwycięstwa miałem okazję zobaczyć grupkę małych dzieci, które pięknie grały i śpiewały piosenki, otrzymując duże brawa.
Podsumowując, Bałkany są bardzo atrakcyjne turystycznie. Na niewielkim geograficznie terenie mamy szansę zrealizować wszelkie swoje potrzeby turystyczne: od morza, poprzez jeziora, wodospady, góry, miasta na liście UNESCO, stare miasta, wielokulturową kuchnię i pyszne wina czy rakije. Najbardziej atrakcyjna pod kątem „obszar a różnorodność” jest chyba Czarnogóra. Natomiast równie piękne i atrakcyjne kosztowo są Bośnia i Hercegowina, Albania i Macedonia Północna. Moim największym zaskoczeniem i odkryciem, w kategorii „stereotyp a rzeczywistość”, jest absolutnie Albania. To piękny, po włosku temperamentny, naturalny i różnorodny kraj, bardzo otwarty na turystów. Zresztą Albańczyków widać na każdym kroku nie tylko w Albanii, ale także w Macedonii Północnej. Przez całe trzy tygodnie i 5000 przejechanych kilometrów nie byłem świadkiem żadnej niebezpiecznej czy agresywnej sytuacji. Naprawdę warto zmienić swoje przyzwyczajenia turystyczne i udać się w nowych kierunkach, tym bardziej że praktycznie ze Skopje do Gniezna prowadzą cały czas autostrady i drogi ekspresowe.
Podróż po Bałkanach chodziła mi po głowie od wielu lat, szczególnie że mój buntowniczy charakter ciągle się wzdrygał na wieść o setkach tysięcy Polaków odwiedzających Chorwację. Ciągle chodziło mi po głowie pytanie: dlaczego Chorwacja, a gdzie są inne państwa bałkańskie? Dlaczego tak mało słychać o Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze, Albanii czy Macedonii Północnej?
Tym razem podjąłem decyzję, że jadę na kołach objechać te kraje. Pierwszy przystanek po wyjeździe z Polski zrobiłem niedaleko Bystrzycy Kłodzkiej, a kolejny – dwudniowy – już na Węgrzech, niedaleko granicy chorwackiej. Wybór padł na piękne i mało znane w Polsce miasto Pecz, zwane Wiedniem Węgier, a jak się później okazało – nie było w tym żadnej przesady. Droga przebiegała całkiem sprawnie – jechałem głównie autostradami, oczywiście należało wykupić winiety na Czechy, Słowację i Węgry. Największe korki to rejon od Brna, poprzez Bratysławę, aż do wysokości Budapesztu. Po odbiciu na Pecz jazda stała się prawdziwą przyjemnością. Im dalej od stolicy Węgier, tym robiło się przyjemniej i spokojniej.
Niestety do Peczu dojechałem już dosyć późno, więc pozostało mi zjedzenie kolacji w hotelowej restauracji z widokiem na miasto. Po sprawdzeniu miejscowych atrakcji okazało się, że jest tu sporo do obejrzenia. Dodatkowo spokój hotelu i okolicy spowodował, że podjąłem decyzję o przedłużeniu pobytu o jedną noc. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ był 12 lipca, a pierwszy nocleg w Sarajewie planowałem na 14 lipca.
Rano po zjedzeniu śniadania upał był bardzo duży, więc zacząłem od objechania okolic winnego regionu o nazwie Villany, którego Pecz jest stolicą. Gdzieś wyczytałem, że wsie w tym rejonie słyną z pięknie zachowanych piwniczek do produkcji i przechowywania wina. Udało mi się zwiedzić takie miejscowości, jak Palkonya, Villanykovesd i Villany. Szczególnie te dwie pierwsze są godne polecenia. Można w nich spotkać ciekawie ułożone wobec ulicy domy. Stoją one bokiem do ulicy, a większość z nich jest bardzo długa i zawiera część mieszkalną oraz gospodarczą. Dodatkowo w przypadku Palkonyi, na końcu wsi lub początku (zależy, jak wjeżdżamy), skupione są trzy rzędy małych, przylegających do siebie białych domków, które służą za miejsca do produkcji i przechowywania wina. Z zewnątrz wydają się małe, jednak wchodząc do środka, płynnie przechodzimy do długiej na kilkadziesiąt metrów piwniczki o stałej, przyjemnej temperaturze.
Zdjęcia 1–4. Winiarnie w Palkonyi widziane na zewnątrz i wewnątrz.
Z kolei w Villanykovesd dwa rzędy większych domków znajdują się przy głównej ulicy. W niektórych z nich mieszczą się sklepy z winem. W karcie mamy ceny za 100 ml kieliszek lub butelkę.
Zdjęcia 5–9. Winiarnie w Villanykovesd widziane na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 10–13. Urokliwe uliczki Villany.
Po przyjemnej wycieczce przyszedł czas na zwiedzanie Peczu, na którego miałem chrapkę od momentu, kiedy rano przejeżdżałem w rejonie starego miasta. Część starej zabytkowej części miasta otaczają jeszcze fragmenty muru obronnego. Znajdujące się wewnątrz budynki w zdecydowanej większości są starannie odrestaurowane. Piękne, spokojne uliczki, duży reprezentacyjny stary rynek z meczetem zamienionym na kościół oraz ogromne i świetnie zdobione budynki władz miasta – to wszystko razem sprawia, że miasto naprawdę zasługuje na miano Wiednia Węgier. Można tam spokojnie spędzić kilka godzin, spacerując po wąskich uliczkach i zatrzymując się na lampkę wina. Byłem też świadkiem przemarszu dużej grupy rekonstrukcyjnej z okresu panowania Rzymian – zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Prawdopodobnie ma to związek z czasami, w których Pecz miał inną nazwę i był osadą rzymską.
Zdjęcia 14–25. Pecz w całej okazałości.
Wieczorem spakowałem się i rano ruszyłem w kierunku Sarajewa. Po drodze, kilka kilometrów od granicy z Chorwacją, zauważyłem po prawej stronie górujący nad okolicą zamek. Oczywiście zawróciłem i pojechałem w tamtym kierunku. Dotarłem do miasta Siklos, nad którym dominował pięknie odrestaurowany zamek o tej samej nazwie. W mieście z ciekawostek mamy jeszcze meczet z czasów panowania Turków, w 1994 r. starannie odrestaurowany.
Decyzja o wyborze Armenii jako kolejnego miejsca do odkrycia nie była przypadkowa. W 2017 r. byłem w Erywaniu na meczu Polska – Armenia, ale był to wyjazd tylko trzydniowy. Już wtedy wiedziałem, że na pewno tu wrócę, aby zwiedzić ten kraj bardziej szczegółowo. Jak zawsze, nie miałem żadnych szczegółowych planów i wykupiłem tylko trzy noclegi w Erywaniu. Reszta miała sama się zrealizować.
Ze względu na bezpośredni lot z Warszawy o 22.50, który trwa trzy godziny, Armenia jest dla naszych turystów łatwo dostępna. Już na lotnisku zauważyłem, że na lot czeka mnóstwo ludzi. Samolot LOT-u, wcale nie mały, był szczelnie wypełniony pasażerami, głównie Ormianami. Szczerze powiem, że dziwiła mnie nieduża liczba Polaków, pomimo długiego weekendu. Pewnie dlatego, że Kaukaz, choć nas przyciąga, ciągle nie jest oblegany turystycznie. Wojna z Azerbejdżanem i brak znajomości języków obcych też robi swoje.
Dzień pierwszy (29.04.2023 r.) – Erywań
Po wylądowaniu w Erywaniu musiałem odczekać ponad 40 minut w długiej kolejce do kontroli paszportowej. W jej trakcie poza pytaniem o cel przyjazdu pogranicznik znowu wnikał, dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Z kolei, kiedy jestem w Azerbejdżanie, Azerowie dopytują, po co byłem w Armenii. Swój konflikt graniczny w głupi sposób przenoszą na turystów. Dla mnie oba te narody są podobne pod względem, gościnności, wyglądu, kuchni, poza religią, którą w Armenii jest chrześcijaństwo. Zresztą jest to pierwszy kraj, który przyjął chrzest.
Po załatwieniu formalności podszedłem jeszcze do wypożyczalni samochodu wypytać o warunki wynajmu, bo taki miałem plan po 2 maja. Później dałem się złowić taksówkarzowi, który za około 100 PLN zawiózł mnie do małego i schowanego w uliczce hotelu. Tam szybko otrzymałem klucz i poszedłem trochę odespać zarwaną noc.
Zdjęcie 1. Hotel Daniel w Erywaniu.
Po późnym śniadanku jako pierwszy cel zwiedzania wybrałem muzeum koniaku Ararat, którego nie udało mi się odwiedzić kilka lat wcześniej ze względu na brak wcześniej rezerwacji. Z mojego hotelu miałem tam około 30 minut wolnego spacerku. Miałem dwie opcje wizyty: tańszą za około 80 PLN i droższą za około 120 PLN, ale z degustacją trzech dziesięcioletnich koniaków. Jako miłośnik tego alkoholu musiałem wybrać droższą, na którą dodatkowo czekałem godzinę. W międzyczasie porobiłem zdjęcia w świetnie przygotowanym sklepie firmowym czy pokoju-poczekalni.
Zdjęcie 2. Muzeum Ararat.
Zdjęcie 3. Wejście do muzeum Ararat.
Zdjęcie 4. Najważniejsze koniaki w ofercie firmy.
Zdjęcie 5. Świetnie wyposażony sklep firmowy.
Zdjęcie 6. Pokój-poczekalnia, bardzo ciekawie przygotowany.
Ponieważ inna wycieczka nie dojechała, byłem jedyną osobą na tę godzinę i miałem tylko dla siebie miłą Ormiankę Lię jako przewodniczkę. Po kolei opisała mi historię firmy założonej w 1887 r. oraz proces produkcji koniaku. Miałem okazję zobaczyć także Aleję Prezydencką, gdzie znajdują się beczki pełne koniaka, opisane nazwiskiem głowy obcego państwa, która odwiedziła Armenię. Widziałem beczki z nazwiskami Lecha Wałęsy i Bronisława Komorowskiego, które podobno należą do nich i ich rodzin. Była też sala, a w niej beczka koniaku tzw. porozumienia mińskiego, która ma zostać otwarta w momencie, kiedy zakończy się pokojowo konflikt w Górskim Karabachu pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Z oczywistego powodu wszyscy chcą ją jak najszybciej otworzyć… Widziałem też beczkę znanego piosenkarza francuskiego, ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura, który ma nawet swoją linię o nazwie Aznavour, z podpisem na butelce. Niestety zmarł dwa tygodnie przed uroczystością wypuszczenia jego linii koniaku.
Zdjęcie 7. Beczki z koniakiem.
Zdjęcie 8. Aleja Prezydencka.
Zdjęcie 9. Beczka prezydenta Lecha Wałęsy.
Zdjęcie 10. Beczka prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Zdjęcie 11. Beczka Charlesa Aznavoura.
Zdjęcie 12. Beczka pokoju.
Zdjęcie 13. Wnętrze muzeum.
Na zakończenie odbyła się degustacja trzech rodzajów 10-letniego koniaku: odmian Akhtamar, Armenia i ulubionego koniaku Churchilla – Dvin. Premier Wielkiej Brytanii podobno uważał, że aby żyć długo, trzeba palić cygara, pić koniak i nigdy nie uprawiać sportu. Chociaż każdy koniak miał 10 lat, smakował zupełnie inaczej. Najmocniejszy, bo o zawartości 50% alkoholu, był ten ulubiony przez Churchilla. Ciekawe, że koniak przechowywany jest zawsze w dębowych beczkach, wytwarzanych z dębu pochodzącego z północnej Armenii. Beczki wykorzystuje się przez 80 lat, a następnie służą do produkcji nowych beczek, które muszą być podgrzewane od wewnątrz, aby dąb był plastyczny i pozwalał zamknąć beczkę. Nie wykorzystuje się do uszczelniania żadnych związków czy klei chemicznych, wszystko jest produkowane w stary, tradycyjny sposób.
Zdjęcie 14. Sala degustacji.
Zdjęcie 15. Przygotowane trunki do degustacji.
Zdjęcie 16. Koniak Otborny z naklejką „Krzysztofa podróże bez planu”.
Po wizycie w muzeum, uradowany i wyluzowany, udałem się na obiad do restauracji Taverny, w której jadłem w 2017 r. Pamiętałem, że była tam genialna kuchnia ormiańska za rozsądną cenę. Polecam z całego serca – Tavern Yerevan, ulica Amiryan 5, www.pandokyerevan.com. Ze smakiem zjadłem świński szaszłyk i jagnięcy kebab, o smaku nie do zdobycia w Polsce. Dodatkowo pyszna sałatka letnia, tradycyjny chleb, które popijałem czerwonym winem, kawą espresso i wodą. Za wszystko zapłaciłem około 140 PLN. Cena w stosunku do jakości i ilości jedzenia bardzo uczciwa. Aby dostać się do restauracji, lepiej mieć zarezerwowany stolik, mi się udało bez, ale czekałem ponad 20 minut. Na kolejny dzień już zrobiłem rezerwację, która następnego dnia była jeszcze potwierdzana przez lokal. Widać, że mają bardzo duże obłożenie.
Zdjęcie 17. Taverna Erywań.
Zdjęcie 18. Smaczny świński szaszłyk.
Zdjęcie 19. Delikatny i smaczny barani kebab.
Po pysznym obiedzie udałem się na obchód miasta w rejon teatru. Zauważyłem wielu młodych ludzi, którzy szli w jakimś kierunku, więc poszedłem za nimi. Niespecjalnie byłem przygotowany do zwiedzania Erywania, więc obserwowałem, gdzie udają się młodzi ludzie. Okazało się, że niedaleko od teatru na placu odbywają się tradycyjne tańce ormiańskie. Wiele razy widziałem to w internecie i zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Okazało się, że tego dnia odbywało się jakieś święto tańca i wspólnie przez prawie dwie godziny tańczyło kilkaset osób, głównie młodych Ormian. Do tańczących dołączali także turyści. Całość była prowadzona przez wodzireja i kilkunastu profesjonalnych tancerzy, ubranych w tradycyjne stroje ormiańskie. Ogromna porcja pozytywnej energii. W tym kraju śpiew i taniec są powodami do dumy. Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś w ósmej klasie zapisałem się do zespołu tanecznego, gdzie bardzo brakowało chłopców i pani bardzo mnie prosiła o pomoc. Jednego dnia przyprowadziłem jej 22 kolegów, a pani oniemiała na ich widok. Tutaj mężczyźni tańczą publicznie i są z tego dumni, gdyż wspaniale buduje to relacje społeczne i dumę narodową. Aż by się tak chciało w Polsce…
Zdjęcie 20. Gmach teatru w Erywaniu.
Zdjęcie 21–22. Wspólne tańce Ormian.
Zdjęcie 22.
Zdjęcie 23. Sklep z souvenirami.
Po tańcach, kiedy zrobiło się ciemno i trochę popadało, udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zobaczyłem jednak, że w jednym z barów o nawie Atmosphere śpiewa piękna Ormianka. Zresztą ormiański typ urody bardzo mi się podoba. Wszedłem na chwilę i utknąłem tam na ponad dwie godziny. Przez ten czas co kilka minut na scenę wchodzili kolejni artyści i pięknie śpiewali. Występy artystów śpiewających muzykę na żywo odbywają się tu codziennie. Atmosfera przemiła, w środku głównie Ormianie. Zauważyłem także mężczyznę z kobietą, po jej stroju było widać, że to muzułmanka. Jak się później okazało, byli to goście z Iranu. Kiedy wchodziłem około godziny 21.30, w barze znajdowało się kilkanaście osób, kiedy zaś wychodziłem około 24.00, klub był pełen ludzi i wszyscy świetnie się bawili. To był naprawdę udany dzień. Po co więc planować – wystarczy iść z ludźmi, a życie nas zaskoczy.
Dzień drugi (30.04.2023) – Erywań
Rano zrobiłem krótki trening, aby wypocić wczorajszy koniak, i zjadłem późne śniadanie. Po śniadaniu trzeba było posiedzieć i opisać wrażenia z dnia poprzedniego. Tyle się dzieje, że każde zaniedbanie powoduje utratę ważnych informacji czy spostrzeżeń.
Po śniadaniu udałem się na plac Republiki i spacerowałem ulicą Północną, najbardziej reprezentacyjną w Erywaniu, pełniącą funkcję deptaku. Zaczyna się ona na placu Republiki, gdzie położone są Muzeum Historii Armenii i budynki rządowe, biegnie do placu Teatralnego, a następnie przechodzi w plac Francuski i słynne wodospady na górze dominującej nad Erywaniem. Po drodze wykupiłem sobie jeszcze wycieczkę na kolejny dzień, w ramach której była planowana wizyta w winiarni, połączona z degustacją.
Zdjęcie 24–25. Ulica Północna w Erywaniu.
Zdjęcie 25.
Zdjęcie 26. Ulica Północna w Erywaniu oraz zejście do centrum handlowego.
Zdjęcie 27. Centrum handlowe pod ulicą Północną w Erywaniu.
Po spacerze zjadłem obiad w mojej sprawdzonej Tavernie, gdzie miałem tylko godzinę na posiłek. Niestety, lepsze restauracje niechętnie rezerwują stolik dla jednego gościa na dłużej niż godzinę, rachunek ekonomiczny bierze górę. Po obiedzie, podczas którego ponownie zjadłem szaszłyk i kebab, ale z innych rodzajów mięsa, oczywiście popijając dobre czerwone wino, udałem się na kolejny spacer. Tym razem chciałem obejść północno-wschodni rejon starego miasta. Po drodze mijałem wiele ciekawych budynków i restauracji.
W rejonie placu Francuskiego zauważyłem obecność sceny, gdzie najwyraźniej przygotowywano się do koncertu. Dookoła gromadziło się mnóstwo ludzi, którzy na chwilę rozpierzchli z uwagi na chwilowy deszcz. Około godziny 18.00 rozpoczął się koncert jazzowy w ramach Erywańskiego Międzynarodowego Dnia Jazzu. Po godzinnym słuchaniu muzyki udałem się do mojego sprawdzonego już klubu muzycznego Atmosphere, gdzie codziennie można posłuchać muzyki na żywo. W klubie utknąłem na kolejne dwie i pół godziny, słuchając muzyki. Część artystów już znałem z poprzedniego dnia, część natomiast była nowa. Spędziłem miły wieczór przy pięcioletnim koniaczku i wspaniałych artystach. Widać było, że do klubu przychodzi wielu miłośników ormiańskiej muzyki, którzy w miłej atmosferze klubu oddawało się prawdziwej uczcie muzycznej.
Zdjęcie 29. Erywańskie Międzynarodowe Dni Jazzu.
Zdjęcie 30. Klub Atmosphere.
Dzień trzeci (1.05.2023) – wyjazd poza miasto na wykupioną wycieczkę
Po dwóch dniach w Erywaniu przyszedł wreszcie czas na wyjazd poza miasto. Erywań oczywiście jest bardzo ciekawy, ale osobiście wolę prowincje, gdzie jest większy spokój i można zauważyć wiele ciekawostek.
Wycieczkę wykupiłem dzień wcześniej (za około 80 PLN, z czego przedpłata to 30 PLN) od jednego z wielu ulicznych organizatorów wycieczek jednodniowych, który znajdował się obok znanej mi restauracji Taverna Erywań. Rano okazało się, że są tylko cztery osoby i chcą nas wcisnąć do osobówki, ale jedna para oponowała, że będzie niewygodnie. W związku z powyższym kazano nam chwilę poczekać. Po jakichś 15 minutach pojawiła się młoda dziewczyna i podstawiono nam osobówkę, ale o trzech rzędach siedzeń, dzięki czemu wszyscy wygodnie siedzieli i udaliśmy się na wycieczkę.
Zdjęcie 31. Typowy punkt sprzedaży wycieczek turystycznych.
Pierwszym przystankiem był monastyr Khor Virap, bardzo blisko tureckiej granicy, skąd normalnie rozpościera się piękny widok na świętą górę Ararat, która leży w Turcji. Zresztą prowincja także posiada nazwę Ararat. Piszę „normalnie”, bo nam szczęście nie sprzyjało i górę zasłaniały chmury. Sam kompleks powstał w miejscu, gdzie według historii przez 13 lat zamknięty był na głębokości 6 m św. Grzegorz. Podobno stąd wywodzą się początki państwowości ormiańskiej i chrześcijaństwa, które Armenia przyjęła jako pierwsza na świecie. Obecnie znajdują się tu – poza monastyrem – mur otaczający cały kompleks i domy księży. Nieopodal jest cmentarz, którego stara część pokazuje, jak kiedyś chowano ludzi, czyli – podobnie jak u muzułmanów – kładąc tylko blok skalny na miejscu pochówku. Nad całością góruje wzgórze z ogromnym masztem z flagą, które jest dobrym punktem widokowym.
Zdjęcie 32. Monastyr Khor Virap.
Zdjęcie 33. Widok na całość zabudowaną monastyru.
Po około godzinie udaliśmy się w dalszą podróż na południe. Po drodze mieliśmy okazję obserwować armeńską prowincję, która niestety nie wygląda za dobrze. Wsie sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał w okresie upadku ZSRR. Widać po dziurawych dachach, że część domów jest opuszczona, a bloków nie remontowano od momentu ich oddania. W jednej z miejscowości o nawie Bociania Wieś widzieliśmy dziesiątki bocianich gniazd zajętych przez te piękne ptaki, wysiadujące jaja. Mijaliśmy też ogromny kompleks szklarni, skonfiskowany byłemu premierowi, siedzącemu aktualnie w więzieniu. Dalej mijaliśmy też wielki kompleks stawów rybnych zarządzany przez firmę państwową. W pewnym momencie na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, ponieważ jadąc prosto, wjechalibyśmy na terytorium Azerbejdżanu, które jest enklawą bez bezpośredniego połączenia z głównym terytorium Azerbejdżanu. Po prawej stronie widać było na wzgórzach punkty straży granicznej i ciągnące się kilometrami okopy czy stanowiska ogniowe, przygotowane na wypadek wybuchu wojny. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć, że system cały czas jest rozbudowywany.
Po przejechaniu kolejnego odcinka wjechaliśmy do innej prowincji i drogi win. Teren ten – wyraźnie ładniejszy i bardziej górzysty – słynie z tego, że mieszkańcy zajmują się produkcją wina z różnych owoców. Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się u jednej starszej pani, gdzie nasz kierowca Artur przygotował nam degustację. Zaczęliśmy od różnych win owocowych, następnie piliśmy koniaki, aż doszliśmy do wódki, z której najmocniejsza, zwana tutowką, miała 75% i podobno jest używana w małych ilościach w celach leczniczych. Wódka jest powszechnie produkowana w całej Armenii z owoców morwy. Nasz przewodnik opowiedział dobry dowcip dotyczący tutowki. Według uczonych chińskich mieszkańcy Górskiego Karabachu żyją prawie 100 lat, bo piją codziennie małą ilość tutowki, natomiast angielscy badacze udowodnili, że gdyby jej nie pili, żyliby 200 lat.
Zdjęcie 34. Sympatyczna właścicielka posesji.
Zdjęcie 35. Degustowane pyszności.
W trakcie degustacji atmosfera wyraźnie się rozluźniła i ludzie stali się bardziej rozmowni. Okazało się, że pozostałe osoby to Rosjanie. Jedna para i jedna dziewczyna to rodzina, natomiast młoda Rosjanka podróżuje sama i pochodzi z Moskwy. Nie obyło się bez wątków politycznych. Okazało się, że nasza trójka Rosjan bardzo krytykuje to, co robi Putin, co też było zgodne z poglądami naszego przewodnika Artura. Młoda Rosjanka natomiast wyraźnie stroniła od wydawania jakichkolwiek opinii. Nawet w pewnym momencie, kiedy wyjęła telefon, Rosjanin Andriej zażartował, że ma nadzieję, że nie melduje do FSB i nie będzie aresztowany, gdy tylko wyląduje w Rosji. Nasz przewodnik powiedział, że brał w 2020 r. udział w wojnie w Karabachu, gdzie wspierali młodych żołnierzy ormiańskich. Powiedział, że jeżeli ktoś chociaż raz widzi umierających 18-letnich chłopców, to nigdy nie będzie uważał, że życie jest warte, aby je oddawać za terytorium. Według niego na świecie jest dosyć miejsca dla wszystkich. Zresztą pierwszy toast w Armenii zawsze pije się za pokój. Stwierdził też, że pomimo propagandy sukcesu i potężnej armii podczas ostatniej wojny z Azerbejdżanem okazało się, że armia jest beznadziejnie słaba. Dowódcy wojskowi w niektórych przypadkach uciekali do lasu, bo nie wiedzieli, jak dowodzić podległymi jednostkami. Wynikało to z korupcji w armii i kupowania stopni wojskowych. W jego opinii obecny premier Armenii cieszy się dużym poparciem społecznym i Ormianie w końcu nie boją się głośno prezentować swoich opinii. Za czasów poprzednika zdarzało się bowiem, że osoby głośno wyrażające niezadowolenie znikały bez śladu.
Po degustacji pojechaliśmy jeszcze odwiedzić winiarnię, gdzie poza kolejną degustacją mogliśmy przejść się po winiarni, oglądając tysiące pięknie ułożonych butelek i beczek z winem. Można było też kupić wino na miejscu. Rejon ten słynie z produkcji czerwonych winogron odmiany Areni, które są podobno jednymi z najstarszych szczepów na świecie. Zresztą w jaskiniach w Armenii odnajdywano miejsca produkcji win stare na kilka tysięcy lat. Uważa się, że rejon Armenii i Gruzji to początki światowego winiarstwa.
Zdjęcie 36–40. Winiarnia Areni.
Zdjęcie 37.
Zdjęcie 38.
Zdjęcie 39.
Zdjęcie 40.
Kolejnym punktem było zwiedzanie jaskini, pięknie położonej w ścianie wysokiej i stromej góry. Odkryto w niej jedne z najstarszych butów wykonanych z jednego kawałka skóry, datowanych na 6000 lat, a także wiele artefaktów z okresu brązu, który służyły m.in. do produkcji wina i życia codziennego. Można też tam zauważyć małe, śpiące nietoperze, pochowane w szczelinach skalnych.
Zdjęcie 41–44. Jaskinia, w której znaleziono pozostałości produkcji win.
Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.
Po zwiedzeniu jaskini udaliśmy się na posiłek do miejscowości Arpi. Była to kolejna okazja spróbowania kuchni ormiańskiej w najlepszym wykonaniu. Zjedliśmy m.in. tandir – szaszłyk, który jest przygotowywany w zamkniętych glinianych piecach, wkopanych w ziemię, po wyjęciu pozostałości po palonym ogniu. Ciepło wykorzystywane do upieczenia pochodzi nie z ognia, a z nagrzanych ścian pieca. Smaku tego dania nie da się do niczego naszego porównać – pyszne i soczyste mięso wraz z letnią sałatką czy chlebem własnego wypieku, tzw. lepiaszką, to cudowne doznania kulinarne. W Armenii modne są tzw. domowe restauracje, gdzie je się domowy obiad, popijając trunki własnej produkcji za ustaloną cenę. Problem polega na tym, że nie ma wyboru i je się to, co akurat jest na obiad. Początkowo mieliśmy do takiej jechać i za cenę około 80 PLN zjeść porządny ormiański obiad, ale chyba coś nie zagrało i wylądowaliśmy w restauracji, gdzie końcowy rachunek był nawet wyższy niż w Taverna Erywań.
Zdjęcie 45. Piec typu tandir.
Zdjęcie 46. Soczyste i smaczne szaszłyki.
Po posiłku udaliśmy się już w ostatnie zaplanowane na ten dzień miejsce, jakim był kompleks Noravanq. Należało do niego dojechać drogą prowadzącą szczeliną skalną. Piękne widoki zresztą towarzyszyły nam już od pewnego czasu, a gdzieniegdzie dodatkowo płynęła rzeka. Rejon Arpi jest tak popularny turystycznie, że ceny działek i nieruchomości są porównywane do Erywania. Po wejściu na górę, poza samym starym i bardzo ładnym monastyrem, mieliśmy piękne widoki na góry i ciągnącą się poniżej drogę. Piękne zwieńczenie bardzo udanego dnia. Tak jak czułem, wszystko co, najpiękniejsze, jest zawsze poza miastami. Natura i normalni, zwykli ludzie z ich kuchnią i alkoholami.
Zdjęcie 47. Piękne widoki towarzyszące podróży.
Zdjęcie 48–49. Kompleks Noravanq.
Zdjęcie 49.
Dzień czwarty (2.05.2023) – wynajem samochodu i podróż do Dilidżanu
Rano zjadłem szybkie śniadanie. Doszło do nieprzyjemnej sytuacji – otóż pani z hotelu kazała mi zapłacić za wodę z pokoju, która w każdym hotelu na świecie jest za darmo. Zapłaciłem, ale zamierzam zadzwonić do menedżera i zapytać, dlaczego zmieniają ogólnie przyjęte zasady. Dodatkowo padła prośba abym wystawił im najlepszą opinię na Booking – oczywiście tego nie zrobię, bo nie lubię, jak ktoś traktuje ludzi jak idiotów. Hotel jest świetnie położony, w dobrej cenie, ale są próby oszustwa. Najpierw zmieniono mi pokój na niby większy, po czym dano do wyboru: albo się przeniosę, albo zapłacę więcej. Potem woda z pokoju płatna – nie podobają mi się tego typu zagrania. Trochę jeżdżę po świecie i znam zasady.
O godzinie 12.00 byłem w firmie Hertz wynajmującej auta – polecam, bardzo profesjonalna obsługa. Chwilę po 12 jechałem już swoim nowiutkim suzuki swift w automacie w kierunku miejscowości i jeziora Sevan. Na początku czułem lekki stres, bo większość dróg nie ma wymalowanych pasów pomiędzy jezdniami. Trudno jest ustalić, kiedy włączyć migacz przy zmianie pasa. Widać na każdym kroku policję, która na wzór gruziński jeździ na włączonych światłach, co ma pokazać ich obecność, ale nie straszyć ludzi. Rzeczywiście, dużo jeżdżą, ale nie przeszkadzają.
Zdjęcie 50. Moje świeżo wynajęte auto.
Po około godzinie z hakiem dojechałem do miasta Sevan, które poza centrum wygląda tak, jakby się zatrzymało w latach 80. XX w. Kolejny raz mam wrażenie, że wiele kamienic jest opuszczonych i skłaniających się ku upadkowi. Widać dużą biedę i stagnacje. Niedaleko od miasta Sevan leży ogromne jezioro Sevan, gdzie znajduje się wiele restauracji i hoteli. W mieście zjadłem szaszłyk i sałatkę za trzy razy mniejszą cenę niż w Erywaniu.
Zdjęcie 51–53. Sevan.
Zdjęcie 52.
Zdjęcie 53.
Po spacerze po Sevan pojechałem w kierunku jeziora, zrobiłem kilka zdjęć i restauracji nad samym jeziorem. Wjechałem na trasę w kierunku Dilidżanu, aby po chwili zjechać na półwysep Sevan – kawał terenu wchodzącego mocno w jezioro, na szczycie dwa monastyry i ładny widok na okolicę. U podnóża góry znajdują się parkingi i typowa infrastruktura turystyczna, restauracje i sklepy z souvenirami, spotkałem też dużą wycieczkę z Polski. Oczywiście większość turystów to Rosjanie, ale grzeczni i kulturalni. Na parkingu można też wynająć łódkę i popływać po jeziorze, chociaż jego górzyste otocznie i rozmiar nie zachęcają do rejsu – zbyt chłodno i wietrznie.
Zdjęcie 54. Jezioro Sevan.
Zdjęcie 55. Jeden z pensjonatów położonych nad jeziorem Sevan.
Zdjęcie 56. Infrastruktura turystyczna na półwyspie Sevan.
Zdjęcie 57–58. Kościoły na półwyspie Sevan.
Zdjęcie 58.
Zdjęcie 59. Jezioro Sevan, widok z półwyspu.
Zdjęcie 60. Półwysep Sevan.
Po zwiedzeniu zabytków i zrobieniu wielu zdjęć udałem się w kierunku Dilidżanu. Odbiłem od jeziora i wjechałem w piękne doliny górskie. Niestety zaczął padać deszcz i piękne widoki popsuły chmury. Bardzo długim tunelem, a następnie serpentynami w dół wjechałem do wsi Dilidżan. Po drodze zatrzymałem się, aby uwiecznić piękne widoki. Wpisałem w nawigację adres hotelu, ale wyprowadziła mnie w drogę nieprzejezdną, na szczęście pomógł mi trafić starszy mężczyzna. W końcu dojechałem do bardzo dobrego hotelu. Miałem piękny widok z okien, choć niestety pogoda była słaba. Wypiłem wino z granatu zakupione nad jeziorem Sevan, zjadłem kolację i zakończyłem ją koniakiem. Wspaniałe samopoczucie, wolność przemieszczania, odkrywanie nowych miejsc, prawdziwa wolność i dobre emocje… – polecam. Wieczorem nirwana po koniaku, muzyka ormiańska w TV i opisywanie wrażeń z całego dnia. Czuję, że żyję, że mózg się odżywia widokami i wyzwaniami. Rano jeszcze był stres związany z wynajmem samochodu, a wieczorem dobre samopoczucie, że się dało radę, że kolejny raz wyszło się ze strefy komfortu i że warto, jedno jest życie, naprawdę warto…
Zdjęcie 61–62. Ciekawe górzyste widoki po drodze do Dilidżanu.
Zdjęcie 62.
Dzień piąty (3.05.2023) – objazd północnej Armenii
Niestety kolejny dzień był bardzo deszczowy, jeszcze w nocy słyszałem intensywny deszcz i rano sytuacja się nie zmieniła. Nie było jednak opcji na siedzenie bezczynne w hotelu. Nie po to płaciłem za wynajem samochodu, aby stał bezużyteczny. Po zaskakująco pysznym śniadaniu podjąłem decyzję, że przejadę się samochodem po pętli Dilidżan, Hevan (Idjevan), Noyemberyan, Ayrum, Alaverdi, Tumanyan, Vanadzor, Dilidżan. Według mapy trasa zapowiadała się ciekawie przyrodniczo i dawała gwarancję, że wrócę o rozsądnej godzinie.
Po paru kilometrach od wyjazdu z Dilidżanu zauważyłem kościół na bardzo wysokim wzgórzu i drogę prowadzącą do miejscowości. Był znak, że jest to Monastyr św. Dawida. Pojechałem zatem i zacząłem „na czuja” wjeżdżać na górę wąskimi uliczkami przez wieś. Po jakimś czasie droga przeszła z asfaltowej w polną i zaczęła być coraz gorszej jakości, a dodatkowo była jeszcze mokra po deszczach. W pewnym momencie poddałem się, ponieważ oceniłem, że gra jest niewarta świeczki. Uszkodzę samochód lub zakopię się w błocie i skończy się przyjemność podróżowania.
Po drodze praktycznie co kilka kilometrów zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pierwszą dużą miejscowością, do której wjechałem, aby zobaczyć, jak i co wygląda, był Idjevan. Pojeździłem po mieście, wjechałem na górne ulice, wyjeżdżając z miasta, aby zobaczyć, jak mieszkają zwykli ludzie. Miałem piękne widoki górskie i zazdrościłem ludziom tego, jak i gdzie mieszkali. Miejscowość jest całkiem dobrze utrzymana, dużo zieleni i piękne widoki wokół. Wszedłem nawet do lokalnego baru, gdzie zjadłem dwa placki z mięsem baranim w środku, jakby złożony na pół lawasz z cienką warstwą mięsa, nazywało się to lamadżo. Dwa placki plus kawa, rachunek około 9 PLN. W Erywaniu za te pieniądze nie dostałbym nawet kawy.
Zdjęcie 63. Kolejne ciekawe górzyste widoki na trasie.
Zdjęcie 64–66. Miasteczko Idjevan.
Zdjęcie 65.
Zdjęcie 66.
Widoki cały czas się zmieniały, a ja kilkadziesiąt razy opuszczałem auto, aby podziwiać i robić zdjęcia – dobrze, że nie było dużego ruchu. Opisywać przyrody się nie da, zdjęcia mówią same za siebie. Bardzo soczysta zieleń, pasące się zwierzęta, w tym świnie, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Na łące pasło się kilkanaście wolnych świń, nikt ich nie pilnował i do niczego nie były przywiązane. Już teraz wiem, dlaczego mięso świńskie, a szczególnie szaszłyk, tak smakuje w Gruzji czy Armenii. Widziałem też stado czterech krów, które bez żadnej opieki wracały do swojego gospodarza.
Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, zauważyłem wyraźnie, że nie są one dofinansowane. Wiele opuszczonych i zniszczonych mieszkań, dziury w bocznych drogach czy zrujnowane fabryki niestety psuły efekty estetyczne wywołane pięknymi górami. O ile centra miast jeszcze jakoś wyglądały, to boczne ulice były już bardzo surowe, często bez drogi asfaltowej. Dlatego na każdym kroku dawało się dostrzec ogromną liczbę starych poradzieckich maszyn, jak uazy, urale, krazy czy łady niva. Bez tych pojazdów dojazd do domu słabą drogą na wzgórze nie byłby możliwy.
Każdy przejazd przez szczyt góry gwarantował nowe widoki. Jechałem dosłownie kilkanaście metrów od gruzińskiej granicy, było widać punkty straży granicznej. Wrażenie robiło też duże jezioro położone w dolinie. Na szczęście ruch samochodowy był bardzo słaby a drogi główne – w większości świetne. Przez większość trasy widziałem też biegnącą szczytami linię kolejową. O ile pamiętam z jednego z programów, biegnie ona z Armenii do Gruzji i jest bardzo malownicza, ponieważ przechodzi przez tunele, mosty itp.
Zdjęcie 67–77. Piękne armeńskie widoki.
Zdjęcie 68.
Zdjęcie 69.
Zdjęcie 70.
Zdjęcie 71.
Zdjęcie 72.
Zdjęcie 73.
Zdjęcie 74.
Zdjęcie 75.
Zdjęcie 76.
Zdjęcie 77.
Kolejny duży przystanek zrobiłem w mieście Alaverdi, które zwróciło moją uwagę ze względu na gigantyczny i zrujnowany już zakład przemysłowy wyglądający na starą hutę. Miejscowość jest tak położona, że nawet nasze Zakopane się nie umywa, a ktoś w centrum miasta stawia gigantyczny zakład, który całkowicie i dziesiątki lat rujnuje szanse miasta na rozwój turystyki. Fabryka nie działa, a koszt jej usunięcia na pewno jest nie do udźwignięcia przez Ormian. Zrobiłem kilka zdjęć ze starego mostu biegnącego na rzeką płynącą wzdłuż miasta. Kiedy wróciłem do auta, starszy Ormianin grzecznie poprosił mnie o podwózkę. Oczywiście nie odmówiłem. Był to emerytowany kierowca o imieniu Mikołaj. Potem się pożegnaliśmy, a ja zrobiłem jeszcze przerwę na obiad. Zjadłem podobny co wcześniej placek, kawałek pizzy, wypiłem podwójną kawę i wodę mineralną – za to wszystko zapłaciłem 15 PLN. Wszędzie, gdziekolwiek się zatrzymuję, mają bardzo szybki internet.
Zdjęcie 78. Skalny most w Alaverdi.
Zdjęcie 79–80. Alaverdi.
Zdjęcie 80.
Zdjęcie 81. Ruiny fabryki w Alaverdi.
W końcu dojechałem do stolicy prowincji i bardzo dużego miasta Vanadzor, które w deszczową pogodę nie budzi zachwytu, jednak otaczające go góry są fantastyczne. Miasto jest położone bardzo wysoko, a wszystkie szczyty pokryte są śniegiem, temperatura spadła do kilku stopni. Dobrze, że zabrałem ciepłe rzeczy z Polski, a miało być codziennie 30 stopni… Ostatni odcinek do Dilidżanu pokonałem bardzo sprawnie i szybko, ponieważ droga była już prosta i z górki. Po drodze widziałem po lewej stronie ogromne przestrzenie łąk, a po prawej stronie poniżej – miejscowości rolnicze i pola uprawne. Szkoda tylko, że nie było słońca. Przez cały dzień miałem przepiękne widoki, nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjąłem taką dawkę naturalnego piękna.
Zdjęcie 82–83. Okolice Vanadzor.
Zdjęcie 83.
Dzień szósty (4.05.2023) – wyjazd do Giumri
W słońcu Dilidżan wyglądał zupełnie inaczej. Chciałem od razu jechać do Giumri, ale coś mnie podkusiło, aby objechać miejscowość autem. Okazało się, że w niedalekiej odległości od stawu, który uważałem za centrum, znajduje się główne centrum miasteczka z infrastrukturą handlową, edukacyjną czy policją. Nieopodal odkryłem też kwartał bardzo ładnie odrestaurowanych kamieniczek w oryginalnym stylu. Dodatkowo w uliczki tej były piękne widoki na góry. Pojechałem też na dworzec kolejowy, który według nawigacji działał normalnie, ale okazało się, że jest w ruinie.
Zdjęcie 84–93. Dilidżan.
Zdjęcie 85.
Zdjęcie 86.
Zdjęcie 87.
Zdjęcie 88.
Zdjęcie 89.
Zdjęcie 90.
Zdjęcie 91.
Zdjęcie 92.
Zdjęcie 93.
W związku z tym, że dzień wcześniej padało i moje auto było bardzo zabłocone, postanowiłem pojechać na jakąś myjnię i je umyć. Myjnię szybko znalazłem, ale niestety pan z obsługi, zamiast wypłukać błoto, polał auto pianą, a ja chciałem zruszyć błoto gąbką. Nie pomyślałem i po umyciu auta okazało się, że jest całe porysowane. To, ze względu na mój charakter, bardzo psuło mi nastrój. Już sobie wyobrażałem przepychanki z panem w wynajmie samochodów odnośnie do rys na aucie, które było praktycznie nowe.
Jadąc do Vanadzor, które jest na trasie do Giumri, cały czas myślałem, że najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś lakiernika, który by to spolerował i lakiem usunął porysowania. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zatrzymałem się w pierwszym z brzegu przy wjeździe do Vanadzor warsztacie samochodowym i zapytałem, czy nie znają kogoś, kto by to zrobił. Kazali mi przejść ulicę, wejść do zielonej bramy i zapytać o imię, które już zapomniałem. Za zieloną bramą był starszy, spokojny mężczyzna, który akurat przygotowywał do lakierowania starą ładę. Obejrzał auto i powiedział, że najpierw musimy je umyć, aby ocenić, co i jak. Znalazłem myjnię, gdzie wcześniej tankowałem auto, i ponownie wróciłem do lakiernika. Lakiernik ze swoim uczniem usunęli wszystkie zawinione przeze mnie wady, ja zapłaciłem 80 PLN i w końcu ze spokojem mogłem kontynuować podróż.
Wjechałem do Vanadzor, które dzień wcześniej wydawało mi się ponure ze względu na deszczową pogodę. Trochę pojeździłem po mieście, trochę pochodziłem, zjadłem obiad i pojechałem dalej. Centrum miast jest OK – nowoczesne zadbane ulice handlowo-usługowe dają mieszkańcom wszystko, co im potrzeba. Natomiast już peryferie wyglądają słabo, dominują stare zaniedbane ulice i bloki. Jednak okolice, piękne góry czy odosobnione wsie powodują, że warto się tu zatrzymać na kilka godzin i to obejrzeć.
Zdjęcie 94–99. Vanadzor.
Zdjęcie 95.
Zdjęcie 96.
Zdjęcie 97.
Zdjęcie 98.
Zdjęcie 99.
W kierunku Giumri jechałem piękną, bardzo szeroką doliną, która po obu stronach porośnięta była rozległymi łąkami, gdzie wypasano zwierzęta. Odwiedziłem nawet jedną z położonych tam wsi, gdzie obejrzałem bardzo stary kościół, obok którego leżał stary tradycyjny cmentarz, gdzie nie było krzyży, tylko bloki skalne. Znałem już ten system pochówku z początku mojej podróży. Zabudowanie wiejskie były bardzo zaniedbane, u nas powiedzielibyśmy, że nie widać gospodarza, ale cóż, takie klimaty. Tak czy inaczej, klimatyczne wsie w połączeniu z pięknem przyrody powodują, że warto to zobaczyć. Ludzie są spokojni i mili, jeżeli się do nich zagada. Często kierowcy trąbią i pozdrawiają, jeżeli widzą turystę robiącego zdjęcia. Pewnie w większości mylą mnie z Rosjaninem, ale cóż, tego nie zmienię.
Im bliżej Giumri, tym teren się wypłaszczał, ale cały czas miało się ogromną przyjemność z podróżowania – mało samochodów, a do stylu jazdy Ormian szybko się przyzwyczaiłem. Trzeba po prostu trochę bardziej uważać, tym bardziej że w większości przypadków nie ma wymalowanych pasów na drodze, nawet jak się mieszczą dwa czy trzy samochody.
Zdjęcie 100–109. Widoki na trasie do Giumri.
Zdjęcie 101.
Zdjęcie 102.
Zdjęcie 103.
Zdjęcie 104.
Zdjęcie 105.
Zdjęcie 106.
Zdjęcie 107.
Zdjęcie 108.
Zdjęcie 109.
Kilka kilometrów przed Giumri zauważyłem ogromny cmentarz i zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć, jak się chowa współcześnie ludzi w Armenii – mam taki zwyczaj w każdym kraju. Kiedy się zatrzymałem, zauważyłem, że jest tu bardzo duży, leżący przy samej jezdni kwartał dedykowany poległym w Karabachu żołnierzom. Robiąc zdjęcia, dostrzegłem, że większość zginęła w 2020 r. i miała po 19–20 lat, tylko kilku było starszych. Widziałem też groby kilku, którzy polegli w 2022 r. Na każdym grobie jest zdjęcie poległego w mundurze. Zauważyłem już w Sevan, że np. maluje się ogromny obraz na ścianie kamienicy, w której mieszkał poległy. Kiedy podszedłem bliżej grupki ubranych na czarno ludzi, spostrzegłem starszą kobietę, która płakała i całowała obraz poległego żołnierza. Podszedł do mnie kierowca taksówki i powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, a kobieta to matka opłakująca jedynego syna, który poległ trzy lata wcześniej. Obok leżało też dwóch jego kolegów, którzy pochodzili z tej samej wsi. Dla mnie, byłego żołnierza, obraz był bardzo przygnębiający – pomyślałem sobie, że chłopcy już niczego nie czują, a matki płaczą do końca swoich dni. Pomyślałem też, że jeżeli politycy w pierwszej kolejności na wojny wysyłaliby swoich synów lub sami walczyli, to pewnie wojen by nie było.
Zdjęcie 110. Cmentarz i kwartał wojskowy przy przed Giumri.
Zdjęcie 111. Obraz poległego żołnierza mieszkającego w tym budynku, Sevan.
Po tej bardzo przykrej refleksji nad ulotnością życia wjechałem do Giumri i dojechałem do hotelu. Po szybkim meldunku pięć minut później byłem już gotowy do robienia zdjęć miasta. Słyszałem, że ma ono bardzo ładną i odrestaurowaną starą część miasta. Idąc, widziałem ogromny plac Niepodległości z jakimiś rządowymi budynkami, ale niespecjalnie mnie to urzekło. Szedłem więc dalej tam, gdzie było dużo ludzi, mijałem teatr, gdzie akurat świętowano Międzynarodowy Dzień Teatru, plac zabaw, gdzie kręciły się karuzele na wzór radziecki i w końcu zobaczyłem to, co chciałem. Wszedłem w kwartał pięknie odrestaurowanych uliczek z latarniami i świetnie wyremontowanymi kamienicami, choć część nadal znajduje się w remoncie. Ze względu na późną porę łapałem każde ujęcie oświetlone słońcem. Widać było, że miasto było kiedyś silnym i bogatym ośrodkiem kulturalnym. Powiem szczerze, że to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem w Armenii, nawet Erywań nie może się równać. Idąc uliczkami, mijałem kościoły i doszedłem do ogromnego placu, przy którym znajdowały się urząd miasta i główny kościół czy nawet katedra.
Kiedy już nie było wystarczającej ilości światła do zdjęć, znalazłem restaurację, gdzie zjadłem pyszną kolację, tj. chinkali i szaszłyk. Wracając do hotelu, zrobiłem jeszcze kilka nocnych ujęć. Po drodze mijałem kilku starszych i wstawionych panów w parku, gdzie jeden z nich krzyknął „Chwała Rosji”, myśląc, że jestem Rosjaninem, ale nie doczekał się mojej reakcji…
Zdjęcie 112–122. Zabytki Giumri.
Zdjęcie 113.
Zdjęcie 114.
Zdjęcie 115.
Zdjęcie 116.
Zdjęcie 117.
Zdjęcie 118.
Zdjęcie 119.
Zdjęcie 120.
Zdjęcie 121.
Zdjęcie 122.
Dzień siódmy (5.05.2023) – wyjazd do Bordżomi w Gruzji
Zgodnie z planami miałem pojechać do Gruzji i odwiedzić miasto Bordżomi, w którym produkuje się moją ulubioną wodę mineralną o tej samej nazwie. Przed samym wyjazdem o godzinie 7.00 poszedłem jeszcze porobić zdjęcia starej części Giumri, ponieważ dzień wcześniej trochę zabrakło mi czasu i słońca. Rano miasto praktycznie było puste, żadnego ruchu i żadnych ludzi na ulicach, coś niesamowitego, chodziłem po ulicach i poza mną byli tylko sprzątacze. Wszedłem do napotkanej piekarni i kupiłem sobie świeży chlebek prosto z piekarni, która znajdowała się w bocznej uliczce.
Zdjęcie 123. Poranny wypiek chleba w Giumri.
Około 8.00 wyjechałem z miasta, kierując się prosto na granicę, do której miałem około godziny jazdy. Po drodze mijałem tylko wsie, które w miarę zbliżania się do granicy wyglądały coraz biedniej, a przy samej granicy – jakby świat i Bóg o nich zapomnieli. Sama droga przez ostatnie około 10 km była bardzo złej jakości, chwilami nie dało się nawet omijać dziur, tyle ich było, i trzeba było ograniczyć prędkość do kilku kilometrów na godzinę, aby nie urwać koła. Praktycznie do żadnej ze wsi nie prowadziła droga asfaltowa, gospodarstwa wyglądały jakby za chwilę miały się rozsypać, domy i budynki gospodarskie szare, smutne, ale jednocześnie magiczne w połączeniu z pięknem przyrody. Pomimo wszystko były to tereny, które naprawdę warto zobaczyć, było coś naprawdę urzekającego w ich prostocie, chaosie, nie wiem, jak to nazwać. To tylko pokazuje, że ludzie żyją z powodzeniem wszędzie i do każdych warunków są w stanie się przystosować.
Z kolei widoki wynagradzały złą jakość dróg, teren wyraźnie się podnosił, nie było praktycznie drzew, tylko wszędzie pofałdowany łąkowy teren, z kolei z oddali wyłaniały się zaśnieżone szczyty. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać, ponieważ widok mnie urzekł. Ogromny porośnięty trawami płaski teren, przez który wiła się rzeczka, a w oddali widoczne zaśnieżone szczyty.
Zdjęcie 124–128. Ciekawe widoki na trasie Giumri – granica z Gruzją.
Zdjęcie 125.
Zdjęcie 126.
Zdjęcie 127.
Zdjęcie 128.
Wreszcie wjechałem na granicę ormiańsko-gruzińską. Każda granica zawsze podnosi mi nieco poziom adrenaliny, bo nie wiem, czy nie będzie jakichś trudności. Najpierw sprawdzenie paszportu przez żołnierza pogranicznika, następnie celnik sprawdził, czy czegoś nielegalnego nie przewożę i w końcu szczegółowe sprawdzenie paszportu przez kolejnego pogranicznika i wertowanie bogatego w pieczątki paszportu, i to tylko przez ormiańską stronę. Oczywiście pytania, gdzie i po co jadę, i dlaczego do Bordżomi, po prostu jak nasze europejskie standardy, mentalne średniowiecze. Następnie strona gruzińska, tylko w odwrotnej kolejności: najpierw długie wertowanie mojego paszportu, pytanie o jakąś pieczątką, skąd ona, bo niewyraźna, i w końcu celnik pyta, czy wódki nie wwożę. Strażnik graniczny tłumaczył jeszcze, że muszę pojechać około 18 km, gdzie będzie budka, w której muszę wykupić obowiązkowe ubezpieczenie komunikacyjne na auto, minimum 15 dni, pomimo że potrzebuję na kilkanaście godzin, ale wiadomo, kasę każdy lubi. Po dojechaniu do tego punktu okazało się, że system siadł po raz pierwszy w historii. Myślałem, czy to nie jakiś znak, aby się cofnąć, ale nie, postanowiłem realizować plan bez względu na wszystko. Po około 40 minutach w końcu pan z kolegą kupili mi ubezpieczenie w automacie, który stał w biurze od początku. Powiedzieli, że robią to pierwszy raz w życiu.
Z dużym opóźnieniem w końcu ruszyłem bez problemu przez Gruzję w kierunku na Bordżomi. Od razu widać ogromną różnicę w zamożności pomiędzy Armenią i Gruzją, oczywiście z korzyścią dla Gruzji. Różnica była taka, jak pomiędzy Polską a Niemcami jakieś 20 lat temu. Wsie i miasteczka są dużo bogatsze, lepiej poukładane.
Po jakichś 35 km w małym miasteczku zjechałem serpentyną w dół w kanion, przez który prowadzi droga, wzdłuż kanionu obok drogi biegnie też mała rzeczka. Jak się okazało, tym pięknym kanionem jechałem ponad 100 km – rzeczka przemieniła się w wartką rzekę, a góry stawały się coraz piękniejsze, wyższe i bardziej porośnięte lasami. Po drodze co chwila się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, bo uważałem, że widzę piękny widok, po czym po chwili okazywało się, że kolejny jest bez porównania piękniejszy.
Zdjęcie 129–130. Piękna natura po gruzińskiej stronie.
Zdjęcie 130.
Po jakim czasie dostrzegłem z daleka magicznie położony zamek – jak się później okazało: zamek Khertivisi – na szczycie góry. U jego podnóża biegły droga i rzeka, a całość otaczały piękne szczyty. Na miejscu zastałem świetnie przygotowaną infrastrukturę turystyczną, a po chwili podjechał bus z polskimi turystami. Kupiłem sok z granatu i szybko nawiązałem relację z panem, który mi go przygotował – wziąłem od niego namiary na wypadek, gdyby w przyszłości trzeba było zrobić na miejscu degustacje wódki i wina dla moich pierwszych w Gruzji turystów.
Zdjęcie 131–133. Zamek Khertivisi.
Zdjęcie 132.
Zdjęcie 133.
Zdjęcie 134–138. Piękna natura po gruzińskiej stronie.
Zdjęcie 135.
Zdjęcie 136.
Zdjęcie 137.
Zdjęcie 138.
Po drodze zatrzymałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia, choć brakowało czasu, aby poczuć tę piękną gruzińską wiosnę i górską zieleń. W okolicy mijanego kolejnego zamku też zrobiłem kilka zdjęć. Po prawie czterech godzinach dotarłem wreszcie do Bordżomi, który jest pięknie położoną górską miejscowością turystyczno-uzdrowiskową. Piękne budynki, park, pokryte szczyty wokół, idealne miejsce na przynajmniej trze dni. Po drodze zarówno przed, jak i za Bordżomi znajdowały się małe miejscowości górskie, gdzie wszędzie serwują pyszne i niedrogie jedzenie gruzińskie, jak chinkali, szaszłyki, kebab czy chaczapuri, o winie czy wódce nawet nie wspominając.
Ze względu na ciągły niedoczas – bo musiałem przecież jeszcze wrócić – szybko zjadłem pyszne chaczapuri w miejscowości poleconej mi przez młodego ormiańskiego policjanta poznanego na granicy. Zamówiłem też pyszny szaszłyk, ale to było już za dużo i nie dałem rady całego zjeść.
Zdjęcie 139. Wjazd do Bordżomi.
Zdjęcie 140–143. Bordżomi.
Zdjęcie 141.
Zdjęcie 142.
Zdjęcie 143.
Po obiedzie i 40-minutowej przerwie wróciłem do Giumri tą samą drogą. Po drodze mijałem te same inwestycje drogowe i energetyczne, które Gruzini realizują w górach, widziałem te same piękne góry i doliny, jednak z drugiej strony i przy innym świetle. Naprawdę te góry i lasy wiosną wyglądają wyjątkowo pięknie i soczyście. Po drodze kilka razy musiałem prawie stanąć, ponieważ tresowane krowy wracały z gór do swoich gospodarstw. Piszę: „tresowane”, ponieważ one idą stadami same, nikt ich nie prowadzi czy nie popędza.
Na granicy po stronie gruzińskiej wszystko przebiegło szybko i sprawnie, ale Ormianie zadawali dużo pytań. A po co jadę, a dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Tłumaczę, że pojechałem tylko na dzień do Gruzji, że jestem od tygodnia w Armenii, a ten dalej: a gdzie mieszkam, a numer telefonu, adresy hoteli itp. Powiem szczerze, że jeszcze z dwa razy i nigdy tu nie przyjadę.
Zdjęcie 144. Kolejne piękne widoki po ormiańskiej stronie.
Późnym wieczorem dotarłem do hotelu, wziąłem szybki prysznic i zasnąłem na osiem godzin. Rano musiałem wstać i jechać do Erywania, aby do godziny 12.00 oddać samochód.
Dzień ósmy (6.05.2023) – powrót do Erywania
Rano o godzinie 8.00 byłem już w samochodzie. W hotelu zrobiłem jeszcze szybki trening, aby utrzymać formę, co nie jest proste, gdy się codziennie je mięso, spożywa nieregularne, ale obfite posiłki i pije koniaczki. Drugi dzień nie jadłem śniadania, ponieważ postanowili je wydawać pomiędzy 10.00 a 11.00, kompletnie bez sensu, nigdy takiego systemu na świecie nie widziałem.
Powrót przebiegał dosyć sprawnie i szybko, gdyż na całej odległości pomiędzy Giumri a Erywaniem jest autostrada – co prawda w różnych stadiach zaawansowania. Zrobiłem kilka ujęć góry Ararat, którą pięknie było widać, oraz kwiatów porastających mijane pagórki. Po drodze zatrzymałem się w przydrożnym barze i zamówiłem pyszny kebab podawany na płaskim chlebku o nazwie lawasz.
Zdjęcie 145. Piękne łąki na trasie do Erywania.
Zdjęcie 146–147. Święta góra Ormian – Ararat.
Zdjęcie 147.
W hotelu zostawiłem bagaż i pojechałem oddać samochód. Przyjął go Ormianin, który przez wiele lat pracował w Polsce w Pabianicach jako księgowy. Mówi perfekcyjnie po polsku, więc oczywiście wziąłem namiary, bo mogą się przydać w przyszłości, jeśli będzie trzeba wozić turystów. Takie kontakty są bezcenne. Na szczęście polerka samochodu zrobiona w Vanadzor w przydomowym garażu zrobiła swoje i odbierający Ormianin niczego nie stwierdził, dodatkowo nasza miła rozmowa po polsku nie pozwalała mu skupić się na pracy.
Następnie poszedłem spacerkiem na stadion, bo jadąc, widziałem, że jest tam pchli targ. Niestety długi spacer nie był wart wysiłku, nic tam nie ma, same bezużyteczne starocie. Po 14.00 mogłem w końcu wejść do pokoju hotelowego, gdzie przydała się odrobina wypoczynku. Po południu pozostał mi już tylko spacer po głównych deptakach Erywania, posiłek i słuchanie muzyki na żywo w klubo-restauracji Atmosphere. Co bym nie robił, w Erywaniu i tak wieczorem lądowałem w moim ulubionym klubie.
Zdjęcie 148. Targowisko przy stadionie w Erywaniu.
Zdjęcie 149. Meczet w Erywaniu.
Zdjęcie 150. Słynne Kaskady w Erywaniu.
Zdjęcie 151. Główny deptak w Erywaniu nocą.
Zdjęcie 152. Budynek Ministerstwa Finansów w Erywaniu.
Podsumowując, Armenia to bardzo ciekawy i godny polecenia kraj, szczególnie jeżeli ktoś tu jeszcze nie był. Jest bezpiecznie, ludzie są bardzo mili i otwarci. Warto znać rosyjski, który jest tutaj podstawowym językiem komunikacji, poza ormiańskim oczywiście. Jeżeli chodzi o ceny, to Erywań jest na poziomie dużych miast polskich, i to ich centralnych ulic. Za cenę dwóch kulek lodów w Erywaniu mamy obiad dla dwóch osób na dalekiej prowincji. Na prowincji w większości miast, które widziałem, nie ma za dużo atrakcji, poza oczywiście pięknymi widokami, naturą czy kuchnią ormiańską. Wsie są bardzo biedne, zaniedbane, ale też klimatyczne, jeżeli ktoś nie widział starego sowieckiego stylu. Można bez problemu jeździć po całej Armenii wynajętym samochodem, a nawet udać się do sąsiedniej Gruzji. Drogi główne są w bardzo dobrym stanie, poza wyjątkami. Jeździ bardzo dużo policji na światłach, ale bez syren – jest to gruziński model polegający na tym, że policja ma być widoczna, aby ludzie czuli się bezpiecznie. Armenia jest rajem dla osób lubiących dobrze zjeść i napić się dobrego alkoholu. Wódkę własnej roboty można kupić na straganach. Szaszłyki czy kebab są bardzo smaczne, co wynika ze sposobu hodowli zwierząt. Zwierzęta pasą się wolno na pięknych i czystych ekologicznie łąkach. Bardzo fajnym rozwiązaniem są powszechnie ustawiane maszyny do kawy, która kosztuje w przeliczeniu 1 lub 2 PLN.
Dzień pierwszy (4.04.2023) – przelot z Siem Reap do Pakse w Laosie
Wyjazd do Laosu połączyłem z wyjazdem do Kambodży. Dla mnie osobiście Laos jest najmniej znanym krajem w tym regionie świata, a przez to – najbardziej tajemniczym i ciekawym. Wyruszyłem tam 4 kwietnia z Siem Reap, cudownego miasta w Kambodży.
Rano – po dłuższym spaniu i szybkim śniadaniu – o godzinie 9.45 udałem się na lotnisko międzynarodowe w Siem Reap z zamiarem lotu do Laosu do miasta Pakse, które jest stolicą południowego Laosu. Przy okazji miałem okazję podziwiać zbudowane przez Francuzów lotnisko w stylu khmerskim, zresztą bardzo ładne. Kierowca powiedział, że wkrótce lotnisko zostanie przeniesione na inny obiekt, zbudowany przez Chińczyków. Nie do końca rozumiem decyzję, ponieważ obecne jest bardzo ładne i wszystkie procedury postępują na nim bardzo szybko.
Zdjęcie 1. Lotnisko międzynarodowe w Siem Reap w Kambodży.
Po niespełna godzinie wylądowałem w Pakse w Laosie. W trakcie podróży laoskimi liniami lotniczymi otrzymaliśmy skromny posiłek i dokumenty imigracyjne, w tym wniosek o wizę do wypełnienia. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywałem się do podróży i szukałem informacji na temat sposobu otrzymania wizy do Laosu, zazwyczaj znajdowałem propozycje skorzystania z usług pośrednika, co kosztowało prawie trzy razy tyle co powinno i wymagało wysłania paszportu do Berlina przynajmniej miesiąc przed terminem wyjazdu. Dodatkowo pośrednicy zachęcają, aby to zrobić wcześniej z uwagi na oszczędność czasu itp. Tymczasem na miejscu okazało się, że wszystko przebiegało tak samo szybko jak w Kambodży. W samym Pakse wysiadło może ze 20 osób, z czego w kolejce byłem pierwszy. Przekazałem wypełniony dokument, jedno zdjęcie paszportowe (pan wybrał sobie jedno z kilku, które miałem), zapłaciłem 40 USD w gotówce i po około pięciu – siedmiu minutach miałem wizę. Proces otrzymania wizy w Kambodży czy Laosie jest bardzo szybki i łatwy, nie ma więc najmniejszego sensu przepłacać i wysyłać swój paszport w podróż po Europie… Po odebraniu bagażu udałem się do kantoru wymienić 200 USD na lokalną walutę (kip laotański, LAK), gdzie przelicznik jest około 16 tys. LAK za jednego dolara. Pani chyba chciała mnie oszukać, bo kiedy zacząłem liczyć ogromny plik kasy, po chwili doniosła mi kolejne kilkaset tysięcy…
Zdjęcie 2. Lotnisko międzynarodowe w Pakse, w Laosie.
Oczywiście, jak na każdym lotnisku na świecie, po chwili podszedł do mnie młody człowiek z pytaniem, czy potrzebuję taxi. Jak zawsze odpowiedziałem, że to zależy, za ile. Po chwili targowania zawiózł mnie za 9 USD do hotelu. Miał on znacznie niższy standard niż wcześniejsze, ale był za to bardziej rodzinny i spokojny. Zresztą, od razu zauważyłem, że Laos jest dużo spokojniejszy, mniejszy niż Kambodża czy Tajlandia. Wiedziałem z opinii innych klientów, że właściciele mojego hotelu są bardzo pomocni we wszystkich kwestiach, jako kupowanie biletów lotniczych czy wycieczek. Potwierdziło się to, bo w ciągu dosłownie dwudziestu minut miałem opłacony hotel, kupiony bilet lotniczy do Luang Parabank, kupioną wycieczkę na wspaniałe wodospady kolejnego dnia i objazd Pakse. Na zakończenie poprosiłem jeszcze o obiad, za który zapłaciłem 3,5 USD. Generalnie ceny w Laosie są o dolar – półtora dolara niższe niż w Kambodży.
Zdjęcie 3. Tuk tuki w Laosie są w dużo gorszej kondycji technicznej i innym stylu.
Zdjęcie 4. Mój hotel w Pakse, typowy rodzinny pensjonat z dala od miejskiego gwaru, ale z wyjątkowo pomocnymi i uczynnymi właścicielami.
Około 16.45 pojechałem tuk tukiem – ale nie takim pięknym jak w Kambodży – na objazd miasta i zobaczyć złotego Buddę. Oczywiście, jak wszędzie Budda był na najwyższej możliwej górze, na którą musiałem się w upale wdrapywać. Za to miałem stamtąd piękny widok na Mekong i miasto, które zdecydowanie jest spokojniejsze niż wszystko, co do tej pory widziałem. Wracając, zauważyliśmy duży korek i poruszenie na moście przez Mekong. Okazało się, że chwilę wcześniej młoda kobieta rzuciła się z mostu, chcąc popełnić samobójstwo. Szczęśliwie okazało się, że przeżyła upadek, ale siedząc na brzegu, wzbudzała duże zainteresowanie gapiów. Po pewnym czasie opiekujące się nią osoby schowały ją do pobliskiej chaty. Kiedy wróciliśmy, właścicielka hotelu powiedziała, że to siódma próba samobójstwa w ciągu dwóch tygodni i jest to coś bardzo dziwnego.
Zdjęcie 5. Posąg Buddy w Pakse.
Zdjęcie 6. Widok na Mekong w Pakse.
Zdjęcie 7. Most w Pakse, z którego skaczą samobójcy.
Po wizycie u Buddy na wysokiej górze pojeździliśmy trochę po mieście, gdzie zjadłem obiad, zakupiłem „odkażacz” – ukraińską wódkę – i odwiedziłem lokalny targ. Po wszystkim wróciłem do mojego hotelu wyciszyć się i spisać najważniejsze wrażenia. Zauważyłem całkiem sporą grupę turystów z Europy, z których część zaliczała kurs gotowania potraw laoskich. Sam zamówiłem na jutrzejszą kolację jedną z ryb, chyba lokalnego suma, którego wiele razy widziałem na różnych filmach na Instagramie, zanim tu przyjechałem. Miałem okazję podziwiać, jak Azjaci potrafią go wydobyć z mułu przy wykorzystaniu różnych technik.
Kiedy siedziałem wieczorem, byłem świadkiem, jak przyjechał mąż właścicielki z dziećmi. Po chwili córka właścicielki, w wieku około sześciu – siedmiu lat, podeszła do każdego ze stolików i bardzo grzecznie powiedziała: „Dzień dobry”. Coś w zasadzie prostego, ale np. w Polsce prawie niewystępującego. Pamiętam do dzisiaj, że największe przestępstwo, które mogłem popełnić jako młody chłopak, to niepowiedzenie sąsiadowi prostego „dzień dobry”. Z mojego już, niestety prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia wiem, że prawie całe wychowanie ogranicza się do nauki wykorzystania i zrozumienia trzech zwrotów: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Tutaj widać dodano także „dzień dobry”.
Zdjęcie 8–10. Pakse.
Zdjęcie 9.
Zdjęcie 10.
Zdjęcie 11–15. Targowisko w Pakse.
Zdjęcie 12.
Zdjęcie 13.
Zdjęcie 14.
Zdjęcie 15.
Zdjęcie 16–17. Pakse po zmroku.
Zdjęcie 17.
Zdjęcie 18–19. Nocny market w Pakse.
Zdjęcie 19.
Zdjęcie 20. Zamówione przeze mnie sumy.
Dzień drugi (5.04.2023) – wycieczka z Pakse na the Bolaven Plateau
Dzień wcześniej za około 30 USD kupiłem całodzienną wycieczkę na tzw. The Bolaven Plateau. Generalnie z tego, co doczytałem, miałem tam zobaczyć największe w Laosie wodospady, plantacje kawy i herbaty oraz odwiedzić dwie wsie. Bus był opóźniony i zamiast o 8.00 zacząłem wycieczkę o 9.00. W samochodzie oprócz kierowcy – pani Simi – jechały z nami trzy Francuzki: dwie z Paryża i jedna z Tuluzy. Kobiety były bardzo sympatyczne i gadatliwe, widać, że wakacje dobrze im służyły.
Zdjęcie 21. Moje sympatyczne koleżanki z Francji.
Pierwszym przystankiem po około czterdziestu minutach był studwudziestometrowy, najwyższy w Laosie bliźniaczy wodospad Ted Fan. Woda spadała w bardzo głęboki jar. Można było go podziwiać z perspektywy góry po drugiej stronie, ale pomimo odległości widok i tak robił ogromne wrażenie. Na miejscu były dwa tarasy widokowe oraz ośrodek wypoczynkowy składający się z głównego budynku oraz mniejszych domków pod wynajem. Wszystko na wysokim poziomie położone w lesie w cieniu, naprawdę świetne miejsce na spędzenie dwóch – trzech dni. Dodatkowo odważni mogli skorzystać z trasy zjazdów linowych, składającej się z czterech zjazdów, z czego jeden nad wodospadem, oraz podejść pod kolejne zjazdy. Wszystko w pięknych okolicznościach natury, za kwotę około 55 USD.
Zdjęcie 22. Piękne wodospady Ted Fan.
Zdjęcie 23. Taras widokowy na wodospadem Ted Fan.
Zdjęcie 24. Restauracja i recepcja hotelu nad wodospadami.
Zdjęcie 25. Budynki pod wynajem dla turystów.
Zdjęcie 26. Parking i bazar przy wejściu na wodospad.
Zaraz za ośrodkiem znajdowały się sklep, skansen i kawiarnia, gdzie można było w bardzo miłych i profesjonalnych warunkach zobaczyć drzewka kawy i herbaty oraz elementy do ich wytwarzania. Kawa naprawdę świetna, dwa główne gatunki to arabica i robusta. Wszystko w nadzwyczaj dobrych cenach i na profesjonalnym poziomie. Na miejscu spotkałem turystów z różnych regionów świata, w tym grupkę mnichów. Pojawiła się okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, bo ze względu na różnorodność każdy był dla każdego atrakcyjny i ciekawy.
Zdjęcie 27. Uprawa kawy.
Zdjęcie 28. Kawiarnia i świeża kawa.
Zdjęcie 29. Zdjęcie autora z mnichami (zwróć uwagę na podobieństwo fryzur 😊).
Zdjęcie 30. Las bambusowy.
Zdjęcie 31. Mnich na kawce.
Kolejnym przystankiem był równie piękny wodospad Tad Yuang, u podnóża którego znajdowało się małe jeziorko, w którym kilku turystów zażywało kąpieli. Wokół niego położono na różnych wysokościach kładki i punkty widokowe, pozwalające robić dobre ujęcia w różnych kierunkach. Podobało mi się, że spotkałem niewielu turystów – może kilkanaście osób, więc były to naprawdę wspaniałe warunki jak na tak urokliwe miejsce.
Zdjęcie 32. Droga na wodospad Tad Yuang.
Zdjęcie 33. Wodospad Tad Yuang.
Zdjęcie 34. Zabytkowe riksze.
Zdjęcie 35. Starsze kobiety ubrane w tradycyjny sposób.
Zdjęcie 36. Piękno laoskiej przyrody.
Kolejny przystanek to obiad w przydrożnym barze, który wybrała nasza opiekunka i kierowca jednocześnie. Miejsce generalnie nie wyglądało na schludne i kiedy dostaliśmy talerz surowych warzyw, skusiłem się tylko na kilka fasolek. Potrawę, czyli zupę z makaronem i mięsem wieprzowym, również zasugerowała nasza opiekunka. Smakowała przepysznie, a kosztowała około 7 PLN. Laos naprawdę jest najtańszym miejscem na wakacje, jakie w życiu widziałem. Kiedy spożywałem obiad, do baru podjechała na motorkach trójka młodych ludzi, chyba z Francji i Hiszpanii, którzy pokonywali ten cudowny kraj na motorkach. Generalnie już po dwóch dniach pobytu, biorąc pod uwagę klimat, uważam, że jest to idealne miejsce do takich wojaży.
Po drodze do kolejnego miejsca zatrzymaliśmy się w jednej ze wsi, gdzie na małym targowisku z owocami i warzywami kilka starszych wiekiem kobiet paliło charakterystyczne duże fajki. Takie same zresztą spotkałem w Wietnamie Północnym w rejonie Sa Pa, u mojej przewodniczki Mimi w domu.
Zdjęcie 37. Targowisko i kobiety palące tradycyjne fajki.
Zdjęcie 38. Lokalna ludność z dużym zaciekawieniem przygląda się turystom: wystarczy się zatrzymać i natychmiast pojawiają się kobiety z dziećmi.
Ostatnim przystankiem wspaniałej wycieczki był cały system kaskad i miniwodospadów o nazwie TadLo lub Tad Lor, w całości zagospodarowany przez ośrodki wypoczynkowe i restauracje. Na przestrzeni kilkuset metrów znajdują się dziesiątki prowizorycznych wiat, w których ludzie cieszyli się urokami życia. Sam zostałem zaproszony przez grupę uradowanych już Wietnamczyków, abym napił się z nimi wspólnie piwa, co oczywiście z ogromną przyjemnością uczyniłem, ku wielkiej radości naszej przewodniczki i moich koleżanek z Francji.
Zdjęcie 39–40. Kompleks wodospadów TadLo.
Zdjęcie 40.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jeszcze jednej bardzo urokliwej wsi. Tamtejsi ludzie słyną z tego, że mieszkają w rodzinach nawet po ponad 50 osób i budują swoje trumny jeszcze za życia. Muszę stwierdzić, że nie tylko ta, ale i inne wsie były bardzo urokliwe. Domy są drewniane, a buduje się je tradycyjnie na podporach. Wszędzie słychać małe i charakterystyczne dla Laosu traktorki i ciężarówki, z których niektóre składały się tylko z dwóch kół, silnika i długiego dyszla, a potrafiły jednocześnie ciągnąć naprawdę duże i ciężkie przyczepy. Na polach przez wiele kilometrów dominowały uprawy manioku. Sadzi się go jako kilkunastocentymetrowe patyki, które w kopcach szybko puszczają korzenie w postaci bulw, podobnie jak ziemniaki. Mijaliśmy wiele skupów manioku, w cenie 10 centów amerykańskich za kilogram mokrego i 40 centów amerykańskich za suchy – naprawdę groszowe stawki, biorąc pod uwagę ogrom pracy. W porównaniu do Kambodży Laos leży dużo wyżej, teren jest pagórkowaty, przecinany wieloma urokliwymi rzekami i ma lepszy, chłodniejszy klimat. Widać ogromne tereny porośnięte lasami, zresztą same wsie i pola uprawne mają wiele drzew i zagajników.
Zdjęcie 41. Uprawa manioku.
Zdjęcie 42. Maniok przygotowany do posadzenia.
Zdjęcie 43. Wspólne chaty, gdzie przygotowywane są trumny.
Zdjęcie 44. Typowa chata wiejska w tym regionie.
Zdjęcie 45. Typowa zagroda rolnika.
Zdjęcie 46. Autor na tle typowej zagrody rolnika.
Zdjęcie 47. Droga przez wieś.
Po powrocie czekała na mnie przepyszna kolacja. Poprzedniego dnia, kiedy byłem na targowisku, widziałem wiele gatunków ryb, w tym małe sumy. Wiele razy wcześniej oglądałem różne filmiki w mediach społecznościowych, jak Azjaci sprytnie łapią te zakopane głęboko w mule ryby. Bardzo interesował mnie ich smak, więc zapytałem mojej gospodyni, czy mogłaby dla mnie kupić i upiec jedną. Zanim zjadłem śniadanie dnia następnego, jej mąż zakupił trzy małe i jeszcze żywe sztuki za 4 USD (podobno). Wieczorem, kiedy ryby zostały mi podane, wyglądały świetnie a smakowały odlotowo i już teraz wiem, dlaczego są tak popularne. Wspaniały dzień ze wspaniałym zakończeniem.
Zdjęcie 48. Pyszne sumiki przygotowane przez moją gospodynię.
Dzień trzeci (6.04.2023) – przelot z Pakse do Luang Prabang
Po pysznym śniadaniu przyszedł czas na pakowanie się i wylot lokalnymi liniami lotniczymi do Luang Prabang na północy Laosu. Rano miałem jeszcze możliwość, aby porozmawiać z właścicielką hotelu. Poza wynajmem dwudziestu pokoi udziela ona także zainteresowanym lekcji kucharskich dotyczących kuchni tajskiej i laoskiej. Pomimo tego, że warunki noclegowe należy ocenić na cztery z plusem, to całość usług – już na pięć z plusem. Składają się na to przede wszystkim rodzinna atmosfera, całkowity spokój, pyszna kuchnia, pomoc w zakupie biletów lotniczych i organizacji wycieczek czy możliwość zamówienia np. ryby i przygotowania przez właścicielkę na miejscu.
Taksówką dojechałem na bardzo małe lotnisko międzynarodowe, które obsługuje pasażerów zarówno na liniach lokalnych, jak i międzynarodowych. Na miejscu spotkała mnie duża niespodzianka, bo na ten sam samolot czekały także moje trzy przesympatyczne znajome Francuzki. Chwilę pogawędziliśmy – przy każdym kolejnym spotkaniu atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza.
Lot trwała około godziny i czterdziestu minut. Już przy lądowaniu było widać, że coś nie gra z jakością i przejrzystością powietrza. Początkowo, kiedy samolot schodził do lądowania, myślałem, że to chmury, potem – że jakaś burza piaskowa. Później okazało się, że z powodu pożarów lasów powietrze nad północnym Laosem jest tragiczne. To trochę zepsuło mi humor, ponieważ nie wróżyło ładnych zdjęć, a na tym mi najbardziej zależało.
Zdjęcie 49. Lotnisko międzynarodowe w Luang Prabang.
Zdjęcie 50. Mój samolot w Luang Prabang i tragicznie zanieczyszczone powietrze.
Kiedy dojechałem do hotelu, bardzo średniego – na szczęście tylko na jedną noc, następnego dnia zmieniałem go na lepszy – zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spacer. Pomimo słabej widoczności miasto okazało się najbardziej klimatyczne ze wszystkich, które do tej pory widziałem. Bardzo ciekawa architektura, świetna infrastruktura turystyczna, duży wybór rzeczy i innych ciekawych suwenirów, nocny market, gdzie można zarówno zjeść na wielkim placu z setkami innych turystów, jak i zrobić zakupy na targowisku. Wszystko w świetnym otoczeniu pięknej architektury. Najładniejsza część miasta położona jest pomiędzy Mekongiem a jednym z jej dopływów. Wszystko musi pięknie wyglądać w porze deszczowej, kiedy jest bardzo zielono, czyste powietrze oraz wysoki poziom wody. Do miasta poza dojazdem autobusem czy samolotem można z wielu miejsce dopłynąć statkiem – i to zarówno z Wietnamu, Kambodży, jak i Chin czy Tajlandii. Pierwsze wrażenie, ze względu na powietrze, było średnie, ale w miarę pobytu można odkryć uroki tego pięknego miasta i okolic.
Zdjęcie 51. Natura otaczająca Luang Prabang.
Zdjęcie 52–55. Piękna architektura Luang Prabang.
Zdjęcie 53.
Zdjęcie 54.
Zdjęcie 55.
Zdjęcie 56. Wieczorny bazar i główna jadłodajnia w Luang Prabang.
Zdjęcie 57. Nocny market w Luang Prabang.
Zdjęcie 58. Jedna z galerii w Luang Prabang.
Zdjęcie 59. Jedna z wielu klimatycznych uliczek w Luang Prabang.
Dzień czwarty (7.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem do Parku Zielona Dżungla
Rano musiałem zmienić hotel, co mnie cieszyło, bo ten mi się nie podobał. Nowy hotel, prowadzony chyba przez Amerykanina, był bardzo czysty i komfortowy, może nie tak jak w Kambodży, ale 193 PLN za trzy doby w świetnym hotelu to naprawdę jak za darmo.
Zdjęcie 60. Mój świetny hotel.
Zdjęcie 61. Autor w trakcie opisywania swoich przygód i doświadczeń.
Po chwili odpoczynku poszedłem rozejrzeć się po mieście z zamiarem wynajmu skutera na kilka godzin i zaplanowania czegoś na kolejne dwa dni. Praktycznie kilkaset metrów od mojego hotelu wszedłem do jednej z wielu agencji turystycznych, ponieważ zainteresowała mnie ich oferta wystawiona za zewnątrz. Po kilku minutach rozmowy miałem już wykupioną całodzienną wycieczkę z wędrówką po górach i przy wodospadach oraz wynajęty skuter. Niestety, ponieważ byłem jedynym chętnym, musiałem zapłacić 100 USD, ale to są koszty nauki i poznawania, jak działa tu biznes turystyczny. Jeżeli zechcę kiedyś korzystać z ich usług, to najpierw muszę ich sprawdzić. Przy wynajmie skutera musiałem podpisać umowę i oddać w zastaw paszport, ale się nie zgodziłem i ksero tym razem wystarczyło. Problem polega na tym, że skutery w żaden sposób nie są ubezpieczone i paszport jest gwarantem, że klient odda za motocykl lub szkody.
Właściciel zasugerował, że mając kilka godzin, mogę pojechać do Parku Zielona Dżungla, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Kiedy już chwilę pojeździłem skuterkiem i zabrałem z pokoju swoje rzeczy, udałem się na przystań promową i wjechałem jak wszyscy na prom. Koszt to około 3 PLN. Krótka przeprawa i jazda drogą. Na szczęście dzień wcześniej jedna z Francuzek pokazała mi świetną aplikację na IPhone – Maps.me, dzięki której po wgraniu darmowej mapy danego państwa można po nim spokojnie jeździć, będąc offline.
Zdjęcie 62. Autor na wynajętym skuterze.
Po drodze miałem okazję obserwować otaczającą mnie przyrodę, góry i wsie, a raczej to, co dało się zobaczyć przez zadymione powietrze. Nie trzeba było daleko jechać, aby zrozumieć przyczynę takiego stanu rzeczy, ponieważ wszędzie widziałem ślady pożaru lub tlące się małe ogniska wypalanych liści, krzewów czy ściętych pni. Po dojechaniu na miejsce musiałem zapłacić za parking i kupić bilet wstępu. Ze względu na porę suchą przyroda nie przedstawiała się zachęcająco. Miejscami rosły pozostałości traw, nawet wodospad był tylko z nazwy, ponieważ nie spływała z niego woda. Zainteresował mnie natomiast park linowy, położony wysoko na potężnych drzewach i biegnący na drugą stronę drogi głównej, do ciekawszej części parku. Znajdowały się tam zadbane i zielone łąki, grał zespół muzyki tradycyjnej, rosły piękne kwiaty, a po drodze mijało się dwa słonie indyjskie, na których można było się przejechać lub je nakarmić. Oczywiście wszystko zrobiono typowo pod turystów, więc na każdym kroku stały punkty handlowe i usługowe, gdzie można było zjeść czy się napić kawy. Generalnie jest to miejsce ciekawe i godne uwagi, ale zdecydowanie w porze deszczowej lub jakiejkolwiek innej, kiedy jest zielono i czyste powietrze.
Zdjęcie 63. Zespół w Parku Zielona Dżungla.
Zdjęcie 64–65. Park Zielona Dżungla.
Zdjęcie 65.
Zdjęcie 66. Park linowy.
Zdjęcie 67. Słonie w Parku Zielona Dżungla.
Zdjęcie 68. Zwierzęta hodowlane w okolicznych wsiach.
Mniej więcej półtorej godziny później udałem się w drogę powrotną. Jadąc, zauważyłem, zresztą tak jak i wcześniej, że drogi są praktycznie puste. Tylko od czasu do czasu przejedzie skuter, a dużo rzadziej samochód. Droga numer 4 była dosyć nową trasą i z tego miejsca, z którego startowałem, miałem tylko 154 kilometry do Tajlandii.
Po powrocie oddałem skuter i udałem się na nocny targ na kolację, którą tym razem ponownie była rybka z grilla. Po kolacji jeszcze przeszedłem się urokliwymi uliczkami Luang Prabang.
Dzień piąty (8.04.2023) – Luang Prabang, wędrówka po górach i wodospad
Kiedy szedłem wieczorem spać, miałem w planach poranne wstanie około 5.20, aby zobaczyć tzw. karmienie mnichów. Ceremonia jest powtarzana każdego poranka około godziny 5.30–6.00, kiedy to mieszkańcy Laosu wychodzą w ustalone miejsca, a mnichowie przechodzą obok nich z torbami i otrzymują jedzenie w różnych formach. Niestety nie miałem na tyle samozaparcia. Wstałem trochę później i udałem się na poszukiwanie śniadania na porannym ryneczku. Jeżeli ktoś nie może sobie wyobrazić, jak wyglądały ryneczki w przedwojennej Polsce, to tu zobaczy to w całej okazałości. Każdy przychodzi z tym, co ma, ktoś sprzedaje gotowe potrawy, ktoś warzywa, ryby, kurczaki itp. Łatwiej chyba wymienić, czego tu tutaj nie ma.
Zdjęcie 69–71. Poranny market w Luang Prabang.
Zdjęcie 70.
Zdjęcie 71.
Po śniadaniu zgodnie z umową o 8.30 zameldowałem się w firmie mojego nowo poznanego właściciela firmy turystycznej, gdzie czekał już mój przewodnik na ten dzień. Po chwili rozmowy wsiedliśmy do terenowej toyoty i właściciel podwiózł nas kilkanaście kilometrów do jednej ze wsi, skąd mieliśmy iść ponad dziewięć kilometrów przez wsie i lasy. Po drodze planowaliśmy odwiedzić przynajmniej dwie wsie, jedną jaskinię, a na końcu zobaczyć przepiękne wodospady, w których mógłbym popływać. Po czym właściciel ponownie miał nas odebrać i przywieźć do Luang Prabang.
Po wyjściu z samochodu od razu poczułem wspaniały i sielski klimat wsi, dokoła żadnych turystów, tylko wieś, piękna natura i mój przewodnik. Od razu telefon w ruch i robienie zdjęć najbardziej charakterystycznych domów czy zabudowań gospodarczych. Widziałem kobiety wyszywające kolorowe wzory, które następnie można sprzedać turystom w postaci małych toreb, a także trzech młodych chłopców grających w sport narodowy Francuzów – bulle – na specjalnie przygotowanym do tego torze czy wreszcie świniobicie. „Ofiarą” była czarna odmiana świni.
Zdjęcie 72. Mój przewodnik.
Zdjęcie 73–74. Wiejska zabudowa.
Zdjęcie 74.
Zdjęcie 75. Młoda kobieta z dzieckiem.
Zdjęcie 76. Szczęśliwe dzieci.
Zdjęcie 77. Młodzież grająca w bulle.
Zdjęcie 78. Produkcja suwenirów dla turystów.
Zdjęcie 79–80. Wiejska zabudowa.
Zdjęcie 80.
Po opuszczeniu wsi chłonąłem już tylko piękną naturę. Chwilami widziałem płaskie pola uprawne, obecnie suche, potem – specjalnie sadzone lasy z drzew, z których pozyskiwano rodzaj kauczuku. Dalej były lasy wyglądające na nieokiełznaną dżungle. Chodziliśmy po wąskiej dróżce, po której nawet skuter nie przejedzie ze względu na to, że trzeba się wspinać po skałach. Po kilku kilometrach weszliśmy na dużą polanę, usianą skałami, na której pracowało dwóch staruszków, a dokoła były bardzo wysokie wzgórza porośnięte lasami. Dla mnie coś niespotykanego, ale tutaj to norma. Mój przewodnik stwierdził, że osobiście ma swoje pola ryżowe w górach. Idzie tam półtorej godziny w jedną stronę.
Niestety na każdym kroku było widać, jak lokalna ludność wycina drzewa i wypala łąki pod uprawę. Oczywiście można mieć do tego europejski negatywny stosunek, jednak jeśli się żyje w Laosie, gdzie państwo w żaden sposób nie interesuje się obywatelem, chyba że chodzi o opłacenie podatków, to trudno mieć do ludzi pretensje, że chcą przeżyć i się jakoś wzbogacić. Mój przewodnik, który przejął gospodarstwo po rodzicach i opiekę nad nimi, opowiadał, jak jego ojciec zachorował, a on sprzedawał po kolei bawoły i ziemię, aby mieć na leczenie. W konsekwencji ojciec zmarł, a on został z dwoma hektarami i rodziną pod opieką, która składała się z matki, żony i czwórki dzieci.
Zdjęcie 81. Uprawa kauczuku.
Zdjęcie 82–84. Trasa turystyczna.
Zdjęcie 83.
Zdjęcie 84.
Zdjęcie 85. Karczowanie lasu.
Zdjęcie 86. Przeszkoda na szlaku turystycznym.
Życie w Laosie dzieli się na czas przed pandemią i po niej. Mój przewodnik, który używa pseudonimu Tom Cruze, opowiadał, że przed covidem chodził z turystami nawet dwadzieścia – dwadzieścia pięć razy w miesiącu, a po nim – raz lub wcale. Niektórzy ludzie potracili całe biznesy lub musieli się poprzenosić z głównych ulic na tańsze boczne, które dają mniejszą szansę na zdobycie klienta. Osobiście to odczułem, bo kiedy wykupiłem całodzienną wycieczkę, miałem opcję zapłacić 100 USD lub nie jechać wcale, ponieważ nie było więcej chętnych.
Po jakim czasie nagle pojawił się za nami samotny turysta z Francji, który poszukiwał jaskiń. Po kilku minutach, kiedy szedł z nami, cofnął się do swojego skutera. Było to dosyć zabawne, zobaczyć w środku lasu, gdzie nie ma nikogo, sympatycznego człowieka z aparatem. Po sześciu kilometrach doszliśmy do wejścia do jaskini. W czasie tzw. cichej wojny, w latach 1965–1976(?), ludność wykorzystywała jaskinie jako miejsca schronienia przed bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa. Dopiero będąc osobiście w tych lasach, człowiek sobie uświadamia prostą prawdę, że zarówno Francuzi, jak i Amerykanie nie mieli żadnych szans, aby utrzymać Indochiny pod kontrolą.
Po zjedzeniu lunchu wliczonego w cenę wycieczki poszedłem sam pochodzić po jaskini. Jest ona w środku bardzo surowa, ma mało pięknych form naciekowych, panuje tam za to bardzo duża wilgotność. Chodząc po jaskini, zastanawiałem się, jak ludzie sobie w niej radzili – przecież nawet ognia nie mogli rozpalić, bo by się podusili, chyba że było jakieś ujście dymu.
Zdjęcie 87. Wejście do jaskini.
Zdjęcie 88. Wnętrze jaskini.
Po obejrzeniu jaskini szliśmy przez zupełnie naturalny las, stanowiący część rezerwatu, gdzie nie było żadnej możliwości zejść ze ścieżki z powodu bardzo dużej gęstwiny, i to pomimo pory suchej. Kiedy jest mokro, ścieżki bardzo szybko zarastają i lokalna ludność odpowiada, za wynagrodzeniem, za ich utrzymanie. Generalnie państwo dba o to, aby lokalna ludność miała interes w rozwoju turystyki. Nawet mój operator musi część środków przekazać do wsi, przez które przechodzimy. Dodatkowo, gdy np. grupa jest większa niż osiem osób, należy wynająć drugiego przewodnika pochodzącego z mijanych wsi. Zadbano także o to, aby wyeliminować straszny afrykański zwyczaj, czyli żebrzących dzieci. Polega to na tym, że lokalne dzieci na widok turysty otaczają go i wołają „give me money”, co jest bardzo nieprzyjemne. Znam to z wyjazdu do Rwandy. Takich zachowań nie ma w miejscach, gdzie turyści są rzadko. W żadnym z państw Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem się z wołającymi o pieniądze dziećmi.
Zdjęcie 89. Pomimo pory suchej las dalej robił ogromne wrażenie.
Zdjęcie 90. Gniazdo tarantuli, która wchodzi w skład lokalnej diety.
Zdjęcie 91. Imponujące drzewa w lesie.
W końcu zbliżaliśmy się do – według opinii mojego przewodnika – najpiękniejszego wodospadu na świecie. Z daleka słyszałem szum spadającej wody. Po jakimś czasie wodospad Kuang Xi zaczął powoli odkrywać swoje niesamowite uroki. Oglądanie zaczynaliśmy nietypowo, bo od góry. Już na samym początku ujrzałem piękne rozlewiska z krystaliczną wodą i pływającymi rybami, w których kąpali się ludzie. Następnie zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, gdzie ukazał się najcudowniejszy fragment wodospadu. Pięknie ukształtowany teren powodował, że woda przybierała zarówno różne kształty, jak i kolory. Po spadku z najwyższej wysokości woda rozlewała się i spadała z mniejszych skał na przestrzeni kilkuset metrów. Woda była czysta i pływały w niej ryby różnej wielkości. Poniżej znajdował się mniejszy, ale równie urokliwy spad, pod którym wytworzył się naturalny duży basen, w którym miałem okazję popływać. Głębokość wody wynosi maksymalnie 170 centymetrów. Jest ona bardzo zimna, co stanowiło świetną odmianę po dwutygodniowych upałach. Wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, ale niewielu z nich się kąpało, więc nie było tłoku. Wspaniałe doświadczenie i oczywiście zdjęcia. Schodząc na parking, mijaliśmy małe i piękne spadki wody. Nie wiem, czy ten wodospad jest najpiękniejszy na świecie, ale na pewno najładniejszy, jaki ja widziałem w życiu. Dodatkowo bezcenna jest możliwość pływania w tej wodzie, gdzie nogi skubią nam małe rybki zjadające martwe komórki skóry.
Zdjęcie 92–101. Wodospad Kuang Xi.
Zdjęcie 93.
Zdjęcie 94.
Zdjęcie 95.
Zdjęcie 96.
Zdjęcie 97.
Zdjęcie 98.
Zdjęcie 99.
Zdjęcie 100.
Zdjęcie 101.
Schodząc na parking, kolejny raz spotkałem moje trzy sympatyczne Francuzki – chyba już piąty raz od wspólnego wyjazdu w Pakse. Za każdym razem wywoływało to u nas dużą radość i uśmiech na twarzy. Po dojściu do dużego parkingu pełnego handlarzy zjechaliśmy samochodem elektrycznym do głównego parkingu, gdzie czekał już na mnie nasz właściciel firmy, w której kupiłem wycieczkę. Drogę powrotną przeznaczyliśmy na snucie planów biznesowych na przyszłość. Po drodze mijaliśmy zielone pola ryżu, co jest rzadkością o tej porze roku, oraz dużą farmę bawołów, gdzie można było zjeść lody z ich mleka i zrobić wycieczkę z przewodnikiem po farmie.
Zdjęcie 102. Niedźwiedź w parku przy wodospadzie Kuang Xi.
Zdjęcie 103. Rzadki o tej porze widok zielonych pól ryżowych.
Po powrocie szybki prysznic i wyjście na nocny bazar na kolacje. Tym razem trafiło na pyszną kaczkę z ryżem za całe 2,5 USD. Po kolacji ze względu na to, że po raz pierwszy powietrze był przejrzyste, obszedłem najładniejsze dzielnice, aby porobić zdjęcia kamienic.
Dzień szósty (9.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem za miasto
Rano udało mi się wstać o 5.15 i wybrać się na tzw. karmienie mnichów. Odbywa się to w kilku miejscach, ja najbliżej miałem na ulicę, gdzie co wieczór trwa nocny market. Miałem okazję obserwować przygotowania do ceremonii. Na długości około 100 metrów rozstawiono małe plastikowe krzesełka, na których siadały osoby z jedzeniem dla mnichów. Były to batony, ryż, przyprawy i inne produkty, przechowywane w specjalnych plecionych koszykach. Niektórzy z tzw. karmicieli to biali turyści, którzy mieli przewiązane przez plecy charakterystyczne chusty, inni – Azjaci, np. kobiety ubrane w piękne tradycyjne stroje. Dokoła znajdowało się już dosyć dużo turystów, którzy podobnie jak ja czekali na dobre ujęcia fotograficzne. Chwilę po 5.30 z położonej przy ulicy świątyni zaczęły wychodzić grupy mnichów w różnym wieku, z dużymi pojemnikami na dary. Przechodzili oni na całej długości obok siedzących ludzi, którzy w plastikowych rękawiczkach wrzucali im do pojemników to, co przynieśli. Na końcu rzędu darczyńców siedziały osoby bardzo biedne, głównie dzieci, które z kolei otrzymywały część darów od samych mnichów. Ze względu na wielu fotografów wyglądało to trochę bardziej jako ciekawostka turystyczna niż tradycyjna ceremonia. Tak czy inaczej warto to zobaczyć i uwiecznić. Wracając na dalsze spanie do hotelu, porobiłem jeszcze kilka zdjęć porannego marketu, który rozbija się bezpośrednio przy moim hotelu. Zakupiłem sobie także przy okazji śniadanie.
Zdjęcie 104. Przygotowania do ceremonii karmienia mnichów.
Zdjęcie 105. Ceremonia karmienia mnichów.
Zdjęcie 106. Część darów jest oddawana biednym.
Zdjęcie 107. Osoby karmiące mnichów są często ubrane w tradycyjne stroje.
Około 11.00 po spisaniu doświadczeń z poprzedniego dnia udałem się do firmy Galaxy porozmawiać z Didem, kupić bilet na pociąg oraz wynająć skuter na kilka godzin. Dida nie było, więc uregulowałem należność za pociąg do Wientianu i wynająłem skuter. Tym razem nikt już nie chciał ode mnie paszportu za skuter, nawet jedyny egzemplarz umowy był tylko u mnie w kieszeni. Zaufanie buduje się z czasem. Zgodnie z wytycznymi żony Dida wybrałem się w kierunku schroniska słoni. Po drodze pomyliłem kierunki, ale w sumie dobrze się stało, bo zauważyłem znak, że za siedem kilometrów będzie jakaś zagroda ze słoniami. Po drodze mijałem świątynie, duże firmy i projekty chińskie oraz nowo wybudowaną linię kolejową.
Zdjęcie 111–113. Mijane po drodze świątynie buddyjskie.
Zdjęcie 112.
Zdjęcie 113.
Żeby dojechać do słoni, musiałem odbić w drogę gruntową, co mi bardzo przypominało czasy szkolne, kiedy musiałem komarkiem, a później rometem dojeżdżać do szkoły polnymi drogami. To doświadczenie przydało mi się zresztą na bezdrożach rwandyjskich. Na miejscu znajdował się ogrodzony teren, dobrze zadbany i żeby wejść, musiałem zapłacić 10 USD. W cenie otrzymałem banany, którymi mogłem nakarmić słonie, oraz do wyboru kawę i herbatę. Menedżer, z którym później rozmawiałem, mówił, że mają pięć słoni, ja natomiast widziałem trzy. Słonie były bardzo spokojne i w dobrej kondycji. Dawały się głaskać, a ich obecność nie powodowała żadnego strachu, tylko szacunek i podziw dla tych nadzwyczaj inteligentnych zwierząt.
Zdjęcie 114–117. Słonie w zagrodzie.
Zdjęcie 115.
Zdjęcie 116.
Zdjęcie 117.
Po karmieniu słoni i zrobieniu wielu zdjęć udałem się do ładnej restauracji na terenie ośrodka, noszącego zresztą nazwę Wioska Słoni. Po zjedzeniu obiadu zauważyłem, że słonie schodzą do znajdującej się opodal rzeki, a za nimi idzie kilku turystów. Kiedy słonie były już w wodzie, dwóch mężczyzn i jedna kobieta zaczęli wchodzić do wody, aby się kąpać i myć słonie. Kiedy chciałem zrobić to samo, przewodnik powiedział, że ci ludzie zapłacili za to 29 USD. Widok kąpiących się słoni a z nimi ludzi był naprawdę bardzo przyjemny. Słonie wyglądały na zrelaksowane, nikt poza opiekunami na nich nie jeździł. Po kąpieli słonie przekroczyły rzekę i udały się do swojej docelowej zagrody na noc. W miejscu Wioski Słoni przebywają jako atrakcja pomiędzy 9.00 a 15.00.
Zdjęcie 118. Widok na rzekę z basenu restauracyjnego.
Zdjęcie 119. Słonie kierujące się do rzeki.
Zdjęcie 120. Słonie w trakcie kąpieli.
Zdjęcie 121. Widok na drugą stronę rzeki.
Zdjęcie 122. Widoki w trakcie drogi powrotnej.
Wracając, pojeździłem jeszcze po okolicy, zrobiłem kilka zdjęć drobiu i czarnych świnek w klatkach na sprzedaż, oglądałem też ręcznie robione noże w drewnianych sakwach, podobne do tego, jaki zakupiłem w Wietnamie. Zanim oddałem skuter, pojeździłem jeszcze po mieście, aby porobić kilka ciekawych zdjęć budynków i ulic. Powietrze od dwóch dni było dużo lepsze, więc chciałem wykorzystać okazję. Po kolacji na nocnym targu pochodziłem trochę po targowisku. Zauważyłem, że każdego dnia zauważam tu zupełnie inne rzeczy. Tym razem wypatrzyłem, że kobieta sprzedaje w ładnie zapakowanych butelkach dwa rodzaje alkoholu: jeden przejrzysty drugi ciemny. Dodatkowo można go degustować, co swoim zwyczajem oczywiście wykorzystałem, ostatecznie zakupując ten przejrzysty o mocy 50%.
Zdjęcie 123–134. Piękny Luang Prabang.
Zdjęcie 124.
Zdjęcie 125.
Zdjęcie 126.
Zdjęcie 127.
Zdjęcie 128.
Zdjęcie 129.
Zdjęcie 130.
Zdjęcie 131.
Zdjęcie 132.
Zdjęcie 133.
Zdjęcie 134.
Dzień siódmy (10.04.2023) – podróż koleją chińsko-laoską do Wientianu
Zgodnie z planem rano zapłaciłem za hotel – całe 45 USD za trzy noce w bardzo przyzwoitych warunkach i przy profesjonalnej obsłudze właściciela. Zjadłem szybkie śniadanie w sąsiednim barze i wypiłem kawkę kupioną od właściciela hotelu, który przy okazji prowadzenia hotelu sprzedawał też kawę. W jego przypadku było to bardzo proste, ponieważ hotel znajdował się przy porannym markecie, więc nawet nie musiał wychodzić na ulicę, aby sprzedawać.
O 10.00 punktualnie byłem u Dida w Galaxy, skąd miano mnie zabrać na dworzec kolejowy linii chińsko-laoskiej. Gdy tylko przybyłem, pojawił się także sprzedawca jednego ze sklepów, z którym wieczorem dogadałem się, że dostarczy mi do Galaxy flagę Laosu za ustaloną cenę. Zawsze, gdy jestem w nowym kraju, obowiązkowo kupuję magnesik, flagę i jeden suwenir, który najbardziej mi przypomina dany kraj. W przypadku Laosu był to pojemnik do przechowywania ryżu, wykorzystywany w ceremonii karmienia mnichów.
Oczywiście, po drodze taxi musiało zabrać jeszcze kilku podróżnych, co przy opóźnieniach powodowało u mnie irytację; taki mam charakter. Na dodatek Did powiedział, że bilet już jest kupiony dla mnie i jego matka mi go przekaże. Miała czekać przy bankomacie ATM a ja miałem zadzwonić. Ja na to, że nie mam laoskiej karty i proszę, aby kierowca to załatwił. Kiedy około 11.00 dojechaliśmy na ogromny dworzec kolejowy, wybudowany przez Chińczyków, gdy tylko wysiadłem z samochodu, starsza kobieta mnie odnalazła i dała bilet. Zabawne było to, że początkowo otrzymałem bilet czarnoskórego mężczyzny, co wiedziałem, bo każdy dawał ksero paszportu do zakupu biletu. Pani bardzo się zdziwiła, ale w końcu dała mi mój bilet.
Dworzec kolejowy i system chiński wprowadzony w Laosie to zupełnie inna bajka niż w Polsce. Nie da się tak jak u nas wbiec na peron w ostatniej sekundzie, wskoczyć do pociągu bez biletu i kupić go u konduktora. Tutaj system wygląda podobnie jak na lotnisku. Aby wejść do samego budynku dworca, trzeba mieć bilet, który kupuje się online lub na innym piętrze dworca.
Zdjęcie 135. Nowoczesny dworzec kolejowy kilka kilometrów poza Luang Prabang.
Zdjęcie 136. Wnętrze dworca.
Zdjęcie 137. Moment wyjścia na perony.
Wchodząc do budynku, musimy pozbyć się wszelkich materiałów niebezpiecznych, jak broń, noże, spreje (zabrano mi jeden) czy inne materiały łatwopalne. Gorzej niż na lotnisku, bo tam można mieć nóż w bagażu głównym. Wszystkie bagaże są prześwietlane. Po wejściu na hol główny czekamy na tzw. check-in jak na lotnisku, który zaczyna się około dwadzieścia minut przed wjazdem pociągu. Na komendę ludzie ustawiają się karnie w kilku rzędach i po otwarciu specjalnych bramek mogą wejść na peron. Na peronie każdy staje znowu w szeregu za linią oznaczającą numer wagonu, który jest napisany na bilecie. Po wjeździe pociągu, kiedy się już zatrzyma, obsługa podaje sygnał, że można wchodzić do wagonu. W moim przypadku był to wagon numer 4, miejsce 9F, oznaczenia bardzo podobne do tych z samolotu. Zarówno na dworcu, jak i w pociągu jest bardzo dużo obsługi, w różnych strojach, co wskazywało zakres obowiązków. Pracują: kierownik pociągu, kontrolerzy, osoby porządkowe czy inspektorzy bezpieczeństwa. Wszystko tak, aby w sposób szybki, sprawny i bezpieczny załadować ludzi do pociągu i dostarczyć na miejsce docelowe, gdzie przy wyjściu z perony ponownie skanowane są bilety.
Sam pociąg był bardzo komfortowy, czysty i szybki, jechał ze średnią prędkością około 158 kilometrów na godzinę. Bilety sprawdzano tylko raz. Osobiście byłem przygotowany na obserwowanie widoków, ale okazało się, że większość trasy, ze względu na ukształtowanie terenu, przebiegała w tunelach, co musiało dużo kosztować. Po drodze był tylko jeden przystanek w Vang Vieng, które to miasto jest podobno jeszcze ładniejsze od Luang Prabang.
Zdjęcie 138. Nowoczesny pociąg linii chińsko-laoskiej.
Zdjęcie 139. Autor we wnętrzu pociągu.
Zdjęcie 140. Kontrola biletów.
Kiedy w końcu dojechaliśmy do Wientianu i wyszliśmy z pociągu, ponownie trzeba było przejść przez bramki i osoba funkcyjna sczytała kod kreskowy z biletu. Jak zobaczyłem te masy ludzi, pomyślałem sobie: jak oni wszyscy zostaną rozwiezieni do swoim miejsc docelowych, to będzie trwało godziny.
Zanim zdołałem pomyśleć, zostałem zaproszony do tuk tuka, wspólnie z dziewięcioma innymi osobami, i zabrany w długą trasę do miasta. Widać ewidentnie, że Chińczycy, budując trasę, nie dbali, aby przebiegała ona przez centrum miast i z reguły przystanki są oddalone. Co powoduje, że należy się tam jakoś dostać.
Zdjęcie 141. Dworzec w Wientianie, stolicy Laosu.
Zdjęcie 142. Dziesiątki tuk tuków oczekujących na podróżnych.
Zdjęcie 143. Tuk tuk czekający na pełne załadowanie.
Hotel okazał się bardzo sympatyczny i profesjonalny, a co najważniejsze – z basenem, chociaż na zdjęciu wydawał się większy. Po odrobinie odpoczynku i obiedzie pojechałem tuk tukiem na nocny market, który znajduje się przy rzece Mekong. Widać ewidentnie, że wieczorem nocny targ i promenada nad Mekongiem są głównymi miejscami aktywności, i to zarówno Lautańczyków, jak i obcokrajowców, których w tym rejonie było wyraźnie widać. W Wientianie spotkałem też pierwszych w Laosie Polaków, grupę około siedmiu – ośmiu osób. Po spacerze wróciłem pieszo do hotelu i popływałem w basenie oraz popróbowałem laoskiej whisky.
Miasto nie przypadło mi do gustu, po dwóch tygodniach podróży mam trochę dość dużych miast, w których nie ma co oglądać, wszystko jest daleko i trzeba co chwilę płacić za transport. W związku z powyższym zdecydowałem, że na jedną noc pojadę do sławnego Vangvieng.
Zdjęcie 144. Mój bardzo przyjemny hotel w Wientianie.
Zdjęcie 145. Profesjonalna obsługa i recepcja hotelu.
Zdjęcie 146. Basen hotelowy.
Zdjęcie 147. Nowy rodzaj spotkanego tuk tuka.
Zdjęcie 148–149. Wientian – rejon nocnego targu nad Mekongiem.
Zdjęcie 149.
Zdjęcie 150. Pomnik Chao Anouvong.
Zdjęcie 151. Nocny market w Wientianie.
Dzień ósmy (11.04.2023) – wyjazd do Vangvieng
W związku ze zmęczeniem dużymi miastami i małą atrakcyjnością Wientianu postanowiłem wyskoczyć na jedną noc do Vangvieng, o którym słyszałem dużo dobrego, m.in. od moich zaprzyjaźnionych Francuzek i od Dida z Luang Prabang. Do miasta pojechałem busem w bardzo atrakcyjnej cenie, a dodatkowo odbierał mnie bezpośrednio z hotelu. Za pociąg chińsko-laoski musiałbym zapłacić około 200 tys. LAK, plus taxi na dworzec w Wientian 350 tys. LAK i jeszcze transport z dworca w Vangvieng. Natomiast za busa zapłaciłem 150 tys. LAK i wylądowałem w centrum Vangvieng.
Bardzo szybko po opuszczeniu Wientianu okazało się, że była to świetna decyzja, ponieważ krótko po opuszczeniu centrum wjechaliśmy na płatną autostradę chińsko-laoską, gdzie mój kierowca pędził z prędkością 160 kilometrów na godzinę, przy dozwolonym limicie 100. Droga była nowa i praktycznie pusta, co kilka minut mijaliśmy jakiś pojedynczy samochód. Na autostradę zakaz wjazdu mają rowery, motocykle i tuk tuki. Po drodze mogłem podziwiać piękne laoskie tereny. Za cały przejazd zapłaciliśmy niecałe 200 tys. LAK.
Zdjęcie 152. Wjazd na autostradę chińsko-laoską.
Po około półtorej godziny dojechaliśmy do głównej ulicy w Vangvieng, gdzie dalej każdy z pasażerów musiał radzić sobie sam. Jako doświadczony już podróżnik szybko odnalazłem hotel. Po pozostawieniu swoich rzeczy w pokoju hotelowym Hindus, który akurat pracował w recepcji, polecił mi dzisiaj spływ kajakowy, a jutro wynajem skutera, chociaż plan miałem dokładnie odwrotny. Tak się składało, że były dwie dziewczyny chętne na spływ i za czterdzieści minut mogłem pojechać, co mi akurat pasowało.
Praktycznie już opuszczając busa i idąc do hotelu, zauważyłem ogromną liczbę reklam z ofertą turystyczną, dotyczącą głównie aktywnych form spędzania czasu: lot balonem, zipline, kajaki, rowery, skutery, wędrówka po górach, zwiedzane jaskiń czy pokonywanie jaskiń na dmuchanych oponach po linie. Oferty się powtarzały, nawet jeżeli wyglądały graficznie inaczej. Miejscowość ta z całą pewnością stanowi świetne miejsce wypadowe dla mieszkańców stolicy Laosu, chociażby ze względu na linię kolejową czy autostradę. Odległość około 130 kilometrów pokonuje się maksymalnie w półtorej godziny. Tak jak wcześniej, widziałem tu bardzo dużo młodych ludzi z całego świata
Rzeczywiście, kiedy zostaliśmy przetransportowani na miejsce spływu kajakowego. Samochód wywiózł nas za miasto, gdzie w pewnym momencie skręciliśmy w kierunku rzeki. Na miejscu nasz przewodnik zdjął kajaki, rozdał kamizelki i wiosła i rozpoczęła się przyjemna półtoragodzinna przygoda.
Poza pięknymi widokami gór z prawej strony i zbliżającym się zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać, jak mieszkańcy Laosu i turyści korzystają z możliwości oferowanych przez płytką i bezpieczną rzekę. Niektóre restauracje czy kluby znajdowały się obok rzeki, a niektóre wręcz na niej. Goście, jedząc czy pijąc piwo, siedzieli po pas w ciepłej i czystej wodzie. W rzece pływały dzieci, ludzie pływali na oponach i kajakach, a niektórzy czegoś szukali, jakby jakichś skorupiaków. Co jakiś czas dobiegała muzyka, ludzie machali i pozdrawiali i to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Po powrocie pozostało tradycyjnie zjedzenie kolacji i wieczorny spacer po uliczkach.
Zdjęcie 153–156. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.
Zdjęcie 154.
Zdjęcie 155.
Zdjęcie 156.
Zdjęcie 157. Radosna młodzież laoska.
Zdjęcie 158–160. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.
Zdjęcie 159.
Zdjęcie 160.
Zdjęcie 161–162. Ulice Vangvieng.
Zdjęcie 162.
Dzień dziewiąty (12.04.2023) – wyjazd skuterem w rejon Vangvieng i powrót do Wientianu
Rano, zgodnie z planem, około godziny 8.00 byłem już po śniadaniu i miałem w ręku skuter. Tym razem jednak konieczne okazało się oddanie paszportu za skuter, czego bardzo nie lubię, za to nie musiałem podpisywać żadnej umowy itp. Wiedziałem mniej więcej, gdzie mam jechać, a czasu miałem na tyle, aby wejść na jeden z kilku punktów widokowych i wykąpać się w jednej z kilku błękitnych lagun, które można było znaleźć po drodze.
Pomimo że nawigacja prowadziła mnie do punktu widokowego – na reklamach pokazywanego z motocyklem na szczycie, na którym można usiąść – ja się trochę rozpędziłem i wszedłem na inny, na którym na szczycie był świeżo wykonany biały koń. Z mojego punktu widokowego miałem wgląd na jeszcze inny, na którym z kolei znajdował się zamocowany na stałe samolot, awionetka. Laotańczycy robią po prostu wszystko, aby to na ich górę wszedł turysta, i oczywiście za to zapłacił – u mnie to było około 20 tys. LAK. Górę wybrałem przypadkowo i musiałem włożyć w to naprawdę dużo wysiłku, tym bardziej że wspinałem się koło południa, gdy panowała temperatura minimum 33–34°C. Sam już wyjazd na wieś, skuterkiem, gdzie był bardzo ograniczony ruch, stanowił dużą przyjemność. Oczywiście wejście na punkt widokowy, poza dużym i zdrowym wysiłkiem, opłaciło mi się ze względu na możliwość zrobienia ciekawych zdjęć. Ich jakość jest mocna ograniczona z powodu wyjątkowo złej przejrzystości powietrza. W Laosie poza skuterkami można wynająć samochody typu wszędołazy dwu i czteroosobowe (1 mln lub 1,4 mln LAK) za cały dzień. Mój nowo poznany menedżer z hotelu, Hindus Huamnd, miał rację, że wszystko było świetnie opisane, ale też bardzo przydała mi się aplikacja Maps.me. Rejon, w którym jeździłem, znany jest nie tylko z punktów widokowych, rzeki czy lagun, ale także z jaskiń, a wszystko jest opisane zarówno na mapach, jak i znakach drogowych.
Zdjęcie 163. Woły spacerujące bez żadnego nadzoru.
Zdjęcie 164. Góra z białym koniem, na która się wspinałem.
Zdjęcie 169. Piękny widok ze szczytu, pomimo słabej widoczności.
Po zaliczeniu punktu widokowego pojechałem na położoną najbliżej błękitną lagunę. Reklamy wskazywały ją jako miejsce, gdzie można popływać, poskakać do wody z dużych wysokości czy pozjeżdżać na liniach typu Zipline. Na miejscu znalazłem duży parking, gdzie otrzymałem potwierdzenie pozostawienia skutera w postaci numerka. Miejsce oceniam jako typowo komercyjne. Piękna i czysta woda, w której pływały duże ryby i kąpali się ludzie. Są dwie restauracje, gdzie można dobrze zjeść, więc po ochłodzeniu się w wodzie, co było wyjątkowo przyjemne, poszedłem na obiad. Zjadłem dużą rybkę z warzywami i makaronem, popijaną laoskim piwem. Ze względu na to, że o 14.00 miałem mieć transport do Wientian, musiałem niestety już jechać. Spotkałem mnóstwo ludzi z całego świata, ja porozmawiałem chwilę z dwoma młodymi ludźmi z Francji i Norwegii. Myślę, że najwięcej było Lautańczyków i Chińczyków. Widziałem też co jakiś czas ludzi zjeżdżających na Zipline, co wywoływało u nich duże emocje werbalne. Chociaż w Vangvieng spędziłem tylko jedną dobę, to wiem na pewno, że należy tu wrócić, ponieważ miejsce ma ogromny potencjał, szczególnie dla osób aktywnych fizycznie, lubiących wieś i naturę, szczególnie wodę.
Zdjęcie 170. Piękna i klimatyczna laguna.
Zdjęcie 171. Smaczna i świeża rybka.
Zdjęcie 172. Wszędołaz dwuosobowy.
Zdjęcie 173. Wszędołaz czteroosobowy.
Zdjęcie 174. Dostawa świeżych kokosów.
Chwilę przed powrotem zajrzałem jeszcze na targ, który znajdował się na parkingu, a tam znalazłem istne cuda. Poza typowymi owocami, miodem itp. były pieczone nietoperze, plastry miodu z larwami owadów w środku czy wielkie i tłuste larwy, wyciągane, o ile pamiętam z TV, z bambusów, a także bimber własnej roboty. Oczywiście musiałem czegoś nowego spróbować, więc ugryzłem kawałek plastra miodu z larwami w środku, ale mi nie smakował. Ostatecznie skusiłem się na tłuste larwy z bambusa z grilla. Smak był neutralny, niedający się do niczego naszego porównać, a w środku znajdowała się biała treściwa masa. Zjadłem tylko jednego, ale po chwili podeszła starsza pani z dwoma kolegami, więc oddałem jej to, co zostało. Pani była odważna i spróbowała, panowie nie mieli tyle samozaparcia. Jeden powiedział, że rok temu próbował nogę dużego pająka i już nie ma ochoty na więcej.
Zdjęcie 175. Pieczony nietoperz.
Zdjęcie 176. Pieczone larwy.
Wracając, miałem wrażenie, że niepotrzebnie pojechałem na trzy dni do stolicy, gdzie jest typowe miejskie życie. Vangvieng oferuje naprawdę dużo, a przede wszystkim wolność poruszania się samodzielnie różnymi środkami transportu przy gwarancji pięknych widoków i obcowania ze zwykłymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Oczywiście pogoda nie była najlepsza, ale myślę, że krótko po porze deszczowej musi tutaj być cudownie.
O 14.00 udałem się busem ponownie do Wientianu, gdzie po krótkim odpoczynku pochodziłem jeszcze po promenadzie nad Mekongiem i okolicznych uliczkach. W ciągu dnia miejsca, które nie wydają się ciekawe, wieczorem są pełne ludzi, muzyki, targów czy restauracji. W Laosie życie trwa od 6 do około 10.00 rano i ponownie po zmroku od około 18.00. Garaże czy punkty handlowe zamieniają się w miejsca spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Czasami ktoś wypełni basen z wodą, gdzie bawią się dzieci, by spryskać wodą kogoś dla zabawy. Ciekawe jest też to, że na wsi życie wygląda jak u nas w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, tj. dzieci same chodzą lub jeżdżą skuterami do szkoły, mając zaledwie siedem czy osiem lat. Kapią się w rzece bez nadzoru dorosłych czy skaczą z kilku metrów z mostu do wody. Wspaniale się rozwijają i mają cudowne i pełne przygód dzieciństwo, uczą się też w ten sposób odpowiedzialności.
Zdjęcie 177–185. Wientian.
Zdjęcie 178.
Zdjęcie 179.
Zdjęcie 180.
Zdjęcie 181.
Zdjęcie 182.
Zdjęcie 183.
Zdjęcie 184.
Zdjęcie 185.
Chodząc ulicami Wientianu, myślałem sobie: jaki to wolny kraj, nie widać policji, można wszystko, jeździć skuterem w kasku i bez kasku, pić piwo z przyjaciółmi na chodniku czy idąc po mieście. Ma się poczucie prawdziwej wolności. Podobne odczucia miałem nie tylko w Laosie, ale także w Tajlandii, Kambodży czy Wietnamie. Tutaj państwo mało zabiera i prawie nic nie daje. W Polsce łupi obywatela na każdym kroku, dając niewiele w zamian…
Dzień dziesiąty (13.04.2023) – przelot do Bangkoku i święto Songkran
Jak mówi stare polskie przysłowie, wszystko, co dobre, szybko się kończy. W południe udałem się na lotnisko w Wientianie i poleciałem do Bangkoku, skąd następnego dnia w nocy miałem lot powrotny do domu, przez Dubaj.
Na lotnisku zarówno w Wientianie, jaki i w Bangkoku wszystko poszło szybko i sprawnie. W Tajlandii z automatu dostałem darmową wizę na miesiąc. Hotel miałem te sam co trzy tygodnie wcześniej, ponieważ znajdował się w świetnej lokalizacji i oferował całą gamę rozrywek. Jedyny minus to jego rozmiar – posiada cztery wieże i poruszanie się pomiędzy wszystkimi piętrami i wieżami sprawia wielu gościom problemy.
Dzień wcześniej ustaliłem, że 13 kwietnia zaczyna się w Tajlandii tradycyjny tajski Nowy Rok, który trwa trzy dni. Jest to święto oczyszczenia, które Tajowie spędzają wspólnie z rodziną i przyjaciółmi. Najbardziej rozpoznawalnymi jego przejawami jest smarowanie twarzy kredą i pryskanie się wodą, coś jak nasz śmigus-dyngus.
Tyle wiedziałem z internetu, ale to, co zobaczyłem na żywo, to była prawdziwa jazda bez trzymanki, najlepsza impreza, jaką w życiu widziałem. Kiedy tylko wyszedłem z hotelu, zauważyłem, że ludzie mają plastikowe pistolety na wodę. Niedaleko hotelu utworzył się punkt pryskania wodą, gdzie grupa ludzi z dziećmi miała napełniony wodą basen oraz wąż i przy akompaniamencie muzyki pryskała wszystkich dokoła. Mnie także się dostało. Najfajniejsze było to, że po mieście krążyły tuk tuki pełne młodych ludzi ubranych w kolorowe koszule, którzy podjeżdżali pod takie właśnie „punkty oporu” i „ostrzeliwali się” wodą. Całe miasto „uzbroiło się” w plastikowe karabiny na wodę. Nikt się nie obrażał, ale też ludzie wyczuwali, na ile mogą sobie pozwolić. Po hotelu kręciły się grupki odpowiednio ubranych i uzbrojonych gości hotelowych, którzy dobrze wiedzieli, co się święci. Telefony i dokumenty oraz pieniądze każdy miał pochowane w plastikowych etui na telefon. Ja poza kasą i telefonem nie brałem dosłownie nic, przy czym kasę miałem w małej reklamówce w kieszeni.
Zdjęcie 186–189. Święto Songkran w Bangkoku.
Zdjęcie 187.
Zdjęcie 188.
Zdjęcie 189.
Po jakimś czasie prowadzenia obserwacji zachowań w rejonie hotelu udałem się pieszo w rejon ulicy Khorosan, gdzie spodziewałem się kulminacji obchodów święta. Wybrałem boczną drogę, aby od razu nie być mokrym. Po drodze mijałem kilka „punktów ogniowych”, gdzie wspólnie z rodzicami bawiły się kilkuletnie dzieci. Zauważyłem, że w tych krajach, jak Tajlandia, Wietnam, Kambodża i Laos, nie ma życia dorosłych i dzieci. Dzieci są cały czas wspólnie z rodziną i uczą się zachowań z obserwacji. Są kochane i jednocześnie nie są ograniczane, nikt nie chucha i nie dmucha na nie. Są tak wychowywane jak my w Polsce w latach osiemdziesiątych.
Im bliżej byłem Khoroan, tym tłum gęstniał. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku centralnych miejsc, najbardziej znanych turystycznie. Już po drodze stały samochody z nagłośnieniem i wszyscy się bawili. Oczywiście po jakimś czasie nikt już nie był suchy. W pewnym momencie wszedłem w taki tłum, że nawet palca nie można było przecisnąć. Z doświadczenia wiem, że nie są to najbezpieczniejsze miejsca, szczególnie jeżeli wybuchnie panika. Wybrałem więc trochę luźniejsze przejścia. Jak większość, szedłem z ludźmi, nie do końca wiedząc, gdzie zmierzam. W końcu i tak trafiłem na jedną z centralnych ulic, gdzie tysiące młodych ludzi śpiewały, tańczyły, piły piwo i inne rzeczy, polewały się wodą i smarowały kredą. Część ludzi zrobiła coś w rodzaju korytarza i polewała tych idących środkiem ulicy – czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wszyscy robili sobie zdjęcia i uśmiechali się, nigdy w życiu nie doświadczyłem tyle dobrej energii co tutaj.
Służby robiły, co mogły, aby zapewnić bezpieczeństwo, policja starała się regulować dostęp do najbardziej tłocznych ulic, co chwilę było widać ratowników udzielających komuś pomocy lub biegnących to zrobić. Większość barów pozamykano, ponieważ w przeciwnym razie mogło się skończyć koniecznością zrobienia generalnego remontu. W pewnym momencie na ulicy zrobiła się prawdziwe błoto od wody i białego proszku – szkoda, że nie mogę zobaczyć tej ulicy rano przed sprzątaniem. Część młodych ludzi stawała na prowizorycznych scenach, gdzie tańczyła i zagrzewała do tańca innych. Wspaniale w to wszystko wmieszali się turyści z całego świata. Tajlandia to raj dla każdego turysty pod każdym jednym względem.
Zdjęcie 190–195. Święto Songkran w Bangkoku.
Zdjęcie 191.
Zdjęcie 192.
Zdjęcie 193.
Zdjęcie 194.
Zdjęcie 195.
Następnego dnia, kiedy powoli opuszczałem hotel, widziałem nowe zastępy „uzbrojonych po zęby” ludzi, gotowych do drugiego dnia świętowania. Każdy raz w życiu powinien to przeżyć na własnej skórze, to naprawdę oczyszczające.
Podsumowując: z całego serca polecam wakacje w Indochinach – Wietnamie, Tajlandii, Laosie i Kambodży. Nie widziałem jeszcze większości państw na świecie, ale to, co zobaczyłem do tej pory, pozwala mi stwierdzić, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na swoje potrzeby czy oczekiwania: piękną przyrodę, wspaniałych i gościnnych ludzi oraz uczciwe ceny. Infrastruktura turystyczna jest na światowym poziomie, gdzie byśmy nie pojechali. Był to cudowny wyjazd i zostaną po nim piękne wspomnienia.