Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część IV – Filipiny

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część IV – Filipiny

Po kilku tygodniach podróżowania po Tajlandii, Laosie i Wietnamie przyszedł czas na nowe wyzwanie – Filipiny. O ile w wymienionych krajach już byłem wcześniej, to Filipiny stanowiły dla mnie zupełnie nowe odkrycie. Wylot nastąpił z Ho Shi Minh, a w Manili znalazłem się około 5.30, doszła jedna godzina przesunięcia pomiędzy Filipinami i Polską. Na lotnisku okazało się, że dwa razy muszę stać do kontroli paszportowej, ponieważ – pomimo że nie obowiązuje mnie konieczność posiadania wizy – to jednak trzeba przejść rejestrację online. Nie jest to skomplikowane, a dodatkowo obsługa lotniska pomaga. W specjalnym punkcie, gdzie mamy dostęp do wi-fi, podajemy konkretne dane na temat swojego pobytu czy dane osobowe. Następnie system generuje kod QR, z którym idziemy do kontroli paszportowej, tam bez problemu dostajemy pieczątkę i idziemy po bagaż. Wcześniej jeszcze w Sajgonie na lotnisku musiałem okazać się biletem na wylot do Filipin.

Po wyjściu z lotniska, nawet pomimo swojego doświadczenia w podróżowaniu, dałem się naciągnąć na drogą taksówkę, ale czasami człowieka ktoś weźmie z zaskoczenia. Jak to mówią: człowiek się ciągle uczy, a i tak nie za mądry umiera. Ważne jest to, że dojechałem bez problemu do hotelu, po drodze oglądając Manilę. Pierwsze wrażenie odniosłem bardzo średnie, choć nie miałem żadnych oczekiwań – wiedziałem, że większość z ponad 25 mln zamieszkujących miasto ludzi żyje w słabych warunkach. Hotel znajdował się w dobrej lokalizacji, na której mi zależało, gdyż chciałem mieszkać blisko historycznej dzielnicy Intramuros.

Zdjęcie 1. Flaga Filipin.

Trochę się zdziwiłem, gdy drzwi do taksówki otworzył mi umundurowany ochroniarz ze strzelbą gładkolufową, a inny umundurowany ochroniarz, także uzbrojony, sprawdzał, czy jestem na liście gości. Po wstępnej weryfikacji wszedłem do hotelu i zostałem bardzo profesjonalnie obsłużony. Niestety, była dopiero godzina 8.00, a klucze do pokoju mogłem otrzymać dopiero około 13.00. Poszedłem więc zwiedzać najbliższą okolicę.

Pochodziłem po bardzo zadbanym parku Rizala, gdzie na każdym kroku stał policjant lub ochroniarz, oczywiście profesjonalnie się zachowujący, a część z nich miała na sobie bardzo charakterystyczne mundury i kapelusze. Miałem wrażenie, jakby to byli Meksykanie. Następnie trafiłem do Oceanarium, które przylega bezpośrednio do parku. Upał był niesamowity, więc brak snu i zmęczenie dawały o sobie znać. W Oceanarium poza samymi małymi i ogromnymi akwariami znajduje się wiele punktów rozrywki dla dzieci, gdzie rodzice mogli stracić majątek. Bilet do Oceanarium to wydatek 799 PHP (1 USD to około 55 PHP). Wrażenie zrobiły na mnie ogromna ilość zwierząt i akwariów, a także podwodny tunel. Poza rybami czy pingwinami miał być jeszcze pokaz słoni morskich, ale ponieważ musiałbym na niego czekać ponad godzinę, odpuściłem sobie.

Zdjęcia 2–9. Manila, park Rizala i Oceanarium.

Wróciłem do hotelu i po godzinnym oczekiwaniu otrzymałem klucze. W końcu mogłem wziąć prysznic i się przespać. Po 15.30 poszedłem na zwiedzanie historycznej dzielnicy Intramuros, gdzie znajduje się wiele budynków, które pozostały po hiszpańskich rządach. Dałem się naciągnąć młodemu człowiekowi w małym moto-samochodziku na objazd po dzielnicy z pokazaniem najciekawszych budynków. Generalnie trochę żałowałem, ponieważ mogłem bez problemu pospacerować sam. Po godzinnej objazdówce resztę czasu spędziłem na zwiedzaniu i robieniu zdjęć. Dzielnica ciekawa, warta zobaczenia, ale bardzo specyficzna, co szczególnie zwraca uwagę po trzytygodniowym pobycie w Tajlandii, Laosie czy Wietnamie. Poza zabytkami czy muzeami funkcjonuje tu wiele obiektów rządowych, szkół, kościołów i restauracji. W to wszystko powciskane są bardzo biedne rejony, wręcz slumsy – biedę widać tutaj na każdym kroku i trzeba mieć oczy dookoła głowy. Ludzie są bardzo przyjaźni i – co jest świetne – wszyscy mówią znakomicie po angielsku, który jest tutaj językiem urzędowym.

Pochodziłem po dzielnicy nawet wieczorem, także po biednych jej częściach, a w jednej z nich zjadłem rybę z grilla. Dosiadł się tam do mnie marynarz, który kilka lat temu był w porcie w Szczecinie. Kiedy wieczorem wracałem, zauważyłem, że bezpośrednio za otaczającymi dzielnicę murami są piękne tereny zielone, na których znajduje się pole golfowe. Świetnie wyglądał moment zatrzymania ruchu przez policjanta, kiedy dwa meleksy przejeżdżały z jednego pola na drugie – taka egzotyka. Mijając park, natknąłem się na piękny pokaz fontann w połączeniu z kolorami i muzyką. Dookoła mnóstwo ludzi jadło kolację i relaksowało się w ciepły wieczór. Widziałem też odprawę ponad 30 policjantów w dwóch rodzajach mundurów. Zauważyłem także, że postawa policji wobec ludzi jest bardzo pozytywna i serdeczna.

Kiedy opuściłem park, kierując się do hotelu, zauważyłem dziesiątki ludzkiej biedoty siedzącej lub leżącej na chodnikach. Ciekawe jest to, że większość tych biedaków nie ma absolutnie nic, ale obok są bary, gdzie za jedną porcję Johny Walkera zapłacimy 240 PHP; za te same pieniądze z kolei w sklepie spożywczym kupimy 0,7 filipińskiej whisky. Na ulicach jest bardzo gwarno, jeździ też mnóstwo przeróżnych taksówek: od typowych samochodów, małe motorki czy rowery z wózkami dla pasażerów przyczepione z boku, poprzez konne furmanki w stylu kolonialnym czy najpiękniejsze, moim zdaniem, busy zwane jeepney – są to pozostałości po obecności armii amerykańskiej, która pozostawiła te ciekawe auta. Są to po prostu jeepy amerykańskie w takiej filipińskiej wersji. Jeżdżą bardzo szybko i głośno, przewożąc za około 13 PHP ludzi po Manili.

Pierwsze wrażenia miałem umiarkowanie pozytywne – jednak bieda wciska się tu w każdy fragment miasta. Nawet jeśli widzimy ładny fragment, to i tak wystarczy się odwrócić, aby zobaczyć nędzę.

Zdjęcia 10–25. Intramuros, urokliwe klimaty.

Następnego dnia miałem w planach zobaczyć najbogatszą dzielnicę miasta – Makati, w której skoncentrowane są cały biznes i finanse Filipin. Trochę o niej czytałem i chciałem na własne oczy zobaczyć, jak żyją ci, którzy tym krajem kierują i rządzą. Poprzez aplikację Grab zamówiłem sobie taksówkę – po ostatnim złodziejstwie na lotnisku powiedziałem sobie, że nigdy więcej nie będę frajerem.

Sprawdziłem na mapie, że najbardziej centralną i zieloną częścią Makati jest muzeum Ayala. Kiedy tylko wjechałem w rejon dzielnicy, od razu zobaczyłem zupełnie inny świat, o niebo piękniejszy i bogatszy od części Warszawy zabudowanej drapaczami chmur. Najpierw usiadłem sobie w pięknym, wciśniętym pomiędzy muzeum a galerię handlową ogrodzie-parku, w którym obok świetnych kawiarni stał kościół o wyglądzie połowy kuli. Akurat odbywała się w nim msza. Po wypiciu pysznego espresso i soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy udałem się na dalszy obchód. Generalnie nie ma co pisać, ponieważ zdjęcia pokazują wszystko, jednak najbardziej uderzyło mnie świetne połączenie różnych budynków w jeden kompleks, łącznie z zielonymi skwerami. W niektórych przypadkach ludzie poruszali się pomiędzy budynkami, oddalonymi często od siebie o setki metrów, połączonych wiszącymi i zadaszonymi kładkami. W przejściach podziemnych znajdują się schody ruchome, a ściany i sufity samych przejść podziemnych są pięknie wymalowane. Obsługa w kawiarniach na świetnym poziomie, wszyscy biegle mówią po angielsku, wszędzie niesamowita czystość oraz na każdym kroku policja lub ochrona. Widać, że włodarze w tej części miasta chcą mieć poziom absolutnie światowy. Jeżeli ktoś robi poważne biznesy w tym kraju i musi mieć siedzibę w stolicy, to ta dzielnica jest idealna. Na miejscu są parki, boiska i kluby sportowe. Można tylko tutaj spędzić całe miesiące, bez konieczności wyjazdu, bo tu znajduje się absolutnie wszystko, i to na najwyższym poziomie. Ludzie są bardzo mili, spokojni i wcale nie sprawiają wrażenia zarozumiałych. Ceny w kawiarniach kształtują się na poziomie cen polskich miast typu Poznań czy Bydgoszcz i z całą pewnością są niższe niż w turystycznych zagłębiach. Oczywiście nie wiem, jak wyglądają ceny mieszkań, domyślam się jednak, że pewnie nie są niskie. Dzielnica cały czas jest rozbudowywana, co oznacza, że interesy idą dobrze. Zresztą nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że Filipiny mają jeden z najwyższych wzrostów PKB na świecie. Ogromny przyrost naturalny powoduje, że mieszkają tutaj miliony młodych i dynamicznych ludzi, którzy – jeśli się ich dobrze zmotywuje – będą ten kraj napędzać. Ze względu na dużą biedę jest to dalej rynek pracodawcy, a nie pracownika, jak to obecnie wygląda w Polsce.

Zdjęcia 26–46. Makati, najbogatsza dzielnica Manili.

Kiedy wróciłem do swojej dzielnicy, graniczącej z parkiem, zastałem zupełnie inny świat. Po drodze miałem okazję zobaczyć jeszcze trochę typowych slumsów, gdzie okna ludzi w strasznych blokach są położone dwa – trzy metry od autostrady. Wszędzie w oknach wiszą ciuchy, ludzie siedzą, pracują i odpoczywają na chodnikach przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta. Jeżdżąc czy spacerując po ulicach, gdzie widać tę biedę, nie czuć jednak jakiegoś defetyzmu, smutku. Ludzie są dynamiczni, uśmiechnięci i bardzo energiczni, każdy ima się czegokolwiek, aby zarobić parę pesos. Na zakończenie poszedłem jeszcze na chwilę do sąsiadującego z hotelem parku, gdzie po raz kolejny miałem okazję obejrzeć pokaz fontanny, z muzyką i światłem. Przed jego rozpoczęciem przez megafony ogłoszono po angielsku komunikat, aby nie świecić, pilnować dzieci i w przypadku problemów zgłaszać się w punktach bezpieczeństwa. Park jest zamykany o 22.00.

Zdjęcie 47. Biedniejsze oblicze Manili.

Ostatniego dnia pobytu w Manili miałem w planach ponowne, ale już dłuższe i spokojne zwiedzanie najstarszej historycznej dzielnicy Manili, jaką jest Intramuros. Pierwsze zwiedzanie było szybkie, chaotyczne i niepotrzebnie dałem się wkręcić lokalnemu przewodnikowi na motorku. Tym razem już spokojnie, bez pośpiechu, cały dzień chodziłem po niedużej dzielnicy. Okazało się, że oryginalne umocnienia i forty zbudowane prze Hiszpanów są prawie kompletne i przez większość trasy zewnętrznej można iść i obserwować życie po obu stronach murów.

Ponad połowa terenów zielonych okalających Intramuros to pole golfowe, co może jednak szokować w zestawieniu z biedą, jaka panuje po drugiej stronie muru. Z drugiej jednak strony funkcjonowanie pola golfowego powoduje, że tereny zielone są świetnie utrzymane i pięknie wyglądają w zestawieniu z murami obronnymi dzielnicy. Fortyfikacje, budowane w latach 1590–1825, miały za zadanie ochronę najważniejszych instytucji Hiszpańskich Wschodnich Indii. Manila stopniowo wychodziła poza mury i wchłaniała kolejne dzielnice. Samo miasto przechodziło z rąk do rąk, m.in. brytyjskich czy japońskich. Najbardziej ucierpiało w okresie II wojny światowej, kiedy to w trakcie walk o Manilę śmierć poniosło ponad 100 000 Filipińczyków.

Podczas spaceru miałem okazję podziwiać kilka bastionów, także otoczonych terenami zielonymi, zresztą bardzo często wypełnionymi młodzieżą szkolną, która miała tam zajęcia sportowo-taneczne czy relaksowała się w cieniu drzew. Wewnątrz murów funkcjonują w doskonałym stanie stare historyczne budynki, w których znajdują się instytucje użyteczności publicznej, jak ministerstwa, szkoły, urzędy, policja czy uniwersytety oraz szpitale. W bardzo dobrym stanie są ulice, wymalowane i dozorowane przez policję. Pomiędzy głównymi budynkami powciskane są małe, biedne osiedla mieszkaniowe, slumsy oraz ładne i dozorowane kamienice. W godzinach popołudniowych ubywa turystów, ale przybywa młodzieży, która powoli wraca ze szkoły. W biedniejszych ulicach funkcjonuje zupełnie niezależny świat ze swoimi punktami usługowymi czy gastronomicznymi. Początkowo turyście może się wydawać, że jest tu biednie, brudno i niebezpiecznie, ale po czasie, kiedy człowiek zaakceptuje ten stan jako ich normalność, to skromne środowisko wydaje się bardzo przyjazne. Sam z przyjemnością spacerowałem i żywiłem się w takich miejscach, nawiązując przy okazji sympatyczne relacje z mieszkającymi tam ludźmi. Naprawdę, nie spotkałem się w Manili z żadnym przypadkiem niegrzecznego czy agresywnego zachowania. Ludzie sami pozdrawiają, zagadują, próbują coś sprzedać, ale nienachalnie. Czasami ktoś poprosi o kilka pesos i ładnie podziękuje. Nie zgadzam się z opiniami, że nie ma po co przyjeżdżać do Manili. Jeżeli się tutaj nie było, to warto tu zajrzeć przynajmniej na dwa dni i pozwiedzać – przynajmniej te dwie dzielnice, które ja miałem okazję poznać. Są one bardzo różne, ale pokazują lepiej ten mądry, pracowity, zaradny, sympatyczny i bardzo dynamiczny naród.

Zdjęcia 48–68. Intramuros.

6 stycznia rano taksówką dojechałem na lotnisko, tym razem za normalne pieniądze, ale jak na złość musiałem wziąć kolejną, ponieważ okazało się, że przybyłem na zły terminal. Dzień wcześniej próbowałem w internecie ustalić, z jakiego terminala jest lot, ale nie dało się tego zrobić z całą pewnością, no i źle obstawiłem. Po dojechaniu na czwarty terminal, skąd odlatują samoloty filipińskiej linii AirSWIFT, odczekałem swoje i znalazłem się bez problemów w samolocie. Inni nie mieli tyle szczęścia – byłem świadkiem, jak odwołali jeden samolot ze względu na złe warunki pogodowe, co na Filipinach nie jest rzadkością. Poznałem jeszcze sympatycznego starszego Amerykanina, z którym wymieniliśmy się wskazówkami odnośnie do podróży po Filipinach i innych krajach.

Palawan – El Nido

Po godzinnym locie wylądowałem na bardzo małym, lokalnym lotnisku Lio Airport 7 km od El Nido, wyspa Palawan. Było ciekawie, ponieważ samolot lądował bezpośrednio znad wody, a pas startowy był tak krótki, że po zatrzymaniu do końcowej ściany pozostało może ze 40 m. Na miejscu lokalni właściciele trójkołowców szybko rozdali numerki i według tej kolejności przydzielali nam trójkołowe charakterystyczne taksówki. Część pasażerów wsiadła do samochodów przysłanych przez hotele. Po dojechaniu do hotelu przeżyłem chwilę stresu, bo nie mogli znaleźć mojego nazwiska w rezerwacji, pomimo że środki zostały już pobrane. Okazało się, że moje imię zostało potraktowane jako nazwisko.

Zdjęcie 70. Samolot do El Nido.

Zdjęcie 71. Parking dla taksówek przy lotnisku Lio Airport.

Od razu po zostawieniu bagaży udałem się na plażę. Kiedy się do niej zbliżałem, już wiedziałem, że znalazłem się w raju. Generalnie nie jestem fanem leżenia na plaży, ale ta plaża i jej otoczenie są wyjątkowe – przynajmniej tak wtedy czułem, dopóki nie zobaczyłem innych plaż. Już po wyjściu z hotelu ujrzałem piękne, majestatyczne góry górujące nad miejscowością. Samo El Nido było kiedyś małą rybacką wioską; obecnie to już całkiem spora (około 50 tys. mieszkańców), typowo turystyczna miejscowość, gdzie wszystko się kręci wokół turystów. Cudowna plaża w samym centrum, bardzo ciekawa oferta turystyczna skrojona dla każdego, jedno-, dwu- czy trzydniowe rejsy ze zwiedzaniem wysp, raf koralowych czy innych plaż zadowoli każdego. Na plaży było zaledwie kilka osób, żadnych parawanów czy parasolek – w zasadzie pozostawała do mojej wyłącznej dyspozycji. Na wodzie w odległości kilkudziesięciu metrów bujało się kilkadziesiąt mniejszych czy większych łodzi. Piękna pogoda, ciepło i spokojnie. Postanowiłem udać się na spacer plażą, po drodze zatrzymując się czy to na kawkę, piwko czy sok ze świeżo wyciskanych owoców. W jednej z kawiarni nad brzegiem poznałem menedżera, z którym trochę dużej porozmawiałem na temat możliwości dobrego spędzenia czasu. Idąc przez wieś położoną przy plaży, miałem okazję zobaczyć bardzo luksusowe hotele położone przy plaży w bardzo spokojnej okolicy. Widziałem, jak żyją zwykli Filipińczycy, mijałem nawet bardzo zaniedbany cmentarz przy samej plaży. Na końcu plaży zatrzymałem się w luksusowym hotelu pięknie położonym na wzgórzu, który miał otwarty bar przy samej plaży. Idealne miejsce na wypicie kawki czy piwka, miejsce, gdzie dalej już nic nie było i nikt tamtędy ani nie chodził, ani nie jeździł. Hotel miał bezpośredni dostęp do plaży – idealne miejsce na wypoczynek, ale jak później sprawdziłem, kosztujący słone pieniądze.

Po powrocie do pokoju wziąłem szybki prysznic i wybrałem się na spacer do miasteczka. El Nido w ciągu dnia jest bardzo spokojne, ponieważ duża część ludzi udaje się na rejsy lub skuterkiem w teren. Wieczorem wszyscy wracają i życie towarzyskie rozkwita. Niezliczona liczba barów, kawiarni, restauracji czy sklepów zachęca do spacerowania, szczególnie że wtedy jest odrobinę chłodniej i można sobie spokojnie posiedzieć na dworze. W ciągu dnia są bowiem prawdziwe tropiki, w cieniu można leżeć, jednak w słońcu człowiek błyskawicznie zalewa się potem. Bez dbania o nawadnianie organizmu czy stosowania filtrów słonecznych szybko można to przypłacić zdrowiem.

Zdjęcia 72–88. El Nido i najbliższe otoczenie.

Kolejnego dnia zgodnie z planem zjadłem szybkie owocowe śniadanie, po którym postanowiłem iść w tym samym kierunku, co dzień wcześniej. Po drodze zrobiłem mnóstwo zdjęć, ponieważ było fajne słońce i te same miejsca co dzień wcześniej wyglądały zupełnie inaczej, jeszcze piękniej.

W odkrytym poprzedniego dnia barze w luksusowym hotelu wypiłem kawkę z lodem oraz soczek. Słuchałem przy tym spokojnej muzyki, patrząc na piękne morze i wystające wyspy w oddali. Następnie postanowiłem kontynuować marsz. Według mapy niedaleko znajdowała się ścieżka, która później łączyła się z główną drogą do El Nido. Całość mogła mieć około 7 km, co wydało mi się idealnym odcinkiem na spacer. Idąc drogą, która miała wyjątkowo ostre podejścia, miałem okazję podziwiać wspomniany hotel. Hotel to mało powiedziane, był to absolutnie luksusowy resort, składający się z domków pięknie usytuowanych na całym wzgórzu. Resort miał wszystko, co potrzebne do idealnego wypoczynku. Na szczycie góry znajdowała się świetna restauracja Henri’s, z której rozpościerał się bajkowy widok na całą okolicę, miasto, plaże – coś niesamowitego. Wypiłem tam kawkę i pyszny sok z mango i zaplanowałem powrót na kolację, ponieważ obsługa zachęcała, aby przyjechać po 17.00 i podziwiać zachód słońca.

Zdjęcia 89–104. Rejon restauracji Henri’s położonej niedaleko plaży w El Nido.

Kiedy powiedziałem obsłudze, że zamierzam iść pieszo do El Nido, ludzie dookoła zareagowali dużym niedowierzaniem. Zresztą przez cały odcinek spotkałem tylko jedną osobę, która szła pieszo, cała reszta gnała na swoich skuterach czy trójkołowcach. Sam spacer, zanim wszedłem na główną drogę, był prawdziwą przyjemnością, po drodze spotkałem może ze dwie – trzy osoby, a tak przez cały czas byłem sam. Słońce świeciło już trochę słabiej, więc powolny spacer, z możliwością przyglądania się wszystkiemu dookoła, był tym, co lubię najbardziej. Po drodze zjadłem obiad w jednej z przydrożnych restauracji. Dookoła, gdzie okiem sięgnąć, piękne majestatyczne lasy, domostwa czy wsie malowniczo wciśnięte pomiędzy przyrodę. Ludzie na każdym kroku są bardzo przyjaźni, ciepło, zielono i spokojnie. To naprawdę idealne miejsce na wakacje i wyciszenie.

Zdjęcia 105–115. Spacer powrotny z restauracji Henri’s do El Nido.

Kolejnego dnia postanowiłem już skuterem pozwiedzać okolicę i szczególną uwagę zwrócić na kolejne plaże znajdujące się na północ od El Nido, które poleciło mi już kilka osób. Pierwsza to Lio Beach, znajdująca się 7 km na północ, praktycznie przy samym lotnisku. Plaża jest dużo większa niż ta w El Nido i nie ma tam praktycznie żadnych łodzi. Piękne stare drzewa na brzegu dają cień, w którym można poleżeć cały dzień, ponieważ leżenie na słońcu jest tutaj prawie niemożliwe ze względu na wysoką temperaturę. Można trochę pospacerować, wykąpać się i trzeba szybko chować do cienia. Zastanawiałem się nawet, czy nie przenieść się tutaj z El Nido, dopóki nie sprawdziłem możliwości noclegowych. Hoteli przy tej małej plaży było tylko z pięć – sześć, miejsc noclegowych brak a ceny zaporowe, zaczynające się od 800–1000 PLN za noc. W rejonie plaży znajduje się kilka fajnych restauracji, gdzie można zjeść i się czegoś napić. Wyjeżdżając z plaży, przeszedłem się jeszcze drewnianą kładką, pięknie położoną wśród fantastycznej roślinności, która prowadziła do małego zbiornika wodnego.

Zdjęcia 116–121. Lio Beach.

Kolejna równie urodziwa plaża to Nacpan Beach, położona kolejne kilka – kilkanaście kilometrów na północ w rejonie wsi Calitang. Dosłownie kilka hoteli przy samej plaży i to wszystko. Większość plażowiczów to osoby, które przyjechały tutaj skuterami bądź taksówkami z El Nido, gdzie jest największa noclegownia. Brak dobrze rozbudowanej infrastruktury hotelowej powoduje, że nad stosunkowo dużymi i pięknymi plażami wypoczywa nie więcej niż 200–300 osób. Już sama jazda skuterem i poszukiwanie plaży, z uwagi na słabe oznaczenie, jest przygodą samą w sobie. Na miejscu zawsze są wyznaczone parkingi dla skuterów i miejsce, gdzie można poleżeć, czegoś się napić czy zjeść. Jeden z Filipińczyków powiedział, że w ciągu roku do El Nido przyjechało pół miliona turystów. Widać, że miejscowym bardzo zależy na turystach, że wiążą z tym duże nadzieje na lepsze życie. Mają piękny kraj i przyrodę, ale chcieliby, jak wszyscy, mieć dostęp do wody, prądu czy klimatyzowanych mieszkań, a to wszystko kosztuje i wymaga czasu. Większość mijanych wsi zabudowana była słabej jakości domami, które przy występującym tu dużym tajfunie pewnie rozpadają się bardzo szybko.

Zdjęcia 122–130. Droga do plaży i plaża Nacpan.

Ostatnią, najbardziej oddaloną na północ plażą, którą odwiedziłem, to Dagmay, na której odpoczywało jeszcze mniej ludzi, a plaża była duża, piękna, ale odrobinę bardziej wietrzna. Nie prowadziła już do niej nawet droga asfaltowa, zresztą bardzo często jest tak, że jedzie się kawałek dobrą drogą betonową, która nagle się kończy, jedziemy drogą polną, po czym ponownie mamy beton i tak na zmianę. Jadąc skuterem, mijamy pojedyncze skutery co dwie – trzy minuty. Ten bardzo mały ruch powoduje, że człowiek czuje się wolny, nieosaczony masami ludzi czy pojazdów, jak to na przykład ma miejsce w Wietnamie. Jadąc w kierunku plaży, mijałem dwie duże miejscowości, gdzie akurat dzieci i młodzież kończyły lekcje w szkole. Wszyscy pięknie ubrani w białe koszule, pojedynczo, grupkami czy też motorami wracali do domów. Czasami na jednym trójkołowcu siedziało nawet ośmioro – dziewięcioro dzieciaków. Ze względu na późną porę nie posiedziałem na plaży i musiałem powoli wracać. Wieczorem zjadłem kolację i uznałem, że czas na spoczynek.

Zdjęcia 131–134. Okolice i plaża Dagmay.

Z uwagi na to, że jazda skuterem sprawiała mi ogromną przyjemność i dawała dużą swobodę, postanowiłem kolejnego dnia, tj. 9 stycznia, ponownie poodkrywać ciekawe miejsca. Wiedziałem, że muszę odwiedzić jeden z dwóch wodospadów oraz las mangrowy. Rano niestety zachowałem się jak amator i w Lio niedaleko lotniska, 7 km od El Nido, zostałem zatrzymany przez coś na wzór Straży Miejskiej, i wypisano mi mandat oraz zabrano prawo jazdy. Musiałem szybko wrócić do Urzędu Miasta (Municipale), gdzie pokierowany przez przesympatyczną starszą panią w miarę szybko opłaciłem 80 PLN i zdążyłem jeszcze wrócić do strażników, aby oddali mi prawo jazdy. Mogłem jechać dalej bez dokumentów i opłacić to wieczorem, ale wolałem mieć czystą głowę i delektować się przyrodą.

Pierwszy przystanek to wodospad Nagkalit-Kalit, do którego trzeba iść od głównej trasy około 30 minut. Sam wodospad znajduje się około 30 minut jazdy skuterem na północ od El Nido, zresztą wiele atrakcji jest położonych do godziny jazdy skuterem. Przy drodze był punkt, gdzie należało wypisać się w zeszycie, a następnie za 450 PHP wynająć przewodnika. Ciekawe, bo dzień wcześniej, gdy tędy przejeżdżałem i się dowiadywałem, było to 600 PHP – widać, że jest to koszt płynny. Sama trasa prowadziła przez bardzo urokliwe tereny rolnicze i las, co kawałek trzeba było przejść przez wąską rzeczkę, co dawało dużą ochłodę nogom. Po drodze miałem okazję wypytać moją przewodniczkę o różne kwestie związane z ich życiem codziennym. Oczywiście mi trasa zajęła więcej czasu, ponieważ co chwilę się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, które i tak w żaden sposób nie oddają piękna tych rejonów. Wodospad nie jest duży, ale z kolei w małym zbiorniku u jego podnóża można się było wykąpać. Powyżej tego wodospadu znajdował się jeszcze jeden, bardzo mały, który także zobaczyłem, wspinając się po stromej ścianie za pomocą lin i kłączy. Wracając, mogłem ponownie podziwiać piękną przyrodę. Mijaliśmy m.in. rolnika, który przy pomocy bawołu wyciągał z lasu ścięte nieduże drzewa na budowę domu.

Zdjęcia 135–144. Wycieczka do wodospadu.

Na trasie do lasu mangrowego odwiedziłem jeszcze jaskinię Ille. Znajduje się ona w leżącej w niedużej dolinie ogromnej górze wystającej z ziemi, jakby ją tam ktoś sztucznie rzucił. Miejsce i rejon są także obiektami badań archeologicznych, prowadzonych również przez Polaków. Na miejscu sympatyczni panowie wszystko wytłumaczyli, skasowali 350 PHP i z jednym z nich udałem się na zwiedzanie. Za wyposażenie otrzymałem kask z latarką. Trasa do przejścia to około 50 m. Na ścianach tej pięknej jaskini, w której bytuje mnóstwo małych nietoperzy, natura utworzyła ciekawe wzory, wyglądające jak malowane ludzką ręką. Po zwiedzeniu jaskini posiedziałem jeszcze pół godzinki i porozmawiałem z panami, a przy okazji podładowałem telefon.

Zdjęcia 145–147. Jaskinia Ille.

Ostatnim punktem wycieczki była miejscowość New Ibajay, położona na wschodnim wybrzeżu wyspy, z której rzeka Devil wpływa do morza, ale cały rejon rzeki to las mangrowy (namorzynowy). Ta część mojej długiej podróży zrobiła na mnie chyba największe wrażenie. Na miejscu od razu ktoś mnie zauważył i wypytał, czy chcę popłynąć do lasu mangrowego. Zapytałem, za ile i jak długo, dowiedziałem się, że 1000 PHP i około 3,7 km. Po krótkiej negocjacji popłynąłem za 800 PHP. Płynęliśmy pięknie wijącą się rzeką, która na obu brzegach ma ogromne ilości pięknych palm, z czasem przechodzące w las mangrowy o powierzchni ponad 400 ha. Po około 3 km zatrzymaliśmy się na specjalnie utworzonej przystani, gdzie lokalna ludność zbudowała drewnianą kładkę, dzięki której możemy do tego magicznego lasu wejść. Widok niesamowitej plątaniny korzeni wystających z wody, zalewanych i odkrywanych w cyklu przypływów i odpływów, powodował, że myślałem o magicznych, tajemniczych miejscach. Jeżeli ktoś takiego cuda nie widział, to trudno to sobie nawet wyobrazić. Nie mogłem z tego lasy wyjść i się na to wszystko napatrzeć. Na końcu kładki znajduje się drewniana, pięknie zrobiona przystań, gdzie można posiedzieć i napawać się pięknymi widokami. Poprosiłem jeszcze, żebyśmy popłynęli do morza, które znajdowało się dosłownie dwa zakręty rzeki. Bardzo przyjemne doświadczenie, kiedy wpływa się rzeką do morza i ma się przed oczami kolejne urokliwe widoki. Po chwili zawróciliśmy do przystani, po drodze zrobiłem jeszcze kilka ładnych zdjęć, tym bardziej że warunki były idealne ze względu na zachodzące słońce. Na przystani jeden człowiek pokazał mi jeszcze z daleka dużego ptaka z białym dziobem, który jest symbolem wyspy. Została mi już tylko droga powrotna do El Nido i rozglądanie się na lewo i na prawo oraz podziwianie przyrodę i wyjątkowo urodziwych ludzi. Tak jest naprawdę – tutejsi ludzie mają ciemniejszą skórę, np. od tych z Manili. Oczywiście wszyscy są niesamowicie mili, dzieci cały czas pozdrawiają, a młodzież zaczepia, robiąc sobie żarty.

Zdjęcia 148–159. Las mangrowy.

Kolejnego dnia (10 stycznia) wybrałem się na wycieczkę jeepneyem, którego zauważyłem w jednym z punktów obsługi turystycznej. Nie przejechałem się nim w Manili, więc jak zobaczyłem, że organizują całodniowe wycieczki, od razu się zapisałem. Firma działa dosyć nowocześnie, wszystkie zapisy prowadzą elektronicznie za pomocą kodu QR, co znacznie ułatwia wszystkie procedury. Nawet w dniu wycieczki każdy pobierał kodem QR dostęp do grupy na WhatsApp, dzięki czemu otrzymał później wszystkie zdjęcia. Skład załogi to przewodnik-animator, fotograf i kierowca. Od razu było widać, że zależy im na budowaniu atmosfery, co akurat w naszej grupie bardzo się udało, ponieważ była sama młodzież oraz ta starsza jak ja, ale z młodym wnętrzem.

Jednym z rozwiązań pomagających w budowaniu atmosfery było rozdawanie plastikowych monet – tokenów, które można było potem wymienić na drinka. Aby go zdobyć, należało poznać jakąś nową osobę i znaleźć z nią jedną cechę wspólną. Plan wycieczki zawierał wizytę na plaży w Lio, zjedzenie obiadu w terenowej, ładnie położonej wiacie, podziwianie wodospadu Bulalacao, a na zakończenie odwiedzenie plaży Nacpan. Chociaż obie plaże widziałem, to chciałem doświadczyć, jak wygląda taka wycieczka pod kątem mojej przyszłej działalności turystycznej. Oczywiście wszędzie fotograf robiła zdjęcia, zarówno grupowe, jak i indywidualne.

Wyjątkowo fajną atmosferę zawdzięczaliśmy grupie Włochów, którzy byli przyjaciółmi z kraju i przylecieli na Filipiny na wesele swoich filipińskich przyjaciół, na co dzień mieszkających i pracujących we Włoszech. Wśród uczestników wycieczki znalazło się też kilku Filipińczyków, małżeństwo amerykańsko-filipińskie z USA, Australijczyk oraz Brytyjka – wszyscy młodzi i pozytywnie nastawieni do życia. Po godzinnym pobycie na pięknej plaży Lio obok lotniska pojechaliśmy na obiad, który zaserwowano pod wiatą, w rejonie jednego z domów oddalonego kilkaset metrów od drogi. W pięknie położonym miejscu obiad smakował wyśmienicie, nie podano żadnych sztućców, więc jadło się tylko rękoma, ale na szczęście było gdzie je umyć. Serowano ryż, warzywa, kurczaka, wieprzowiną i ogromną rybę oraz banany.

Po obiedzie wszystkim bardzo dobrze zrobił półgodzinny marsz przez piękny las, przecinany rzeczkami, które przechodziliśmy w bród. Na miejscu chętni mogli się wykąpać czy skoczyć z kilku metrów do zbiornika utworzonego u podnóża wodospadu. Dalszej drodze, tym razem na plażę Nacpan, towarzyszyły muzyka, śpiewy i pytania o nowych przyjaciół, dzięki czemu liczba tokenów w kieszeni rosła. Świetne było to, że kilkanaście osób mogło jechać na dachu autobusu, gdzie znajdowały się dwa miękkie materace, dzięki czemu sama podróż stała się superprzygodą, nieosiągalną w Europie. Ja szczególnie zaprzyjaźniłem się z małżeństwem amerykańsko-filipińskim. On – Amerykanin – był fizjoterapeutą, a ona – Filipinka – pielęgniarką. Zawody mi bardzo bliskie, z racji wcześniejszej pracy na uczelni, która zajmowała się kształceniem obu tych bardzo ważnych profesji. Wesoły autobus z rozśpiewaną młodzieżą na dachu robił wrażenie na wszystkich mijanych po drodze ludzi, którzy się uśmiechali i szczerze pozdrawiali. Na plaży mieliśmy dwie godziny relaksu. Można było obejrzeć zachód słońca i zająć się upłynnianiem tokenów. Jeśli komuś ich zabrakło, nasza fotografka i pięknym imieniu Princessa dawała kolejne. Na dzień dobry w lokalnym barze czekała na nas ustawiona kolejka kieliszków, ale by wypić, należało najpierw wskoczyć ze wszystkimi do basenu i ustawić się do wspólnego zdjęcia z kieliszeczkiem.

Zdjęcia 160–168. Wycieczka jeepneyem.

Sam powrót był prawdziwą jazdą bez trzymanki. Oczywiście na dachu już nikt nie mógł jechać, ale wewnątrz autobusu odbyło się prawdziwe karaoke. Na monitorze wyświetlano słowa piosenek, a ludzie śpiewali jak najgłośniej. Kiedy dojechaliśmy do bazy w hostelu i barze jednocześnie, impreza przeniosła się na dach, gdzie graliśmy parami w fajną grę polegającą na tym, że dwa dwuosobowe zespoły stały naprzeciwko siebie i miały po sześć pustych kubków, do których należało wrzucić piłeczkę pingpongową. Wygrywała ta drużyna, która trafiła do wszystkich kubków drużyny przeciwnej. Kto chciał, mógł też popływać w basenie, którego czystość w takich warunkach była chyba nie do utrzymania. Spędziłem naprawdę genialny dzień na tej wycieczce, a pomyśleć, że rano czułem się tak zmęczony, że planowałem pójść i przenieść mój wyjazd na piątek.

Kolejny dzień to kolejna wycieczka, którą kupiłem, wracając wieczorem po imprezce z Włochami i całą resztą. W El Nido każda agencja sprzedaje pakiety wycieczkowe od A do D, a każdy pakiet to kilka wysp do odwiedzenia. Na prospekcie wyglądało to świetnie, tym bardziej że kiedyś zaczepiłem dwóch Włochów na plaży, którzy właśnie z takiego wyjazdu wrócili. Byli akurat na wycieczce A i sobie chwalili. Mnie rano już zdenerwowała cała procedura ładowania na statek, może dlatego, że byłem trochę „zmęczony” po wycieczce jeepneyem. Problem polegał na tym, że do łodzi należało dojść przez wodę, która sięgała prawie do szyi. Każdy musiał więc kupić specjalny worek, aby bezpiecznie przenieść swoje rzeczy, oraz kupić lub wypożyczyć buty wodne, z uwagi na kamieniste dno w niektórych rejonach. Na koniec okazało się, że na łódź wciskano tyle ludzi, ile się dało, wszyscy siedzieli więc w dużym tłoku. W sumie odwiedziliśmy cztery wyspy. Same wyspy i plaże oczywiście bardzo urokliwe, krystalicznie czysta woda i piasek, unikatowa przyroda. Wycieczkę psuły jednak takie elementy, jak dwugodzinne poranne ładowanie ludzi, długie rozładowywanie i ponowne ładowanie ludzi na łódź i w końcu to, że w te same miejsca w tym samym czasie przybywało po kilkanaście łodzi, przez co był duży ścisk i raczej o spokojnym spędzaniu czasu należało zapomnieć. Czasami samo cumowanie, ładowanie i rozładowywanie ludzi zajmowało tyle czasu co pobyt na plaży. Za najciekawszy uważam chyba ostatni element – wycieczkę kajakami do tzw. wielkiej laguny, gdzie można było podziwiać cuda natury, czystą wodę czy drzewa mangrowe. Ale samo to, że pomimo wykupienia wycieczki należało jeszcze płacić za kajaki, oceniam już jako słabe.

Zdjęcia 169–181. Wycieczka na wyspy A.

Jednak najfajniejsze w całym tym wydarzeniu było to, że na łodzi usiadłem obok pary cudownych młodych ludzi z Polski – Martyny i Maćka z Bytowa. Spędziliśmy kilka godzin na dyskusjach o podróżach, wymieniając się wskazówkami i wrażeniami. Ci wspaniali ludzie pełni pasji uczynili ten dzień naprawdę wartościowym, chociaż samą wycieczkę uważam za słabo zorganizowaną i nastawioną na masowy przerób ludzi.

12 stycznia już nie byłem w stanie podjąć żadnej aktywności. Organizm po miesięcznym podróżowaniu, często w upale i niewygodach, powiedział: dość. Większość dnia spędziłem więc na wypoczynku i zasilaniu organizmu w kalorie i witaminy. Poleżałem trochę na plaży i cieszyłem się spokojem i piękną pogodą. Obserwowałem, jak gatunek małych, trzy- – czterocentymetrowych płochliwych krabów buduje norki na plaży. Plaże pozornie wyglądają na puste, ale kiedy się jej spokojnie przyjrzymy, zobaczymy dziesiątki tych stworzonek.

Po wypoczynku przyszedł czas na bardziej ambitne wyzwania. Ponieważ nie miałem już ochoty na żadne zbiorowe wycieczki, postanowiłem ostatnie dni spędzić na skuterze. Daje to możliwość zatrzymania się tam, gdzie się chce, można wszędzie wjechać i być bliżej normalnego życia Filipińczyków. Plan był prosty: objechać wszystko na północ od El Nido jednym dużym kółkiem. Chciałem jechać zachodnim wybrzeżem maksymalnie na północ, przejechać lądem na wschodnie wybrzeże, wrócić nim na południe, a następnie pojechać znowu na zachód w kierunku El Nido. Na mapie plan wydawał się prosty. Wiedziałem, że w większości będą to drogi polne, ale to mi nie przeszkadzało, miałem na to cały dzień. Jedyny znak zapytania stanowił przejazd z zachodu na wschód na samej północy – mapa pokazywała tam jedynie ścieżkę, a nie drogę.

W pierwszej kolejności pojechałem ponownie w rejon plaży Nacpan, aby zrobić kilka zdjęć domom stojącym w rejonie młodych lasów mangrowych. Później to już tylko kolejne miejscowości na trasie na północ, przy czym starałem się zaliczać wszystkie plaże po drodze. Na kilku z nich poza mną nie spotkałem żadnego turysty, a i rybaka też trzeba było dobrze wypatrywać. Jedna plaża okazała się całkowicie niedostępna: widziałem ją tylko z pewnej odległości, ale bez możliwości dojazdu.

Najdalej na północ dojechałem do miejscowości Diapila, gdzie nawiązałem kontakt z właścicielką sklepu i jej mężem. Widać było, że to jedni z najbogatszych ludzi w tej miejscowości. Powiedziałem im, że szukam dobrych miejscówek dla turystów z Polski. Mąż właścicielki szybko pokazał mi dom w budowie i powiedział, jak i co to będzie wyglądało. Miejscowość, poza tym, że nie ma w niej prawie żadnych turystów, jest ostatnia na północy. To bardzo ładna i spokojna wieś rybacka z pustą plażą. Dookoła są piękne góry i lasy, idealne na spacery. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze z planem, to dwa – trzy dni w tej wsi okażą się prawdziwym hitem.

Zdjęcia 182–199. Widoki z wycieczki skuterem na północ wyspy Palawan.

Po wizycie we wsi zaczęły się schody. Właściciel sklepu powiedział mi, że planowana przeze mnie trasa jest bardzo wyboista, ale ja wiedziałem swoje. Zdecydowałem się wybrać drogę, która wyglądała na mapie jak ścieżka. Początkowo było trudno, ale bez problemu jechałem, dojechałem nawet do maleńkiej i urokliwej osady rybackiej, położonej kilkanaście metrów od morza. Okazało się, że zboczyłem z drogi, musiałem więc cofnąć się i skręcić w lewo. Gdy dotarłem do tego skrętu i go zobaczyłem, zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy na pewno nim przejadę. Droga stawała się coraz gorsza, chwilami musiałem zejść ze skutera i iść obok, bo bym pourywał wszystkie plastiki. Ostre i bardzo kamieniste zjazdy uniemożliwiały jazdę, nogi miałem całe potargane o zarośla – dobrze, że nie spotkałem żadnej żmii czy innego skorpiona. Widać było, że drogą nikt nie jeździe, co najwyżej chodzi, a i to nie bez problemu. Podczas zjazdu z góry w pewnym momencie przewrócił mi się skuter – pomyślałem, że jeśli go rozwalę, przebiję koło czy zepsuję, to będzie tragedia. W końcu po ogromnym wysiłku, cały spocony, wjechałem jakieś rodzinie na podwórko. Zaskoczona kobieta – bo nikt z tamtej strony na pewno nigdy się nie pojawił – pokazała mi kierunek i ostatecznie trafiłem na drogę, którą chciałem jechać. Kiedy zobaczyłem pierwszy skuter, bardzo mi ulżyło. Przypomniała mi się przygoda z Rwandy, kiedy z Kasią i Mateuszem jechaliśmy w nocy drogą, którą jechać nie powinniśmy, tym bardziej w nocy. Ale jak to mówią: kto szuka przygód, ten je znajdzie – na szczęście na razie wszystko kończy się dobrze.

Poobijany, ale już spokojny, zjeżdżałem na południe wschodnim wybrzeżem wyspy Palawan. Zrobiło się zdecydowanie wietrzniej, a mijane plaże nie wyglądały tak pięknie jak te na zachodnim wybrzeżu. Były bardzo skaliste, muliste i porośnięte namorzynami. W jednej z miejscowości natknąłem się na szkołę parasailingu, warunki mieli idealne. Na miejscu był profesjonalny bar, więc zatrzymałem się, aby wypić kawę i podładować telefon, i pojechałem dalej. W jednym miejscu zobaczyłem znak, że jest jakiś pensjonat i prowadziła do niego świetna droga asfaltowa. Okazało się, że wjechałem na prywatną posesję. Dalej dojechałem do dużej miejscowości San Fernando, skąd przez Sibaltan dotarłem do New Ibajay, gdzie kilka dni temu podziwiałem las mangrowy. Stamtąd już wróciłem najkrótszą drogą do El Nido.

Zdjęcia 201–215. Dalsza część wycieczki, po znalezieniu drogi powrotnej.

Po dojechaniu do El Nido i prysznicu marzyłem o dobrej kolacji, bo cały dzień przetrwałem na bananach, kokosach o orzechach i drinku dla relaksu. To był pełen emocji, trochę stresu, ale efektywny dzień. Najważniejsze, że znalazłem ciekawą miejscówkę, blisko ludzi i natury, na trzydniowy pobyt dla polskich turystów.

Kolejnego dnia postanowiłem całkowicie zmienić kierunek jazdy na południowy. Generalnie nie planowałem, jak daleko dojadę, bo nie wiedziałem, co przyciągnie moja uwagę. Wyjeżdżając z El Nido, zajechałem na inną plażę, która znajduje się w południowej części miasta, ale niespecjalnie urzekły mnie jej linia brzegowa i zamulony brzeg. Po drodze wjechałem w jedną polną drogę, ale zawróciłem po chwili, mając w pamięci doświadczenia dnia wcześniejszego.

Na kierunku południowym był zauważalnie mniejszy ruch na drogach, ale za to mogłem podziwiać piękne i zalesione góry. Po drodze minąłem może ze trzy wsie, wszędzie oczywiście przemili ludzie, niektórzy pozdrawiali nawet na skuterach podwójnym sygnałem klaksonu. Jeżdżąc, należy się przyzwyczaić do tego, że Filipińczycy co chwilę trąbią, ostrzegając, że jadą lub że będą wyprzedzać. Nie ma w tym żadnej oznaki agresji czy zdenerwowania. Przez cały okres pobytu na Filipinach ani razu nie widziałem u nikogo ani cienia agresji.

Po jakimś czasie jazdy piękną drogą asfaltową zauważyłem powtarzające się banery dotyczące jakiejś plaży określanej jako raj. Stwierdziłem, że co mi zależy, mogę sprawdzić to miejsce. Skręciłem w tamtym kierunku i musiałem jechać bardzo stromymi podjazdami i zjazdami. W pewnym momencie droga się rozszerzyła i pojawiła się informacja, aby zostawić skuter lub samochód i ostatni odcinek około 100 m przejść pieszo, ponieważ droga jest bardzo surowa i stroma. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się podjechać, musi pamiętać, że robi to na własną odpowiedzialność. Zostawiłem więc skuter i zacząłem iść. Prawie od razu ujrzałem przepiękny widok na las palmowy, morze i znajdującą się w oddali wyspę.

Kiedy spokojnym krokiem doszedłem do punktu docelowego, zobaczyłem bardzo ładnie ułożony kamping. Były tam miejsca na namioty, małe szałasy zrobione z drewna i liści palmowych, restauracja, zaplecze sanitarne, kuchnia, krótko mówiąc: wszystko, co niezbędne do świetnego spędzenia czasu z dala od hałasu i tłumów ludzi. Na brzegu morza hamaki i miejsca do jedzenia. Wszędzie spokój i cisza. W oddali było widać kilka wysp, z czego jedna nawet zachęciła mnie do odwiedzenia. Niestety, właścicielka kampingu nie mogła się dodzwonić do właściciela łodzi i odpuściłem temat. Tak mi się tam spodobało, że utknąłem na trzy godziny. Po zjedzeniu obiadu, wypiciu piwka i rozmowie o biznesach z właścicielką pospacerowałem jeszcze trochę wzdłuż linii brzegowej. Miejsce idealne na spokojny wypoczynek, dwa – trzy dni bez pośpiechu z możliwością wynajęcia łodzi i odwiedzenia okolicznych wysp.

Zdjęcia 216–222. Prywatna plaża na Palawan.

Po opuszczeniu tego fantastycznego miejsca pojechałem dalej na południe i dojechałem do ślicznej i sympatycznej wsi rybackiej Bebeladan. Żyli tam przemili ludzie. Na końcu wsi znajdował się bardzo drogi i zamknięty resort z cenami 1000 PLN w górę za noc. Często w pobliżu spokojnych wsi rybackich na Palawan budowane są drogie resorty. Pewnie dlatego, że brak infrastruktury nie przyciągnie masowego turysty, a przy okazji mają tanią siłę roboczą na miejscu. Po krótkim spacerze i zrobieniu kilku zdjęć wróciłem do El Nido. Wieczorkiem trochę podegustowałem życia i skorzystałem z happy hours – dwa drinki w cenie jednego. Dwie takie okazje i noc słabo przespana…

Zdjęcia 223–226. Wieś Bebeladan.

Po zjedzeniu obiadu pochodziłem po plaży w kierunku przeciwnym do tego z dnia poprzedniego. Znalazłem pustą plażę i poleżałem trochę. Pozostał powrót do El Nido, zjedzenie kolacji i powoli myślenie o powrocie, ponieważ w dniu kolejnym, 16 stycznia, miałem lecieć na noc do Manili, po czym kolejnego dnia do Bangkoku.

Zdjęcia 227–232. Prywatna plaża – ciąg dalszy.

Niestety, wszystko co fajne, kiedyś się kończy i czas wracać do zimnej Polski. Ostatni dzień w El Nido spędziłem głównie w barze bardzo drogiego hotelu, który odkryłem pierwszego dnia po przylocie. Jest to praktycznie ostatni punkt na północ od plaży El Nido, mało kto tu chodzi i nikt nie przyjeżdża, bo nie ma drogi. Dzięki temu mogłem się trochę wyciszyć i nasycić pięknymi widokami. Niestety, z wszystkich hoteli, które miałem w tej podróży, ten w El Nido było najgorszy: drewniany sufit, nieszczelne drzwi i ulokowanie pokoju powodowały, że o spokojnym pobycie i wyciszeniu mogłem zapomnieć. W przyszłości muszę bardziej szczegółowo studiować warunki hotelowe, szczególnie na dłuższe pobyty. Niby człowiek tak dużo podróżuje i tyle już wie, a czasami łapie się na takich prostych rzeczach. Chyba nie spodziewałem się, że El Nido jest takie głośne i zatłoczone. Któregoś dnia jeden człowiek powiedział mi, że 25 lat temu była to maleńka i bajkowa wieś. Dzisiaj to 55 tys. ludzi i drożyzna. Dniówka Filipińczyka w El Nido to około 400 PHP (1 USD to około 54 PHP), czyli nie jest w stanie zjeść nawet jednego posiłku w restauracji dla turystów przy tym poziomie cen. Przykładowo kokos w El Nido kosztuje 35 lub 55 PHP, w zależności, czy ma być z lodówki, ale kilka kilometrów za miastem – już 15 PHP. Ceny tutaj są wyższe niż w Bangkoku, co dla mnie jest nieporozumieniem. Do samego miasta można przyjechać maksymalnie na trzy – cztery dni i to przy założeniu, że codziennie korzysta się z fajnych wycieczek. Na szczęście znalazłem dwie świetne miejscóweczki na przyszłość, daleko od zgiełku i hałasu, a dodatkowo z pięknymi widokami.

Późnym popołudniem pojechałem trójkołowcem (motor z wózkiem, przerobiony do transportu nawet trzech ludzi i bagażu) na lotnisko. Cena to 6 USD za 7 km, w Bangkoku za 10–12 można dojechać na lotnisko 30 km. Niestety wcześniej mój lot został przesunięty o ponad trzy godziny i do Manili doleciałem dopiero około północy. Po szybkiej nocce musiałem do 12.00 opuścić hotel, ale było za wcześnie, aby pojechać na lotnisko. Mając ponad dwie godziny czasu, udałem się na spacer do zwiedzonej już wcześniej dzielnicy Intramuros. Skorzystałem z okazji i zwiedziłem muzeum najstarszej destylarni w Filipinach. Ciekawe, że przez prawie 40 dni to było jedyne muzeum, które zwiedziłem. Za 200 PHP miałem bilet z degustacją sześciu alkoholi, produkowanych przez firmę, której siedziba jest już w innym miejscu Manili. Sama destylarnia została założona i cały czas pozostaje w rękach jednej i tej samej rodziny chińskiej. Miejsce warte odwiedzenia, fajnie przygotowana ekspozycja, no i warto popróbować ich specjałów. Na miejscu można oczywiście zakupić to i owo.

Zdjęcia 233–238. Muzeum Whisky w Manili.

Po wszystkich atrakcjach zabrałem bagaż i taksówką pojechałem na lotnisko, gdzie po trzyipółgodzinnym locie wylądowałem w Bangkoku. Taksówką pojechałem do mojego najlepszego na świecie, przytulnego i rodzinnego hoteliku, gdzie mimo późnej pory starsza pani dała mi dżindżerową herbatkę. Po śniadanku pojechałem do centrum handlowego, gdzie kupiłem ciepłą kurtkę, ponieważ starą optymistycznie wyrzuciłem po przyjeździe w połowie grudnia. Założyłem, że kiedy będę wracał pod koniec stycznia, pogoda w Polsce będzie lepsza niż się zapowiadała.

Po zakupach wróciłem do hotelu, zostawiłem, co trzeba, i postanowiłem zwiedzić jeden z najwyższych budynków w Bangkoku – King Power Mahanakhon, który ma 314 m. Przykuwał on moją uwagę w trakcie wcześniejszych pobytów. Wygląda, jakby z jego struktury wypadły poszczególne klocki/segmenty. Po dojechaniu na miejsce okazało się – czego wcześniej nie wiedziałem – że można wjechać na sam dach i spędzić kilka godzin na dachu Bangkoku. Po zakupie biletu za około 120 PLN wjechałem na 74 piętro, na którym znajdowały się sklep i taras widokowy otoczony szybami. Stamtąd schodami można było wejść na 77 piętro i pod gołym niebem podziwiać panoramę miasta. Na górze znajdowały się restauracja oraz szyba, na którą można było wejść w osłonach na buty i popatrzeć na dół na ulice. Jeżeli ktoś ma lęk wysokości, to nie polecam, bo może go to sparaliżować. Na dachu znajdowały się także pewnego rodzaju trybuny, co dawało kolejne kilka metrów wysokości. Była godzina około 18.30, więc poza tym, że porobiłem zdjęcia miasta z góry, mogłem zobaczyć zachód słońca oraz panoramę miasta w nocy. Naprawdę warto było wydać te pieniądze i poświęcić czas. Nigdy jeszcze nie widziałem tak dobrze przygotowanego tarasu widokowego, z pełnym wglądem w panoramę, z restauracją, tarasem widokowym czy szybą, która pozwalała poczuć prawdziwe emocje. Ludzi było wielu, a muzyka tworzyła bardzo fajną atmosferę relaksu. Aby zjechać, musiałem jednak swoje odstać w kolejce. Następnie pojechałem jeszcze na ulicę Khaosan, zjadłem kolację i spacerem wróciłem do hotelu.

Zdjęcia 239–245. Najwyższy budynek w Bangkoku.

Pomimo trzydziestu ośmiu dni w podróży wcale nie chciało mi się wracać, dodatkowo cudowny hotel powodował, że z ciężkim sercem wsiadłem w nocy do taksówki i poprzez Istambuł wróciłem do zimnej i pochmurnej Warszawy. Na powitanie we Wrześni zapłaciłem 50 PLN mandatu za przejście przez tory w niedozwolonym miejscu. Godzina 22.00 w nocy, zero ludzi, a tu nagle trzech sokistów asystowanych przez policyjny radiowóz dopadło dwóch „kryminalistów”, którzy ośmielili się przejść przez tory, słabe to…

Podsumowując: w ciągu trzydziestu ośmiu dni odwiedziłem cztery kraje, jedenaście hoteli, odbyłem osiem lotów samolotem, spędziłem dwa dni na rzece Mekong, dwie noce w pociągu, trzy dni w autobusie i przejechałem pięć dni skuterem. W sumie pokonałem 27 000 km. Wspaniały czas, a najciekawsze, że na zakończenie wcale nie chciało mi się wracać do kraju.

Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część II – Laos

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część II – Laos

Tajlandia jak zwykle pozostawiła same cudowne wspomnienia, trudno wskazać chociaż jedną negatywną cechę Tajów czy ich wspaniałego kraju. Na sto procent wrócę tu jeszcze, i to nie raz, ale teraz czas na kolejną perełkę, czyli Laos.

18 grudnia o godzinie 9.00 miał przyjechać po mnie bus, bym w ciągu trzech dni i dwóch nocy znalazł się w pięknym Luang Prabang w Laosie, z czego dzień drugi i trzeci miałem spędzić na Mekongu, płynąc wolną łodzią – tzw. slow boat. Zawsze chciałem zaliczyć podróż po Mekongu, najdłuższej rzece na Półwyspie Indochińskim, która swoje źródła ma w Chinach w górach Tangla, na wysokości 5110 m n.p.m. Następnie płynie przez Laos, gdzie częściowo jest rzeką graniczną z Tajlandią, przez Kambodżę i Wietnam. Powierzchnia dorzecza Mekongu wynosi około 810 tys. km2, a długość – 4500 km.

Ku mojemu zdziwieniu o godzinie 8.47 otrzymałem info od właściciela hoteliku, że kierowca już przyjechał. Wcześniej zjadłem w okolicznej kawiarni pyszne śniadanie, opłaciłem noclegi i znalazłem się w busie. Chwilę później dosiadło się jeszcze kilka osób. Po drodze mieliśmy przerwę na kawę i okazję do zacieśnienia naszej znajomości, szczególnie z Florance ze Szwajcarii i Zivem z Izraela – jakoś nam pasowało nasze towarzystwo. Cała nasza trójka planowała spędzić kilka tygodni w Indochinach, z czego Ziv ponad pół roku. Zaliczył już m.in. Nepal, Indie czy Indonezje. W Chang Rai mieliśmy godzinną przerwę na lunch i zwiedzanie białej pagody. Budynek robił wrażenie, ale jak dla mnie był kiczowaty i nie do końca rozumiem takie budowle, taki nasz Licheń…, bez komentarza.

Zdjęcia 1–2. Bus podróżny do Laosu oraz przerwa na kawkę.

Po przerwie kontynuowaliśmy podróż i po około godzinie dotarliśmy do granicy. Oba przejścia graniczne oraz most były nowe, widać niedawno oddane. Najpierw odprawa po stronie tajskiej, następnie przekroczenie mostu i kontrola na granicy laoskiej, gdzie każdy musiał zapłacić 40 USD za wizę, poza Florance, która jako Szwajcarka nie musiała jej mieć. Przed granicą z Laosem nasz kierowca tajski przykleił nam na koszulki czerwone naklejki i się pożegnał. Po drugiej stronie mostu przyjaźni laosko-tajskiej odebrała nas przewodniczka z Laosu i dowiozła do hotelu w miasteczku Ban Houayxay, oczywiście po załatwieniu wszelkich granicznych formalności. Na granicy grono naszych znajomych się powiększyło – poznaliśmy Izraelkę Gil oraz dwóch przesympatycznych Holendrów: Pola i Rajmonda. Pol był właścicielem dwóch escape roomów oraz mechanikiem na statkach, natomiast pochodzący z Suri Namu Rajmond produkował i sprzedawał suszarki do całego ciała dla hoteli.

Po krótkim przystanku w biurze podróży, które nas przejęło po stronie laoskiej, trafiliśmy do hotelu. Ceny noclegów były wliczone w cały wyjazd, w związku z czym zakwaterowano nas po dwóch w pokoju, ja spałem w pokoju z Zivem. Standard bardzo średni, na dodatek płyta pod moim materacem okazała się złamana, więc mogłem spać tylko na połowie łóżka. Po szybkim prysznicu, już w ośmioro – tj. Polak, dwóch Izraelczyków, dwóch Holendrów, dwie Brytyjki oraz Szwajcarka – udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu miejsca na zjedzenie kolacji. Przez cały czas towarzyszyła nam bardzo sympatyczna atmosfera. Następnie udaliśmy się na dalsze zwiedzanie głównej ulicy i wstąpiliśmy jeszcze na piwko do kolejnego baru. Po drodze, pomimo że było już ciemno, dostrzegliśmy kilka barów z pięknym widokiem na Mekong. Widać, że lokalna ludność zauważyła, jakie profity przynosi turystyka, więc pojawiły się nowe budynki nastawione na turystów. Okolica stwarza także wiele ciekawych możliwości spędzenia czasu – np. nasi sympatyczni Holendrzy dwa kolejne dni mieli przebywać w dżungli i spać na wysokości kilkudziesięciu metrów w drewnianych domkach, zbudowanych w koronach drzew. W drodze powrotnej poznaliśmy kolejne osoby – kilku Niemców i Holendrów. Generalnie należy stwierdzić, że turyści są wobec siebie bardzo otwarci, wymieniają się wiedzą o ciekawych miejscach, transporcie czy hotelach – uwielbiam ten gatunek ludzi. Sama miejscowość sprzyjała tego typu kontaktom, ponieważ większość głównych restauracji, barów, hoteli czy sklepów jest zlokalizowana wzdłuż jednej ulicy. To był naprawdę fajny dzień, pomimo że zasadniczo polegał na przemieszczeniu się z Chang Mai do Laosu.

Zdjęcie 3. Przejście graniczne po stronie Laosu.

Zdjęcie 4. Główna ulica w Ban Houayxay.

Zdjęcie 5. Widok nocny na Mekong, po drugiej stronie Tajlandia.

Zdjęcie 6. Wspólna kolacja z nowo poznanymi turystami: pierwszy z lewej Ziv, pierwsza z prawej Florance, obok Florance – Pol.

Rano szybkie śniadanie – przez uszkodzone łóżko niestety byłem trochę niewyspany. Przy śniadaniu miła konwersacja z Polem, fajnym i otwartym gościem. Opowiadał, że kiedyś prowadził bardzo rozrywkowe życie, a od kilku lat dużo podróżuje. Po śniadaniu transportem dojechałem do przystani i załadowałem się na łódź. Pierwsze wrażenie sceptyczne, ponieważ było bardzo dużo ludzi i niewygodne miejsca. Miejsca ponumerowane leżącymi karteczkami, w układzie dokoła łodzi i jak w samolocie – frontem do kierunku podróży. Te dokoła okazały się wygodniejsze, więc szybko sobie zrobiłem podmiankę. Mieliśmy odpłynąć o 9.00, ruszyliśmy o 10.00, gdyż cały czas dochodziły nowe osoby. Lautańczyków było może ze 20, reszta – prawie 300 osób – to turyści w różnym wieku: od kilkuletnich dzieci po naprawdę zaawansowanych seniorów. Kiedy w końcu ruszyliśmy, ludzie zaczęli spacerować po pokładzie i zrobiło się przyjemniej. Można wejść na przód łodzi i na tył, robić zdjęcia. Okazało się też, że tył łodzi to nic innego, jak mieszkanie właściciela – znajdowały się tam kuchnia, toalety, pralka i salon z dywanem, z którego zresztą śmiało korzystali turyści, wygodnie śpiąc.

Co jakiś czas łódź przybijała do brzegu i wysadzała po kilka osób. Tempo było bardzo spokojne, widoki cudowne, często mijaliśmy ogromne połacie lasów naturalnych z pięknym drzewostanem, w niektórych miejscach wyciętym pod pola uprawne. Przez jakiś czas z jednej strony mieliśmy Tajlandię, lepiej rozwiniętą, a po drugiej stronie Laos, jakby uśpiony, schowany w lesie. Mijaliśmy pola uprawne, łodzie rybackie, zwierzęta hodowlane, porozrzucane wsie czy domostwa. Widać było też duże projekty infrastrukturalne, jak nowe mosty nad Mekongiem. Zupełnie inny świat, gdzie ludzie żyją w dużej zgodzie z przyrodą, rzeką czy sezonami uprawy roślin.

Zdjęcia 7–22. Widoki w trakcie podróży pierwszego dnia na Mekongu.

O godzinie 16.40 dotarliśmy do pięknie położonego na wysokich brzegach Mekongu miasta Pakbeng. W polskich warunkach byłaby to duża wieś, w Laosie to miasto. Widać, że w większości jest nastawione na turystów. Po wypakowaniu turyści szybko zostali załadowani do pojazdów przysłanych przez dany hotel, a ci, którzy nie mieli jeszcze spania, od razu je znaleźli. Naganiacze, niczym z Zakopanego, szybko ich przechwytywali. Pokój tym razem miałem doskonały, koszt – nawet nie ma co wspominać: 15 USD za pokój dwuosobowy… Sama miejscowość to główna ulica, przy której położone były hotele, sklepy i restaurację. Można zjeść różne smakołyki za cenę pomiędzy 2 a 3 USD, rozpusta… Szybki prysznic i kolacja, a po niej spotkałem moich znajomych: Florance i Ziva, tym razem jeszcze z parą innych Szwajcarów, których poznałem na przejściu granicznym z Laosem. Potowarzyszyłem im przy kolacji, a później przeszedłem się po uśpionej już miejscowości i udałem się na wypoczynek przed kolejnym ciekawym i intensywnym dniem podroży.

Zdjęcia 23–30. Pakbeng – piękna miejscowość położona nad brzegiem Mekongu.

Rano wczesna pobudka i przegląd wiadomości z Polski – dużo się dzieje, dla mnie bardzo pozytywnie i bardzo się cieszę, bo po raz pierwszy poważnie myślałem o emigracji, straszne… Tym razem miałem wygodne łóżko i dobrze ustawioną klimatyzację, więc organizm wypoczął. Godzina treningu, szybkie pakowanie i wyjście na śniadanie – tutaj tradycyjnie talerz świeżych sezonowych owoców. Szybki spacer po miasteczku, zdjęcia uliczki i portu. Nie było słońca, ale moim oczom ukazał się piękny widok małej miejscowości wciśniętej na wzgórze, dokoła góry porośnięte pięknym lasem, a poniżej spokojnie płynący Mekong. Idealna miejscówka na kilkudniowy pobyt i spacery po okolicznych lasach i wsiach. Zdążyłem już dowiedzieć się od właścicielki pensjonatu, że do Luang Prabang można pojechać też autobusem, gdyby ktoś nie chciał płynąć cały dzień łodzią. Ustaliłem też, że organizuje trekking do wsi Hmongów oraz ma do wykorzystania samochód na dziewięć osób, telefon ustalony, więc w głowie pomysł już jest.

Wychodząc z pokoju, zauważyłem pajęczynę, a na niej ogromnego pająka, przynajmniej z 8 cm średnicy – szczerze powiem, że brakuje mi możliwości bezpiecznego oglądania lokalnej flory i fauny, pomysł jednak na to mam. Po szybkim spacerku zobaczyłem, że ludzie załadowani na samochód za chwilę będą jechać do portu, poprosiłem więc o dwie minuty na spakowanie i dołączyłem. Do przystani było raptem 500 m, ale w ramach usługi hotelowej dowozili.

W przystani odbywał się załadunek ludzi i towarów, większość to – podobnie jak dzień wcześniej – turyści. Łódź była dużo mniejsza i mniej komfortowa, ale zająłem podwójne miejsce z nadzieją, że nikt się nie dosiądzie, i tak mi się udało. Po kilku minutach zauważyłem moich znajomych, którzy usiedli obok mnie. Statek był jak zwykle opóźniony, ludzi ciągle przybywało, ale miejsc coraz mniej, zaczęło się więc robić nerwowo, komu dołożą pasażera. Miejsca to siedzenia ze starych autobusów, które rozmiarami pasują na Lautańczyków, ale na pewno nie na rosłego Holendra czy Niemca. W końcu ruszyliśmy z dwudziestopięciominutowym opóźnieniem. Od razu dał się odczuć chłód, spowodowany brakiem słońca i bryzy wodnej. Ludzie błyskawicznie założyli kurtki, czapki czy skarpety. Pierwsza moja myśl: będzie masakra, 7–8 godzinach w chłodzie źle się skończy. Na szczęście po jakichś dwóch godzinach pojawiło się słońce i już było dobrze.

Zdjęcia nr 31–36. Pakbang porankiem.

Praktycznie zdecydowana większość trasy prowadziła wśród majestatycznych wzgórz porośniętych dzikim lasem. Widoki się zmieniały od czasu do czasu: czasami widziałem las, w większości bambusowy, czasami dużo starego i cennego drzewostanu. Co jakiś czas zawijaliśmy do brzegu, aby wysadzić lub przyjąć pasażerów. Sprawdziłem w telefonie i dowiedziałem się, że w niektórych przypadkach Mekong jest jedynym kanałem łączącym tych ludzi z resztą kraju, inne mają także połączenie lądowe. Mijaliśmy setki maleńkich zatoczek z hałdami białego i czystego piasku, naniesionego przez spływającą z gór wodę lub Mekong. Nieliczne położone po drodze większe wsie rybackie zachęcają do zatrzymania się na kilka dni i całkowitego wyciszenia. Nigdy w życiu nie widziałem takich bajecznych i oddalonych miejscowości. Niewiarygodny potencjał turystyczny, pewnie sobie jeszcze Laotańczycy nie zdają z tego sprawy, ale tak jest. Nie zauważyłem też wielu śmieci zarówno w rzece, jak i na brzegu. Na piaszczystych brzegach wygrzewają się kozy, krowy różnego rodzaju czy świnie, widać też ogródki uprawne, naprawdę sielsko, a ruch na rzece jest bardzo mały.

W trakcie jednego z przystanków łódź szybko zaczęły okupować dzieci, w większości dziewczynki, które sprzedają turystom wyszywane bransoletki. To bardzo dobrze dla ich rozwoju, że nie wołają „money, money” jak w Afryce, tylko uczą się biznesu. Po pewnym czasie łódź odbiła od brzegu i część dzieci nie zdążyła z niej zejść, ale poradziły sobie – skoczyły do wody i dopłynęły do brzegu z kasą i bransoletkami.

Zdjęcie nr 37–51. Drugi dzień rejsu po Mekongu.

Ludzie na łodzi pierwsze godziny siedzieli spokojnie, bo wczorajsze zmęczenie dawało o sobie znać. Z godziny na godzinę jednak zaczęli ponownie ze sobą rozmawiać, podtrzymywać wcześniej zawarte znajomości, pić piwo, grać w karty, czytać. Czuło się świetną i bardzo przyjacielską atmosferę. Ludzie o podobnych upodobaniach, bez względu na pochodzenie narodowe, są tacy sami: mili i otwarci dla siebie.

Około 17.00 dobiliśmy do Luang Prabang, ale tu niespodzianka: nie w pobliże najważniejszej, turystycznej części miasta, a w rejon lotniska. Po zejściu z łodzi i zlokalizowaniu swojego bagażu musieliśmy podejść pod bardzo wysokie schody. Na górze znajdowała się tablica z informacją, że trzeba kupić za około 2 USD bilet na tuk tuka do centrum miasta. Po dojechaniu pożegnałem się z Florance i Zivem i każdy pojechał w swoim kierunku. Pewnie można byłoby bliżej wysadzić nas z łodzi, ale wtedy nikt by nie zarobił na taksówkach.

Miałem małe problemy ze znalezieniem hotelu, ale po pół godzinie już byłem w mieście i na nocnym markecie zjadłem tradycyjnie rybkę. W międzyczasie pojawiła się Florance z zupką, chwilę pogawędziliśmy i sam już poszedłem podziwiać pięknie oświetlone budynki. Ze wszystkich miast, jakie widziałem w Tajlandii, Laosie, Kambodży czy Wietnamie, Luang Prabang jest najpiękniejszy. Miasto znajduje się zresztą na liście dziedzictwa kultury UNESCO. Lokalizacja wśród zalesionych gór, Mekong i jego dopływ oraz połączenie stylu kolonialnego z tradycyjnym laoskim powodują, że jest ono unikatowe. Człowiek chodzi po nim godzinami i nie ma dosyć. Szerokie i wąskie uliczki, fantastycznie odrestaurowane kamienice, wszędzie bazary, sklepy, kawiarnie, restauracje czy hotele. Trudno to opisać, trzeba zobaczyć samemu. W każdej lepszej kawiarni czy restauracji jest wi-fi, więc pijąc kawkę, można posiedzieć w telefonie na swoich ulubionych portalach społecznościowych. W pokoju wylądowałem około 23.30.

Rano, 21 grudnia, długo spałem – trzy dni w podróży zrobiło swoje. Gimnastyka i o 11.00 udałem się w poszukiwaniu śniadania. Po chwili marszu znalazłem kawiarnię, gdzie zjadłem musli i świeże owoce zalane naturalnym jogurtem – wszystko niesamowicie pyszne i dające kopa energetycznego. Kawałek dalej wypiłem sok z wyciskanych owoców, awokado, mango i imbir – kolejna dawka energii i zdrowia. Spacerowałem i robiłem zdjęcia, jednak ponownie miałem pecha: nie było słońca. W maju wynikało to z zapylenia od wypalanych lasów, a dzisiaj przez chmury. Z drugiej jednak strony nie ma upału, więc człowiek się nie męczy. Po jakimś czasie konieczne okazały się kawka i małe piwko Beerleo. Kolejne godziny spędziłem na spacerowaniu po uliczkach w rejonie Mekongu, odwiedziłem też liczne i pięknie odrestaurowane świątynie buddyjskie. Wzdłuż Mekongu ciągną się kawiarnie i restauracje z tarasami widokowymi. Dla chętnych oferowane są łodzie, różnego rodzaju, do wynajęcia. Kilka z nich oferuje kolację, drinki i rejs po Mekongu o zachodzie słońca, ale niestety dzisiaj go nie było. W tym mieście nie da się nudzić: można spacerować, pojechać na wycieczkę, wynająć łódź tylko dla siebie czy małej grupy, wynająć rower lub skuter, iść na masaż, o pysznych kulinariach nawet nie wspominam. Po południu musiałem wrócić do hotelu doładować telefon. Wieczorem ponownie spacerowałem po pięknym mieście, podjadając co rusz świeże owoce oraz inne smakołyki. Wszystko zdrowe, świeże i śmiesznie tanie.

Zdjęcia nr 52–61. Luang Prabang wieczorową porą.

Kolejnego dnia powtórka z rozrywki – rano trochę rozciągania i gimnastyki, następnie aparat w rękę i spacer po mieście i okolicach. Śniadanie zjadłem w tym samym miejscu i takie samo, następnie ponownie pyszny sok, no i kawka espresso. Na szczęście tego dnia słońce w końcu się pokazało i pozwoliło zrobić ciekawsze, pełne optymizmu ujęcia. Uliczki są bardzo zadbane – widać, że co rusz ktoś remontuje lub coś buduje. Miasto staje się coraz piękniejsze, a i tak jest jeszcze trochę do zrobienia. Przyszłość szykuje się bardzo optymistycznie dla miasta i jego mieszkańców. Więcej turystów to lepsze zarobki dla ludzi, którym poza turystyką trudno byłoby znaleźć zajęcie. Póki co ceny są bardzo atrakcyjne, zarówno jedzenia, jak i usług czy hoteli. Za 50–60 PLN można już znaleźć przyzwoity pokój dwuosobowy z łazienką.

Nawet chodząc tymi samymi uliczkami, odkrywałem inne rzeczy. Lubię się przyglądać, jak żyje lokalna ludność. Mają swój system, poranny targ, śniadanie, później gdzieś szybki obiad i wieczorem znowu jedzenie na nocnym markecie. Wszystko to funkcjonuje jakby niezależnie od tysięcy turystów krążących wokół. Jedzą swoje przysmaki, niektóre są także testowane przez co odważniejszych turystów.

Zdjęcia 62–76. Luang Prabang w całej okazałości.

Ceny są zupełnie inne w bocznych uliczkach u lokalnych sprzedawców, a jeszcze inne na głównym nocnym markecie, gdzie jedzą turyści. Obserwując życie miejscowych, ma się wrażenie, że u niektórych z nich polega to na ciągłym zwijaniu i rozwijaniu straganu. Dzień wcześniej wieczorem kupiłem świeży wyciskany sok i wdałem się w rozmowę z młodą dziewczyną w stroju szkolnym, która pomagała mamie. Zwróciłem uwagę na jej świetny angielski. Powiedziała, że codziennie do nocy pomaga mamie, a rano chodzi do szkoły, w której jest do 16.00. Na pytanie, kiedy się uczy czy odrabia zadanie domowe, powiedziała, że nie musi dużo pracować w domu. Nie zauważyłem, aby miała problem z tym, że musi pracować z mamą. Zresztą widać podobne sytuacje na każdym kroku, jest to tutaj standardem. Dzieci dzielą z rodzicami radość, smutki i obowiązki.

W czasie spaceru postanowiłem wejść do parku, który znajduje się w centrum miasta. Na szczycie znajdującej się w nim góry mieści się kolejna świątynia. Warto się jednak tam wspiąć, ponieważ rozpościera się stamtąd świetny widok w każdym kierunku. Nie złapałem zadyszki, więc z moją kondycją nie jest źle. Zszedłem drugą stroną góry i znowu podziwiałem wąskie i zadbane uliczki Luang Prabang – miasta, które znalazło się na liście UNESCO ze względu na swoją historyczną i piękną zabudowę. Po drodze ponownie udałem się na dobre jedzenie, wypiłem też kawkę i sok z owoców. Naładowałem baterie i przyszedł czas, aby powoli przygotować się do wyjazdu. Czekała na mnie nocna podróż autobusem do Wietnamu, do Da Nang. Nie do końca jeszcze wiedziałem, jak tam dotrę, ale pomyślałem, że jakoś to będzie.

Zdjęcia 77–98. Luang Prabang.

22 grudnia około 17.00 odebrał mnie bus i zawiózł z hotelu na przystanek autobusowy, gdzie jeden z dwóch Wietnamczyków w busie kupił mi bilet do Vinh, skąd miałem się przesiąść na pociąg lub autobus do Da Nang. Poznałem też młodą dziewczynę – jak się później okazało: Marlenę, Polkę z Podkarpackiego. Marlena trochę pracuje za granicą, trochę podróżuje po świecie. Szuka swojego miejsca, zresztą jak wielu młodych ludzi z Europy, których licznie spotykałem każdego dnia.

Na miejscu okazało się niestety, że nie jest to taki komfortowy autobus, o jakim myślałem i jakim kiedyś podróżowałem na trasie Hakoi do Sa Pa, gdzie każdy ma swoją kajutę. Ten miał miejsca leżące, pojedyncze lub podwójne, na dwóch poziomach. Dodatkowo od razu dało się zauważyć, że ludzi jest bardzo dużo. Początkowo zresztą myślałem, że część czeka na inny autobus. Po jakimś czasie nastąpił załadunek ludzi i towarów. Jeden z Wietnamczyków z załogi autobusu, który zasadniczo jechał do Hanoi, przydzielał ludziom miejsca według swojego uznania, przy czym większość miejsc pojedynczych przypadła kobietom. Na końcu autobusu znajdowały się dwie płaskie powierzchnie, gdzie także wciśnięto ludzi. Reszta osób, która nie załapała się na miejsca leżące, została usadowiona w przejściu. Po całym załadunku sytuacja wcale nie wyglądała dobrze, nie było żadnej możliwości ruchu, nie dało się nawet dojść do kierowcy. Ja na dodatek dostałem górne łóżko przy oknie, co powodowało, że nie mogłem ani usiąść, bo byłem za blisko sufitu, ani zejść z miejsca bez wcześniejszego zejścia mojego współpasażera, młodego Holendra. Dodatkowo pomiędzy nogami miałem plecak, co powodowało, że mogłem leżeć tylko na wznak i nie ruszać się w żadnej pozycji poza ugięciem nóg. Na szczęście na pierwszym przystanku położyłem plecak pod swoje siodło, dzięki czemu zyskałem odrobinę przestrzeni.

Sama myśl, że mam tak podróżować do 10.00, tj. 16 godzin, jak zostało mi zakomunikowane, napawała mnie dużym dyskomfortem. Jak się później okazało, jechałem do 16.00, czyli 22 godziny. Najgorsze miało dopiero nastąpić: kierowca włączył klimatyzację i na górnych łóżkach zrobiło się niesamowicie zimno. Udało mi się otrzymać kołderkę i poduszkę, ale niestety, jak część innych osób, sugerowałem się pogodą w Laosie i jechałem w spodenkach. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po około czterech godzinach, w środku nocy, gdy w małej wsi w laoskiej dżungli zatrzymaliśmy się na toaletę. Okazało się, że jest przenikliwie zimno – zaledwie 6°C. Nie mogłem wyjąć ciepłych rzeczy, bo znajdowały się w głównym bagażu gdzieś w ładowni autobusu.

Kiedy byłem w maju w Laosie, miałem okazję jeździć niezłymi drogami, nawet autostradą Wientian do Vang Vien. Trasa Luang Prabang nie należała do jednak priorytetowych i dobrze doinwestowanych. Nazwanie jej drogą asfaltową stanowiłoby nadużycie: był to zniszczony, wąski asfalt, wymieszany z drogą gruntową, zdatną do podróżowania tylko w porze suchej. Kierowca jechał z prędkością pomiędzy 30–45 km/h. Przez cały czas po górach, a więc raz w dół, raz w górę i ciągle po zakrętach. Czasami warunki skrętu okazywały się tak trudne, że musiał się cofać i podchodzić do manewru ponownie. Co gorsza, głównymi samochodami mijanymi raz na kilka – kilkanaście minut były wielkie ciężarówki. Chwilami autobus tak się przechylał, że obawiałem się wywrotki. Przez cały czas jechaliśmy przez laoską nieoświetloną dżunglę. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby autobus się zepsuł lub miał wypadek. Laoska dżungla to miejsce, gdzie rządzą tylko zwierzęta, gdzie na wolności żyją przecież tygrysy, o wszelkiego rodzaju wężach czy ogromnych robakach nie wspominając.

Mieliśmy jeszcze jeden postój na toaletę i około 7.00 zbliżyliśmy się do granicy z Wietnamem, czyli cywilizacją. Samo przekroczenie granicy zajęło nam ponad dwie i pół godziny. Musieliśmy opuścić autobus i terytorium Laosu, następnie rozpakować autobus i z bagażem przejść przez przejście graniczne z Wietnamem. Później długo czekaliśmy, aż skończy się kontrola naszego autobusu, a zrobiono to bardzo wnikliwie. Później czekaliśmy jeszcze na Kanadyjczyków, z których dwoje nie miało wizy – otrzymali ją na granicy, ale okazało się, że nie mają zdjęć. Trzeba je było więc ściągać i wysyłać na prywatnego maila pogranicznika wietnamskiego itp. Zresztą sami szaleni Kanadyjczycy, małżeństwo i dwóch młodzieńców, przejechali wcześniej trasę Portugalia – Istambuł, następnie Tajlandię, część Laosu, nasz odcinek z rowerami na dachu autobusu, a następnie planowali pokonanie trasy Hanoi-Ho Shi Minh.

Laos, nieodkryty skarb Indochin

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023 r.

Dzień pierwszy (4.04.2023) – przelot z Siem Reap do Pakse w Laosie

Wyjazd do Laosu połączyłem z wyjazdem do Kambodży. Dla mnie osobiście Laos jest najmniej znanym krajem w tym regionie świata, a przez to – najbardziej tajemniczym i ciekawym. Wyruszyłem tam 4 kwietnia z Siem Reap, cudownego miasta w Kambodży.

Rano – po dłuższym spaniu i szybkim śniadaniu – o godzinie 9.45 udałem się na lotnisko międzynarodowe w Siem Reap z zamiarem lotu do Laosu do miasta Pakse, które jest stolicą południowego Laosu. Przy okazji miałem okazję podziwiać zbudowane przez Francuzów lotnisko w stylu khmerskim, zresztą bardzo ładne. Kierowca powiedział, że wkrótce lotnisko zostanie przeniesione na inny obiekt, zbudowany przez Chińczyków. Nie do końca rozumiem decyzję, ponieważ obecne jest bardzo ładne i wszystkie procedury postępują na nim bardzo szybko.

Zdjęcie 1. Lotnisko międzynarodowe w Siem Reap w Kambodży.

Po niespełna godzinie wylądowałem w Pakse w Laosie. W trakcie podróży laoskimi liniami lotniczymi otrzymaliśmy skromny posiłek i dokumenty imigracyjne, w tym wniosek o wizę do wypełnienia. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywałem się do podróży i szukałem informacji na temat sposobu otrzymania wizy do Laosu, zazwyczaj znajdowałem propozycje skorzystania z usług pośrednika, co kosztowało prawie trzy razy tyle co powinno i wymagało wysłania paszportu do Berlina przynajmniej miesiąc przed terminem wyjazdu. Dodatkowo pośrednicy zachęcają, aby to zrobić wcześniej z uwagi na oszczędność czasu itp. Tymczasem na miejscu okazało się, że wszystko przebiegało tak samo szybko jak w Kambodży. W samym Pakse wysiadło może ze 20 osób, z czego w kolejce byłem pierwszy. Przekazałem wypełniony dokument, jedno zdjęcie paszportowe (pan wybrał sobie jedno z kilku, które miałem), zapłaciłem 40 USD w gotówce i po około pięciu – siedmiu minutach miałem wizę. Proces otrzymania wizy w Kambodży czy Laosie jest bardzo szybki i łatwy, nie ma więc najmniejszego sensu przepłacać i wysyłać swój paszport w podróż po Europie… Po odebraniu bagażu udałem się do kantoru wymienić 200 USD na lokalną walutę (kip laotański, LAK), gdzie przelicznik jest około 16 tys. LAK za jednego dolara. Pani chyba chciała mnie oszukać, bo kiedy zacząłem liczyć ogromny plik kasy, po chwili doniosła mi kolejne kilkaset tysięcy…

Zdjęcie 2. Lotnisko międzynarodowe w Pakse, w Laosie.

Oczywiście, jak na każdym lotnisku na świecie, po chwili podszedł do mnie młody człowiek z pytaniem, czy potrzebuję taxi. Jak zawsze odpowiedziałem, że to zależy, za ile. Po chwili targowania zawiózł mnie za 9 USD do hotelu. Miał on znacznie niższy standard niż wcześniejsze, ale był za to bardziej rodzinny i spokojny. Zresztą, od razu zauważyłem, że Laos jest dużo spokojniejszy, mniejszy niż Kambodża czy Tajlandia. Wiedziałem z opinii innych klientów, że właściciele mojego hotelu są bardzo pomocni we wszystkich kwestiach, jako kupowanie biletów lotniczych czy wycieczek. Potwierdziło się to, bo w ciągu dosłownie dwudziestu minut miałem opłacony hotel, kupiony bilet lotniczy do Luang Parabank, kupioną wycieczkę na wspaniałe wodospady kolejnego dnia i objazd Pakse. Na zakończenie poprosiłem jeszcze o obiad, za który zapłaciłem 3,5 USD. Generalnie ceny w Laosie są o dolar – półtora dolara niższe niż w Kambodży.

Zdjęcie 3. Tuk tuki w Laosie są w dużo gorszej kondycji technicznej i innym stylu. 

Zdjęcie 4. Mój hotel w Pakse, typowy rodzinny pensjonat z dala od miejskiego gwaru, ale z wyjątkowo pomocnymi i uczynnymi właścicielami.  

Około 16.45 pojechałem tuk tukiem – ale nie takim pięknym jak w Kambodży – na objazd miasta i zobaczyć złotego Buddę. Oczywiście, jak wszędzie Budda był na najwyższej możliwej górze, na którą musiałem się w upale wdrapywać. Za to miałem stamtąd piękny widok na Mekong i miasto, które zdecydowanie jest spokojniejsze niż wszystko, co do tej pory widziałem. Wracając, zauważyliśmy duży korek i poruszenie na moście przez Mekong. Okazało się, że chwilę wcześniej młoda kobieta rzuciła się z mostu, chcąc popełnić samobójstwo. Szczęśliwie okazało się, że przeżyła upadek, ale siedząc na brzegu, wzbudzała duże zainteresowanie gapiów. Po pewnym czasie opiekujące się nią osoby schowały ją do pobliskiej chaty. Kiedy wróciliśmy, właścicielka hotelu powiedziała, że to siódma próba samobójstwa w ciągu dwóch tygodni i jest to coś bardzo dziwnego.

Zdjęcie 5. Posąg Buddy w Pakse.

Zdjęcie 6. Widok na Mekong w Pakse.

Zdjęcie 7. Most w Pakse, z którego skaczą samobójcy.

Po wizycie u Buddy na wysokiej górze pojeździliśmy trochę po mieście, gdzie zjadłem obiad, zakupiłem „odkażacz” – ukraińską wódkę – i odwiedziłem lokalny targ. Po wszystkim wróciłem do mojego hotelu wyciszyć się i spisać najważniejsze wrażenia. Zauważyłem całkiem sporą grupę turystów z Europy, z których część zaliczała kurs gotowania potraw laoskich. Sam zamówiłem na jutrzejszą kolację jedną z ryb, chyba lokalnego suma, którego wiele razy widziałem na różnych filmach na Instagramie, zanim tu przyjechałem. Miałem okazję podziwiać, jak Azjaci potrafią go wydobyć z mułu przy wykorzystaniu różnych technik.

Kiedy siedziałem wieczorem, byłem świadkiem, jak przyjechał mąż właścicielki z dziećmi. Po chwili córka właścicielki, w wieku około sześciu – siedmiu lat, podeszła do każdego ze stolików i bardzo grzecznie powiedziała: „Dzień dobry”. Coś w zasadzie prostego, ale np. w Polsce prawie niewystępującego. Pamiętam do dzisiaj, że największe przestępstwo, które mogłem popełnić jako młody chłopak, to niepowiedzenie sąsiadowi prostego „dzień dobry”. Z mojego już, niestety prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia wiem, że prawie całe wychowanie ogranicza się do nauki wykorzystania i zrozumienia trzech zwrotów: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Tutaj widać dodano także „dzień dobry”.

Zdjęcie 8–10. Pakse.

Zdjęcie 9.

Zdjęcie 10.

Zdjęcie 11–15. Targowisko w Pakse.

Zdjęcie 12.

Zdjęcie 13.

Zdjęcie 14.

Zdjęcie 15.

Zdjęcie 16–17. Pakse po zmroku.

Zdjęcie 17.

Zdjęcie 18–19. Nocny market w Pakse.

Zdjęcie 19.

Zdjęcie 20. Zamówione przeze mnie sumy.

Dzień drugi (5.04.2023) – wycieczka z Pakse na the Bolaven Plateau

Dzień wcześniej za około 30 USD kupiłem całodzienną wycieczkę na tzw. The Bolaven Plateau. Generalnie z tego, co doczytałem, miałem tam zobaczyć największe w Laosie wodospady, plantacje kawy i herbaty oraz odwiedzić dwie wsie. Bus był opóźniony i zamiast o 8.00 zacząłem wycieczkę o 9.00. W samochodzie oprócz kierowcy – pani Simi – jechały z nami trzy Francuzki: dwie z Paryża i jedna z Tuluzy. Kobiety były bardzo sympatyczne i gadatliwe, widać, że wakacje dobrze im służyły.

Zdjęcie 21. Moje sympatyczne koleżanki z Francji.

Pierwszym przystankiem po około czterdziestu minutach był studwudziestometrowy, najwyższy w Laosie bliźniaczy wodospad Ted Fan. Woda spadała w bardzo głęboki jar. Można było go podziwiać z perspektywy góry po drugiej stronie, ale pomimo odległości widok i tak robił ogromne wrażenie. Na miejscu były dwa tarasy widokowe oraz ośrodek wypoczynkowy składający się z głównego budynku oraz mniejszych domków pod wynajem. Wszystko na wysokim poziomie położone w lesie w cieniu, naprawdę świetne miejsce na spędzenie dwóch – trzech dni. Dodatkowo odważni mogli skorzystać z trasy zjazdów linowych, składającej się z czterech zjazdów, z czego jeden nad wodospadem, oraz podejść pod kolejne zjazdy. Wszystko w pięknych okolicznościach natury, za kwotę około 55 USD.

Zdjęcie 22. Piękne wodospady Ted Fan.

Zdjęcie 23. Taras widokowy na wodospadem Ted Fan.

Zdjęcie 24. Restauracja i recepcja hotelu nad wodospadami.

Zdjęcie 25. Budynki pod wynajem dla turystów.

Zdjęcie 26. Parking i bazar przy wejściu na wodospad.

Zaraz za ośrodkiem znajdowały się sklep, skansen i kawiarnia, gdzie można było w bardzo miłych i profesjonalnych warunkach zobaczyć drzewka kawy i herbaty oraz elementy do ich wytwarzania. Kawa naprawdę świetna, dwa główne gatunki to arabica i robusta. Wszystko w nadzwyczaj dobrych cenach i na profesjonalnym poziomie. Na miejscu spotkałem turystów z różnych regionów świata, w tym grupkę mnichów. Pojawiła się okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, bo ze względu na różnorodność każdy był dla każdego atrakcyjny i ciekawy.

Zdjęcie 27. Uprawa kawy.

Zdjęcie 28. Kawiarnia i świeża kawa.

Zdjęcie 29. Zdjęcie autora z mnichami (zwróć uwagę na podobieństwo fryzur 😊).

Zdjęcie 30. Las bambusowy.

Zdjęcie 31. Mnich na kawce.

Kolejnym przystankiem był równie piękny wodospad Tad Yuang, u podnóża którego znajdowało się małe jeziorko, w którym kilku turystów zażywało kąpieli. Wokół niego położono na różnych wysokościach kładki i punkty widokowe, pozwalające robić dobre ujęcia w różnych kierunkach. Podobało mi się, że spotkałem niewielu turystów – może kilkanaście osób, więc były to naprawdę wspaniałe warunki jak na tak urokliwe miejsce.

Zdjęcie 32. Droga na wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 33. Wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 34. Zabytkowe riksze.

Zdjęcie 35. Starsze kobiety ubrane w tradycyjny sposób.

Zdjęcie 36. Piękno laoskiej przyrody.

Kolejny przystanek to obiad w przydrożnym barze, który wybrała nasza opiekunka i kierowca jednocześnie. Miejsce generalnie nie wyglądało na schludne i kiedy dostaliśmy talerz surowych warzyw, skusiłem się tylko na kilka fasolek. Potrawę, czyli zupę z makaronem i mięsem wieprzowym, również zasugerowała nasza opiekunka. Smakowała przepysznie, a kosztowała około 7 PLN. Laos naprawdę jest najtańszym miejscem na wakacje, jakie w życiu widziałem. Kiedy spożywałem obiad, do baru podjechała na motorkach trójka młodych ludzi, chyba z Francji i Hiszpanii, którzy pokonywali ten cudowny kraj na motorkach. Generalnie już po dwóch dniach pobytu, biorąc pod uwagę klimat, uważam, że jest to idealne miejsce do takich wojaży.

Po drodze do kolejnego miejsca zatrzymaliśmy się w jednej ze wsi, gdzie na małym targowisku z owocami i warzywami kilka starszych wiekiem kobiet paliło charakterystyczne duże fajki. Takie same zresztą spotkałem w Wietnamie Północnym w rejonie Sa Pa, u mojej przewodniczki Mimi w domu.

Zdjęcie 37. Targowisko i kobiety palące tradycyjne fajki.

Zdjęcie 38. Lokalna ludność z dużym zaciekawieniem przygląda się turystom: wystarczy się zatrzymać i natychmiast pojawiają się kobiety z dziećmi.

Ostatnim przystankiem wspaniałej wycieczki był cały system kaskad i miniwodospadów o nazwie TadLo lub Tad Lor, w całości zagospodarowany przez ośrodki wypoczynkowe i restauracje. Na przestrzeni kilkuset metrów znajdują się dziesiątki prowizorycznych wiat, w których ludzie cieszyli się urokami życia. Sam zostałem zaproszony przez grupę uradowanych już Wietnamczyków, abym napił się z nimi wspólnie piwa, co oczywiście z ogromną przyjemnością uczyniłem, ku wielkiej radości naszej przewodniczki i moich koleżanek z Francji.

Zdjęcie 39–40. Kompleks wodospadów TadLo.

Zdjęcie 40.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jeszcze jednej bardzo urokliwej wsi. Tamtejsi ludzie słyną z tego, że mieszkają w rodzinach nawet po ponad 50 osób i budują swoje trumny jeszcze za życia. Muszę stwierdzić, że nie tylko ta, ale i inne wsie były bardzo urokliwe. Domy są drewniane, a buduje się je tradycyjnie na podporach. Wszędzie słychać małe i charakterystyczne dla Laosu traktorki i ciężarówki, z których niektóre składały się tylko z dwóch kół, silnika i długiego dyszla, a potrafiły jednocześnie ciągnąć naprawdę duże i ciężkie przyczepy. Na polach przez wiele kilometrów dominowały uprawy manioku. Sadzi się go jako kilkunastocentymetrowe patyki, które w kopcach szybko puszczają korzenie w postaci bulw, podobnie jak ziemniaki. Mijaliśmy wiele skupów manioku, w cenie 10 centów amerykańskich za kilogram mokrego i 40 centów amerykańskich za suchy – naprawdę groszowe stawki, biorąc pod uwagę ogrom pracy. W porównaniu do Kambodży Laos leży dużo wyżej, teren jest pagórkowaty, przecinany wieloma urokliwymi rzekami i ma lepszy, chłodniejszy klimat. Widać ogromne tereny porośnięte lasami, zresztą same wsie i pola uprawne mają wiele drzew i zagajników.

Zdjęcie 41. Uprawa manioku.

Zdjęcie 42. Maniok przygotowany do posadzenia.

Zdjęcie 43. Wspólne chaty, gdzie przygotowywane są trumny.

Zdjęcie 44. Typowa chata wiejska w tym regionie.

Zdjęcie 45. Typowa zagroda rolnika.

Zdjęcie 46. Autor na tle typowej zagrody rolnika.

Zdjęcie 47. Droga przez wieś.

Po powrocie czekała na mnie przepyszna kolacja. Poprzedniego dnia, kiedy byłem na targowisku, widziałem wiele gatunków ryb, w tym małe sumy. Wiele razy wcześniej oglądałem różne filmiki w mediach społecznościowych, jak Azjaci sprytnie łapią te zakopane głęboko w mule ryby. Bardzo interesował mnie ich smak, więc zapytałem mojej gospodyni, czy mogłaby dla mnie kupić i upiec jedną. Zanim zjadłem śniadanie dnia następnego, jej mąż zakupił trzy małe i jeszcze żywe sztuki za 4 USD (podobno). Wieczorem, kiedy ryby zostały mi podane, wyglądały świetnie a smakowały odlotowo i już teraz wiem, dlaczego są tak popularne. Wspaniały dzień ze wspaniałym zakończeniem.

Zdjęcie 48. Pyszne sumiki przygotowane przez moją gospodynię.

Dzień trzeci (6.04.2023) – przelot z Pakse do Luang Prabang

Po pysznym śniadaniu przyszedł czas na pakowanie się i wylot lokalnymi liniami lotniczymi do Luang Prabang na północy Laosu. Rano miałem jeszcze możliwość, aby porozmawiać z właścicielką hotelu. Poza wynajmem dwudziestu pokoi udziela ona także zainteresowanym lekcji kucharskich dotyczących kuchni tajskiej i laoskiej. Pomimo tego, że warunki noclegowe należy ocenić na cztery z plusem, to całość usług – już na pięć z plusem. Składają się na to przede wszystkim rodzinna atmosfera, całkowity spokój, pyszna kuchnia, pomoc w zakupie biletów lotniczych i organizacji wycieczek czy możliwość zamówienia np. ryby i przygotowania przez właścicielkę na miejscu.

Taksówką dojechałem na bardzo małe lotnisko międzynarodowe, które obsługuje pasażerów zarówno na liniach lokalnych, jak i międzynarodowych. Na miejscu spotkała mnie duża niespodzianka, bo na ten sam samolot czekały także moje trzy przesympatyczne znajome Francuzki. Chwilę pogawędziliśmy – przy każdym kolejnym spotkaniu atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza.

Lot trwała około godziny i czterdziestu minut. Już przy lądowaniu było widać, że coś nie gra z jakością i przejrzystością powietrza. Początkowo, kiedy samolot schodził do lądowania, myślałem, że to chmury, potem – że jakaś burza piaskowa. Później okazało się, że z powodu pożarów lasów powietrze nad północnym Laosem jest tragiczne. To trochę zepsuło mi humor, ponieważ nie wróżyło ładnych zdjęć, a na tym mi najbardziej zależało.

Zdjęcie 49. Lotnisko międzynarodowe w Luang Prabang.

Zdjęcie 50. Mój samolot w Luang Prabang i tragicznie zanieczyszczone powietrze.

Kiedy dojechałem do hotelu, bardzo średniego – na szczęście tylko na jedną noc, następnego dnia zmieniałem go na lepszy – zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spacer. Pomimo słabej widoczności miasto okazało się najbardziej klimatyczne ze wszystkich, które do tej pory widziałem. Bardzo ciekawa architektura, świetna infrastruktura turystyczna, duży wybór rzeczy i innych ciekawych suwenirów, nocny market, gdzie można zarówno zjeść na wielkim placu z setkami innych turystów, jak i zrobić zakupy na targowisku. Wszystko w świetnym otoczeniu pięknej architektury. Najładniejsza część miasta położona jest pomiędzy Mekongiem a jednym z jej dopływów. Wszystko musi pięknie wyglądać w porze deszczowej, kiedy jest bardzo zielono, czyste powietrze oraz wysoki poziom wody. Do miasta poza dojazdem autobusem czy samolotem można z wielu miejsce dopłynąć statkiem – i to zarówno z Wietnamu, Kambodży, jak i Chin czy Tajlandii. Pierwsze wrażenie, ze względu na powietrze, było średnie, ale w miarę pobytu można odkryć uroki tego pięknego miasta i okolic. 

Zdjęcie 51. Natura otaczająca Luang Prabang.

Zdjęcie 52–55. Piękna architektura Luang Prabang.

Zdjęcie 53.

Zdjęcie 54.

Zdjęcie 55.

Zdjęcie 56. Wieczorny bazar i główna jadłodajnia w Luang Prabang.

Zdjęcie 57. Nocny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 58. Jedna z galerii w Luang Prabang.

Zdjęcie 59. Jedna z wielu klimatycznych uliczek w Luang Prabang.

Dzień czwarty (7.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem do Parku Zielona Dżungla

Rano musiałem zmienić hotel, co mnie cieszyło, bo ten mi się nie podobał. Nowy hotel, prowadzony chyba przez Amerykanina, był bardzo czysty i komfortowy, może nie tak jak w Kambodży, ale 193 PLN za trzy doby w świetnym hotelu to naprawdę jak za darmo.

Zdjęcie 60. Mój świetny hotel.

Zdjęcie 61. Autor w trakcie opisywania swoich przygód i doświadczeń.

Po chwili odpoczynku poszedłem rozejrzeć się po mieście z zamiarem wynajmu skutera na kilka godzin i zaplanowania czegoś na kolejne dwa dni. Praktycznie kilkaset metrów od mojego hotelu wszedłem do jednej z wielu agencji turystycznych, ponieważ zainteresowała mnie ich oferta wystawiona za zewnątrz. Po kilku minutach rozmowy miałem już wykupioną całodzienną wycieczkę z wędrówką po górach i przy wodospadach oraz wynajęty skuter. Niestety, ponieważ byłem jedynym chętnym, musiałem zapłacić 100 USD, ale to są koszty nauki i poznawania, jak działa tu biznes turystyczny. Jeżeli zechcę kiedyś korzystać z ich usług, to najpierw muszę ich sprawdzić. Przy wynajmie skutera musiałem podpisać umowę i oddać w zastaw paszport, ale się nie zgodziłem i ksero tym razem wystarczyło. Problem polega na tym, że skutery w żaden sposób nie są ubezpieczone i paszport jest gwarantem, że klient odda za motocykl lub szkody.

Właściciel zasugerował, że mając kilka godzin, mogę pojechać do Parku Zielona Dżungla, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Kiedy już chwilę pojeździłem skuterkiem i zabrałem z pokoju swoje rzeczy, udałem się na przystań promową i wjechałem jak wszyscy na prom. Koszt to około 3 PLN. Krótka przeprawa i jazda drogą. Na szczęście dzień wcześniej jedna z Francuzek pokazała mi świetną aplikację na IPhone – Maps.me, dzięki której po wgraniu darmowej mapy danego państwa można po nim spokojnie jeździć, będąc offline.

Zdjęcie 62. Autor na wynajętym skuterze.

Po drodze miałem okazję obserwować otaczającą mnie przyrodę, góry i wsie, a raczej to, co dało się zobaczyć przez zadymione powietrze. Nie trzeba było daleko jechać, aby zrozumieć przyczynę takiego stanu rzeczy, ponieważ wszędzie widziałem ślady pożaru lub tlące się małe ogniska wypalanych liści, krzewów czy ściętych pni. Po dojechaniu na miejsce musiałem zapłacić za parking i kupić bilet wstępu. Ze względu na porę suchą przyroda nie przedstawiała się zachęcająco. Miejscami rosły pozostałości traw, nawet wodospad był tylko z nazwy, ponieważ nie spływała z niego woda. Zainteresował mnie natomiast park linowy, położony wysoko na potężnych drzewach i biegnący na drugą stronę drogi głównej, do ciekawszej części parku. Znajdowały się tam zadbane i zielone łąki, grał zespół muzyki tradycyjnej, rosły piękne kwiaty, a po drodze mijało się dwa słonie indyjskie, na których można było się przejechać lub je nakarmić. Oczywiście wszystko zrobiono typowo pod turystów, więc na każdym kroku stały punkty handlowe i usługowe, gdzie można było zjeść czy się napić kawy. Generalnie jest to miejsce ciekawe i godne uwagi, ale zdecydowanie w porze deszczowej lub jakiejkolwiek innej, kiedy jest zielono i czyste powietrze.

Zdjęcie 63. Zespół w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 64–65. Park Zielona Dżungla.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66. Park linowy.

Zdjęcie 67. Słonie w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 68. Zwierzęta hodowlane w okolicznych wsiach.

Mniej więcej półtorej godziny później udałem się w drogę powrotną. Jadąc, zauważyłem, zresztą tak jak i wcześniej, że drogi są praktycznie puste. Tylko od czasu do czasu przejedzie skuter, a dużo rzadziej samochód. Droga numer 4 była dosyć nową trasą i z tego miejsca, z którego startowałem, miałem tylko 154 kilometry do Tajlandii.

Po powrocie oddałem skuter i udałem się na nocny targ na kolację, którą tym razem ponownie była rybka z grilla. Po kolacji jeszcze przeszedłem się urokliwymi uliczkami Luang Prabang.

Dzień piąty (8.04.2023) – Luang Prabang, wędrówka po górach i wodospad

Kiedy szedłem wieczorem spać, miałem w planach poranne wstanie około 5.20, aby zobaczyć tzw. karmienie mnichów. Ceremonia jest powtarzana każdego poranka około godziny 5.30–6.00, kiedy to mieszkańcy Laosu wychodzą w ustalone miejsca, a mnichowie przechodzą obok nich z torbami i otrzymują jedzenie w różnych formach. Niestety nie miałem na tyle samozaparcia. Wstałem trochę później i udałem się na poszukiwanie śniadania na porannym ryneczku. Jeżeli ktoś nie może sobie wyobrazić, jak wyglądały ryneczki w przedwojennej Polsce, to tu zobaczy to w całej okazałości. Każdy przychodzi z tym, co ma, ktoś sprzedaje gotowe potrawy, ktoś warzywa, ryby, kurczaki itp. Łatwiej chyba wymienić, czego tu tutaj nie ma.

Zdjęcie 69–71. Poranny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Po śniadaniu zgodnie z umową o 8.30 zameldowałem się w firmie mojego nowo poznanego właściciela firmy turystycznej, gdzie czekał już mój przewodnik na ten dzień. Po chwili rozmowy wsiedliśmy do terenowej toyoty i właściciel podwiózł nas kilkanaście kilometrów do jednej ze wsi, skąd mieliśmy iść ponad dziewięć kilometrów przez wsie i lasy. Po drodze planowaliśmy odwiedzić przynajmniej dwie wsie, jedną jaskinię, a na końcu zobaczyć przepiękne wodospady, w których mógłbym popływać. Po czym właściciel ponownie miał nas odebrać i przywieźć do Luang Prabang.

Po wyjściu z samochodu od razu poczułem wspaniały i sielski klimat wsi, dokoła żadnych turystów, tylko wieś, piękna natura i mój przewodnik. Od razu telefon w ruch i robienie zdjęć najbardziej charakterystycznych domów czy zabudowań gospodarczych. Widziałem kobiety wyszywające kolorowe wzory, które następnie można sprzedać turystom w postaci małych toreb, a także trzech młodych chłopców grających w sport narodowy Francuzów – bulle – na specjalnie przygotowanym do tego torze czy wreszcie świniobicie. „Ofiarą” była czarna odmiana świni.

Zdjęcie 72. Mój przewodnik.

Zdjęcie 73–74. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75. Młoda kobieta z dzieckiem.

Zdjęcie 76. Szczęśliwe dzieci.

Zdjęcie 77. Młodzież grająca w bulle.

Zdjęcie 78. Produkcja suwenirów dla turystów.

Zdjęcie 79–80. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 80.

Po opuszczeniu wsi chłonąłem już tylko piękną naturę. Chwilami widziałem płaskie pola uprawne, obecnie suche, potem – specjalnie sadzone lasy z drzew, z których pozyskiwano rodzaj kauczuku. Dalej były lasy wyglądające na nieokiełznaną dżungle. Chodziliśmy po wąskiej dróżce, po której nawet skuter nie przejedzie ze względu na to, że trzeba się wspinać po skałach. Po kilku kilometrach weszliśmy na dużą polanę, usianą skałami, na której pracowało dwóch staruszków, a dokoła były bardzo wysokie wzgórza porośnięte lasami. Dla mnie coś niespotykanego, ale tutaj to norma. Mój przewodnik stwierdził, że osobiście ma swoje pola ryżowe w górach. Idzie tam półtorej godziny w jedną stronę.

Niestety na każdym kroku było widać, jak lokalna ludność wycina drzewa i wypala łąki pod uprawę. Oczywiście można mieć do tego europejski negatywny stosunek, jednak jeśli się żyje w Laosie, gdzie państwo w żaden sposób nie interesuje się obywatelem, chyba że chodzi o opłacenie podatków, to trudno mieć do ludzi pretensje, że chcą przeżyć i się jakoś wzbogacić. Mój przewodnik, który przejął gospodarstwo po rodzicach i opiekę nad nimi, opowiadał, jak jego ojciec zachorował, a on sprzedawał po kolei bawoły i ziemię, aby mieć na leczenie. W konsekwencji ojciec zmarł, a on został z dwoma hektarami i rodziną pod opieką, która składała się z matki, żony i czwórki dzieci.

Zdjęcie 81. Uprawa kauczuku.

Zdjęcie 82–84. Trasa turystyczna.

Zdjęcie 83.

Zdjęcie 84.

Zdjęcie 85. Karczowanie lasu.

Zdjęcie 86. Przeszkoda na szlaku turystycznym.

Życie w Laosie dzieli się na czas przed pandemią i po niej. Mój przewodnik, który używa pseudonimu Tom Cruze, opowiadał, że przed covidem chodził z turystami nawet dwadzieścia – dwadzieścia pięć razy w miesiącu, a po nim – raz lub wcale. Niektórzy ludzie potracili całe biznesy lub musieli się poprzenosić z głównych ulic na tańsze boczne, które dają mniejszą szansę na zdobycie klienta. Osobiście to odczułem, bo kiedy wykupiłem całodzienną wycieczkę, miałem opcję zapłacić 100 USD lub nie jechać wcale, ponieważ nie było więcej chętnych.

Po jakim czasie nagle pojawił się za nami samotny turysta z Francji, który poszukiwał jaskiń. Po kilku minutach, kiedy szedł z nami, cofnął się do swojego skutera. Było to dosyć zabawne, zobaczyć w środku lasu, gdzie nie ma nikogo, sympatycznego człowieka z aparatem. Po sześciu kilometrach doszliśmy do wejścia do jaskini. W czasie tzw. cichej wojny, w latach 1965–1976(?), ludność wykorzystywała jaskinie jako miejsca schronienia przed bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa. Dopiero będąc osobiście w tych lasach, człowiek sobie uświadamia prostą prawdę, że zarówno Francuzi, jak i Amerykanie nie mieli żadnych szans, aby utrzymać Indochiny pod kontrolą.

Po zjedzeniu lunchu wliczonego w cenę wycieczki poszedłem sam pochodzić po jaskini. Jest ona w środku bardzo surowa, ma mało pięknych form naciekowych, panuje tam za to bardzo duża wilgotność. Chodząc po jaskini, zastanawiałem się, jak ludzie sobie w niej radzili – przecież nawet ognia nie mogli rozpalić, bo by się podusili, chyba że było jakieś ujście dymu.

Zdjęcie 87. Wejście do jaskini.

Zdjęcie 88. Wnętrze jaskini.

Po obejrzeniu jaskini szliśmy przez zupełnie naturalny las, stanowiący część rezerwatu, gdzie nie było żadnej możliwości zejść ze ścieżki z powodu bardzo dużej gęstwiny, i to pomimo pory suchej. Kiedy jest mokro, ścieżki bardzo szybko zarastają i lokalna ludność odpowiada, za wynagrodzeniem, za ich utrzymanie. Generalnie państwo dba o to, aby lokalna ludność miała interes w rozwoju turystyki. Nawet mój operator musi część środków przekazać do wsi, przez które przechodzimy. Dodatkowo, gdy np. grupa jest większa niż osiem osób, należy wynająć drugiego przewodnika pochodzącego z mijanych wsi. Zadbano także o to, aby wyeliminować straszny afrykański zwyczaj, czyli żebrzących dzieci. Polega to na tym, że lokalne dzieci na widok turysty otaczają go i wołają „give me money”, co jest bardzo nieprzyjemne. Znam to z wyjazdu do Rwandy. Takich zachowań nie ma w miejscach, gdzie turyści są rzadko. W żadnym z państw Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem się z wołającymi o pieniądze dziećmi.

Zdjęcie 89. Pomimo pory suchej las dalej robił ogromne wrażenie.

Zdjęcie 90. Gniazdo tarantuli, która wchodzi w skład lokalnej diety.

Zdjęcie 91. Imponujące drzewa w lesie.

W końcu zbliżaliśmy się do – według opinii mojego przewodnika – najpiękniejszego wodospadu na świecie. Z daleka słyszałem szum spadającej wody. Po jakimś czasie wodospad Kuang Xi zaczął powoli odkrywać swoje niesamowite uroki. Oglądanie zaczynaliśmy nietypowo, bo od góry. Już na samym początku ujrzałem piękne rozlewiska z krystaliczną wodą i pływającymi rybami, w których kąpali się ludzie. Następnie zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, gdzie ukazał się najcudowniejszy fragment wodospadu. Pięknie ukształtowany teren powodował, że woda przybierała zarówno różne kształty, jak i kolory. Po spadku z najwyższej wysokości woda rozlewała się i spadała z mniejszych skał na przestrzeni kilkuset metrów. Woda była czysta i pływały w niej ryby różnej wielkości. Poniżej znajdował się mniejszy, ale równie urokliwy spad, pod którym wytworzył się naturalny duży basen, w którym miałem okazję popływać. Głębokość wody wynosi maksymalnie 170 centymetrów. Jest ona bardzo zimna, co stanowiło świetną odmianę po dwutygodniowych upałach. Wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, ale niewielu z nich się kąpało, więc nie było tłoku. Wspaniałe doświadczenie i oczywiście zdjęcia. Schodząc na parking, mijaliśmy małe i piękne spadki wody. Nie wiem, czy ten wodospad jest najpiękniejszy na świecie, ale na pewno najładniejszy, jaki ja widziałem w życiu. Dodatkowo bezcenna jest możliwość pływania w tej wodzie, gdzie nogi skubią nam małe rybki zjadające martwe komórki skóry.

Zdjęcie 92–101. Wodospad Kuang Xi.

Zdjęcie 93.

Zdjęcie 94.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

Zdjęcie 100.

Zdjęcie 101.

Schodząc na parking, kolejny raz spotkałem moje trzy sympatyczne Francuzki – chyba już piąty raz od wspólnego wyjazdu w Pakse. Za każdym razem wywoływało to u nas dużą radość i uśmiech na twarzy. Po dojściu do dużego parkingu pełnego handlarzy zjechaliśmy samochodem elektrycznym do głównego parkingu, gdzie czekał już na mnie nasz właściciel firmy, w której kupiłem wycieczkę. Drogę powrotną przeznaczyliśmy na snucie planów biznesowych na przyszłość. Po drodze mijaliśmy zielone pola ryżu, co jest rzadkością o tej porze roku, oraz dużą farmę bawołów, gdzie można było zjeść lody z ich mleka i zrobić wycieczkę z przewodnikiem po farmie.

Zdjęcie 102. Niedźwiedź w parku przy wodospadzie Kuang Xi.

Zdjęcie 103. Rzadki o tej porze widok zielonych pól ryżowych.

Po powrocie szybki prysznic i wyjście na nocny bazar na kolacje. Tym razem trafiło na pyszną kaczkę z ryżem za całe 2,5 USD. Po kolacji ze względu na to, że po raz pierwszy powietrze był przejrzyste, obszedłem najładniejsze dzielnice, aby porobić zdjęcia kamienic.

Dzień szósty (9.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem za miasto

Rano udało mi się wstać o 5.15 i wybrać się na tzw. karmienie mnichów. Odbywa się to w kilku miejscach, ja najbliżej miałem na ulicę, gdzie co wieczór trwa nocny market. Miałem okazję obserwować przygotowania do ceremonii. Na długości około 100 metrów rozstawiono małe plastikowe krzesełka, na których siadały osoby z jedzeniem dla mnichów. Były to batony, ryż, przyprawy i inne produkty, przechowywane w specjalnych plecionych koszykach. Niektórzy z tzw. karmicieli to biali turyści, którzy mieli przewiązane przez plecy charakterystyczne chusty, inni – Azjaci, np. kobiety ubrane w piękne tradycyjne stroje. Dokoła znajdowało się już dosyć dużo turystów, którzy podobnie jak ja czekali na dobre ujęcia fotograficzne. Chwilę po 5.30 z położonej przy ulicy świątyni zaczęły wychodzić grupy mnichów w różnym wieku, z dużymi pojemnikami na dary. Przechodzili oni na całej długości obok siedzących ludzi, którzy w plastikowych rękawiczkach wrzucali im do pojemników to, co przynieśli. Na końcu rzędu darczyńców siedziały osoby bardzo biedne, głównie dzieci, które z kolei otrzymywały część darów od samych mnichów. Ze względu na wielu fotografów wyglądało to trochę bardziej jako ciekawostka turystyczna niż tradycyjna ceremonia. Tak czy inaczej warto to zobaczyć i uwiecznić. Wracając na dalsze spanie do hotelu, porobiłem jeszcze kilka zdjęć porannego marketu, który rozbija się bezpośrednio przy moim hotelu. Zakupiłem sobie także przy okazji śniadanie.

Zdjęcie 104. Przygotowania do ceremonii karmienia mnichów.

Zdjęcie 105. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 106. Część darów jest oddawana biednym.

Zdjęcie 107. Osoby karmiące mnichów są często ubrane w tradycyjne stroje. 

Zdjęcie 108–109. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 109.

Zdjęcie 110. Pięknie ubrana kobieta karmiąca mnichów.

Około 11.00 po spisaniu doświadczeń z poprzedniego dnia udałem się do firmy Galaxy porozmawiać z Didem, kupić bilet na pociąg oraz wynająć skuter na kilka godzin. Dida nie było, więc uregulowałem należność za pociąg do Wientianu i wynająłem skuter. Tym razem nikt już nie chciał ode mnie paszportu za skuter, nawet jedyny egzemplarz umowy był tylko u mnie w kieszeni. Zaufanie buduje się z czasem. Zgodnie z wytycznymi żony Dida wybrałem się w kierunku schroniska słoni. Po drodze pomyliłem kierunki, ale w sumie dobrze się stało, bo zauważyłem znak, że za siedem kilometrów będzie jakaś zagroda ze słoniami. Po drodze mijałem świątynie, duże firmy i projekty chińskie oraz nowo wybudowaną linię kolejową.

Zdjęcie 111–113. Mijane po drodze świątynie buddyjskie.

Zdjęcie 112.

Zdjęcie 113.

Żeby dojechać do słoni, musiałem odbić w drogę gruntową, co mi bardzo przypominało czasy szkolne, kiedy musiałem komarkiem, a później rometem dojeżdżać do szkoły polnymi drogami. To doświadczenie przydało mi się zresztą na bezdrożach rwandyjskich. Na miejscu znajdował się ogrodzony teren, dobrze zadbany i żeby wejść, musiałem zapłacić 10 USD. W cenie otrzymałem banany, którymi mogłem nakarmić słonie, oraz do wyboru kawę i herbatę. Menedżer, z którym później rozmawiałem, mówił, że mają pięć słoni, ja natomiast widziałem trzy. Słonie były bardzo spokojne i w dobrej kondycji. Dawały się głaskać, a ich obecność nie powodowała żadnego strachu, tylko szacunek i podziw dla tych nadzwyczaj inteligentnych zwierząt. 

Zdjęcie 114–117. Słonie w zagrodzie.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Po karmieniu słoni i zrobieniu wielu zdjęć udałem się do ładnej restauracji na terenie ośrodka, noszącego zresztą nazwę Wioska Słoni. Po zjedzeniu obiadu zauważyłem, że słonie schodzą do znajdującej się opodal rzeki, a za nimi idzie kilku turystów. Kiedy słonie były już w wodzie, dwóch mężczyzn i jedna kobieta zaczęli wchodzić do wody, aby się kąpać i myć słonie. Kiedy chciałem zrobić to samo, przewodnik powiedział, że ci ludzie zapłacili za to 29 USD. Widok kąpiących się słoni a z nimi ludzi był naprawdę bardzo przyjemny. Słonie wyglądały na zrelaksowane, nikt poza opiekunami na nich nie jeździł. Po kąpieli słonie przekroczyły rzekę i udały się do swojej docelowej zagrody na noc. W miejscu Wioski Słoni przebywają jako atrakcja pomiędzy 9.00 a 15.00. 

Zdjęcie 118. Widok na rzekę z basenu restauracyjnego.

Zdjęcie 119. Słonie kierujące się do rzeki.

Zdjęcie 120. Słonie w trakcie kąpieli.

Zdjęcie 121. Widok na drugą stronę rzeki.

Zdjęcie 122. Widoki w trakcie drogi powrotnej.

Wracając, pojeździłem jeszcze po okolicy, zrobiłem kilka zdjęć drobiu i czarnych świnek w klatkach na sprzedaż, oglądałem też ręcznie robione noże w drewnianych sakwach, podobne do tego, jaki zakupiłem w Wietnamie. Zanim oddałem skuter, pojeździłem jeszcze po mieście, aby porobić kilka ciekawych zdjęć budynków i ulic. Powietrze od dwóch dni było dużo lepsze, więc chciałem wykorzystać okazję. Po kolacji na nocnym targu pochodziłem trochę po targowisku. Zauważyłem, że każdego dnia zauważam tu zupełnie inne rzeczy. Tym razem wypatrzyłem, że kobieta sprzedaje w ładnie zapakowanych butelkach dwa rodzaje alkoholu: jeden przejrzysty drugi ciemny. Dodatkowo można go degustować, co swoim zwyczajem oczywiście wykorzystałem, ostatecznie zakupując ten przejrzysty o mocy 50%.

Zdjęcie 123–134. Piękny Luang Prabang.

Zdjęcie 124.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Zdjęcie 129.

Zdjęcie 130.

Zdjęcie 131.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134.

Dzień siódmy (10.04.2023) – podróż koleją chińsko-laoską do Wientianu

Zgodnie z planem rano zapłaciłem za hotel – całe 45 USD za trzy noce w bardzo przyzwoitych warunkach i przy profesjonalnej obsłudze właściciela. Zjadłem szybkie śniadanie w sąsiednim barze i wypiłem kawkę kupioną od właściciela hotelu, który przy okazji prowadzenia hotelu sprzedawał też kawę. W jego przypadku było to bardzo proste, ponieważ hotel znajdował się przy porannym markecie, więc nawet nie musiał wychodzić na ulicę, aby sprzedawać.

O 10.00 punktualnie byłem u Dida w Galaxy, skąd miano mnie zabrać na dworzec kolejowy linii chińsko-laoskiej. Gdy tylko przybyłem, pojawił się także sprzedawca jednego ze sklepów, z którym wieczorem dogadałem się, że dostarczy mi do Galaxy flagę Laosu za ustaloną cenę. Zawsze, gdy jestem w nowym kraju, obowiązkowo kupuję magnesik, flagę i jeden suwenir, który najbardziej mi przypomina dany kraj. W przypadku Laosu był to pojemnik do przechowywania ryżu, wykorzystywany w ceremonii karmienia mnichów.

Oczywiście, po drodze taxi musiało zabrać jeszcze kilku podróżnych, co przy opóźnieniach powodowało u mnie irytację; taki mam charakter. Na dodatek Did powiedział, że bilet już jest kupiony dla mnie i jego matka mi go przekaże. Miała czekać przy bankomacie ATM a ja miałem zadzwonić. Ja na to, że nie mam laoskiej karty i proszę, aby kierowca to załatwił. Kiedy około 11.00 dojechaliśmy na ogromny dworzec kolejowy, wybudowany przez Chińczyków, gdy tylko wysiadłem z samochodu, starsza kobieta mnie odnalazła i dała bilet. Zabawne było to, że początkowo otrzymałem bilet czarnoskórego mężczyzny, co wiedziałem, bo każdy dawał ksero paszportu do zakupu biletu. Pani bardzo się zdziwiła, ale w końcu dała mi mój bilet.

Dworzec kolejowy i system chiński wprowadzony w Laosie to zupełnie inna bajka niż w Polsce. Nie da się tak jak u nas wbiec na peron w ostatniej sekundzie, wskoczyć do pociągu bez biletu i kupić go u konduktora. Tutaj system wygląda podobnie jak na lotnisku. Aby wejść do samego budynku dworca, trzeba mieć bilet, który kupuje się online lub na innym piętrze dworca.

Zdjęcie 135. Nowoczesny dworzec kolejowy kilka kilometrów poza Luang Prabang.

Zdjęcie 136. Wnętrze dworca.

Zdjęcie 137. Moment wyjścia na perony.

Wchodząc do budynku, musimy pozbyć się wszelkich materiałów niebezpiecznych, jak broń, noże, spreje (zabrano mi jeden) czy inne materiały łatwopalne. Gorzej niż na lotnisku, bo tam można mieć nóż w bagażu głównym. Wszystkie bagaże są prześwietlane. Po wejściu na hol główny czekamy na tzw. check-in jak na lotnisku, który zaczyna się około dwadzieścia minut przed wjazdem pociągu. Na komendę ludzie ustawiają się karnie w kilku rzędach i po otwarciu specjalnych bramek mogą wejść na peron. Na peronie każdy staje znowu w szeregu za linią oznaczającą numer wagonu, który jest napisany na bilecie. Po wjeździe pociągu, kiedy się już zatrzyma, obsługa podaje sygnał, że można wchodzić do wagonu. W moim przypadku był to wagon numer 4, miejsce 9F, oznaczenia bardzo podobne do tych z samolotu. Zarówno na dworcu, jak i w pociągu jest bardzo dużo obsługi, w różnych strojach, co wskazywało zakres obowiązków. Pracują: kierownik pociągu, kontrolerzy, osoby porządkowe czy inspektorzy bezpieczeństwa. Wszystko tak, aby w sposób szybki, sprawny i bezpieczny załadować ludzi do pociągu i dostarczyć na miejsce docelowe, gdzie przy wyjściu z perony ponownie skanowane są bilety.

Sam pociąg był bardzo komfortowy, czysty i szybki, jechał ze średnią prędkością około 158 kilometrów na godzinę. Bilety sprawdzano tylko raz. Osobiście byłem przygotowany na obserwowanie widoków, ale okazało się, że większość trasy, ze względu na ukształtowanie terenu, przebiegała w tunelach, co musiało dużo kosztować. Po drodze był tylko jeden przystanek w Vang Vieng, które to miasto jest podobno jeszcze ładniejsze od Luang Prabang.

Zdjęcie 138. Nowoczesny pociąg linii chińsko-laoskiej.

Zdjęcie 139. Autor we wnętrzu pociągu.

Zdjęcie 140. Kontrola biletów.

Kiedy w końcu dojechaliśmy do Wientianu i wyszliśmy z pociągu, ponownie trzeba było przejść przez bramki i osoba funkcyjna sczytała kod kreskowy z biletu. Jak zobaczyłem te masy ludzi, pomyślałem sobie: jak oni wszyscy zostaną rozwiezieni do swoim miejsc docelowych, to będzie trwało godziny.

Zanim zdołałem pomyśleć, zostałem zaproszony do tuk tuka, wspólnie z dziewięcioma innymi osobami, i zabrany w długą trasę do miasta. Widać ewidentnie, że Chińczycy, budując trasę, nie dbali, aby przebiegała ona przez centrum miast i z reguły przystanki są oddalone. Co powoduje, że należy się tam jakoś dostać.

Zdjęcie 141. Dworzec w Wientianie, stolicy Laosu.

Zdjęcie 142. Dziesiątki tuk tuków oczekujących na podróżnych.

Zdjęcie 143. Tuk tuk czekający na pełne załadowanie.

Hotel okazał się bardzo sympatyczny i profesjonalny, a co najważniejsze – z basenem, chociaż na zdjęciu wydawał się większy. Po odrobinie odpoczynku i obiedzie pojechałem tuk tukiem na nocny market, który znajduje się przy rzece Mekong. Widać ewidentnie, że wieczorem nocny targ i promenada nad Mekongiem są głównymi miejscami aktywności, i to zarówno Lautańczyków, jak i obcokrajowców, których w tym rejonie było wyraźnie widać. W Wientianie spotkałem też pierwszych w Laosie Polaków, grupę około siedmiu – ośmiu osób. Po spacerze wróciłem pieszo do hotelu i popływałem w basenie oraz popróbowałem laoskiej whisky.

Miasto nie przypadło mi do gustu, po dwóch tygodniach podróży mam trochę dość dużych miast, w których nie ma co oglądać, wszystko jest daleko i trzeba co chwilę płacić za transport. W związku z powyższym zdecydowałem, że na jedną noc pojadę do sławnego Vangvieng. 

Zdjęcie 144. Mój bardzo przyjemny hotel w Wientianie.

Zdjęcie 145. Profesjonalna obsługa i recepcja hotelu.

Zdjęcie 146. Basen hotelowy.

Zdjęcie 147. Nowy rodzaj spotkanego tuk tuka.

Zdjęcie 148–149. Wientian – rejon nocnego targu nad Mekongiem.

Zdjęcie 149.

Zdjęcie 150. Pomnik Chao Anouvong.

Zdjęcie 151. Nocny market w Wientianie.

Dzień ósmy (11.04.2023) – wyjazd do Vangvieng

W związku ze zmęczeniem dużymi miastami i małą atrakcyjnością Wientianu postanowiłem wyskoczyć na jedną noc do Vangvieng, o którym słyszałem dużo dobrego, m.in. od moich zaprzyjaźnionych Francuzek i od Dida z Luang Prabang. Do miasta pojechałem busem w bardzo atrakcyjnej cenie, a dodatkowo odbierał mnie bezpośrednio z hotelu. Za pociąg chińsko-laoski musiałbym zapłacić około 200 tys. LAK, plus taxi na dworzec w Wientian 350 tys. LAK i jeszcze transport z dworca w Vangvieng. Natomiast za busa zapłaciłem 150 tys. LAK i wylądowałem w centrum Vangvieng.

Bardzo szybko po opuszczeniu Wientianu okazało się, że była to świetna decyzja, ponieważ krótko po opuszczeniu centrum wjechaliśmy na płatną autostradę chińsko-laoską, gdzie mój kierowca pędził z prędkością 160 kilometrów na godzinę, przy dozwolonym limicie 100. Droga była nowa i praktycznie pusta, co kilka minut mijaliśmy jakiś pojedynczy samochód. Na autostradę zakaz wjazdu mają rowery, motocykle i tuk tuki. Po drodze mogłem podziwiać piękne laoskie tereny. Za cały przejazd zapłaciliśmy niecałe 200 tys. LAK. 

Zdjęcie 152. Wjazd na autostradę chińsko-laoską.

Po około półtorej godziny dojechaliśmy do głównej ulicy w Vangvieng, gdzie dalej każdy z pasażerów musiał radzić sobie sam. Jako doświadczony już podróżnik szybko odnalazłem hotel. Po pozostawieniu swoich rzeczy w pokoju hotelowym Hindus, który akurat pracował w recepcji, polecił mi dzisiaj spływ kajakowy, a jutro wynajem skutera, chociaż plan miałem dokładnie odwrotny. Tak się składało, że były dwie dziewczyny chętne na spływ i za czterdzieści minut mogłem pojechać, co mi akurat pasowało.

Praktycznie już opuszczając busa i idąc do hotelu, zauważyłem ogromną liczbę reklam z ofertą turystyczną, dotyczącą głównie aktywnych form spędzania czasu: lot balonem, zipline, kajaki, rowery, skutery, wędrówka po górach, zwiedzane jaskiń czy pokonywanie jaskiń na dmuchanych oponach po linie. Oferty się powtarzały, nawet jeżeli wyglądały graficznie inaczej. Miejscowość ta z całą pewnością stanowi świetne miejsce wypadowe dla mieszkańców stolicy Laosu, chociażby ze względu na linię kolejową czy autostradę. Odległość około 130 kilometrów pokonuje się maksymalnie w półtorej godziny. Tak jak wcześniej, widziałem tu bardzo dużo młodych ludzi z całego świata

Rzeczywiście, kiedy zostaliśmy przetransportowani na miejsce spływu kajakowego. Samochód wywiózł nas za miasto, gdzie w pewnym momencie skręciliśmy w kierunku rzeki. Na miejscu nasz przewodnik zdjął kajaki, rozdał kamizelki i wiosła i rozpoczęła się przyjemna półtoragodzinna przygoda.

Poza pięknymi widokami gór z prawej strony i zbliżającym się zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać, jak mieszkańcy Laosu i turyści korzystają z możliwości oferowanych przez płytką i bezpieczną rzekę. Niektóre restauracje czy kluby znajdowały się obok rzeki, a niektóre wręcz na niej. Goście, jedząc czy pijąc piwo, siedzieli po pas w ciepłej i czystej wodzie. W rzece pływały dzieci, ludzie pływali na oponach i kajakach, a niektórzy czegoś szukali, jakby jakichś skorupiaków. Co jakiś czas dobiegała muzyka, ludzie machali i pozdrawiali i to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Po powrocie pozostało tradycyjnie zjedzenie kolacji i wieczorny spacer po uliczkach.

Zdjęcie 153–156. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 154.

Zdjęcie 155.

Zdjęcie 156.

Zdjęcie 157. Radosna młodzież laoska.

Zdjęcie 158–160. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 159.

Zdjęcie 160.

Zdjęcie 161–162. Ulice Vangvieng.

Zdjęcie 162.

Dzień dziewiąty (12.04.2023) – wyjazd skuterem w rejon Vangvieng i powrót do Wientianu

Rano, zgodnie z planem, około godziny 8.00 byłem już po śniadaniu i miałem w ręku skuter. Tym razem jednak konieczne okazało się oddanie paszportu za skuter, czego bardzo nie lubię, za to nie musiałem podpisywać żadnej umowy itp. Wiedziałem mniej więcej, gdzie mam jechać, a czasu miałem na tyle, aby wejść na jeden z kilku punktów widokowych i wykąpać się w jednej z kilku błękitnych lagun, które można było znaleźć po drodze.

Pomimo że nawigacja prowadziła mnie do punktu widokowego – na reklamach pokazywanego z motocyklem na szczycie, na którym można usiąść – ja się trochę rozpędziłem i wszedłem na inny, na którym na szczycie był świeżo wykonany biały koń. Z mojego punktu widokowego miałem wgląd na jeszcze inny, na którym z kolei znajdował się zamocowany na stałe samolot, awionetka. Laotańczycy robią po prostu wszystko, aby to na ich górę wszedł turysta, i oczywiście za to zapłacił – u mnie to było około 20 tys. LAK. Górę wybrałem przypadkowo i musiałem włożyć w to naprawdę dużo wysiłku, tym bardziej że wspinałem się koło południa, gdy panowała temperatura minimum 33–34°C. Sam już wyjazd na wieś, skuterkiem, gdzie był bardzo ograniczony ruch, stanowił dużą przyjemność. Oczywiście wejście na punkt widokowy, poza dużym i zdrowym wysiłkiem, opłaciło mi się ze względu na możliwość zrobienia ciekawych zdjęć. Ich jakość jest mocna ograniczona z powodu wyjątkowo złej przejrzystości powietrza. W Laosie poza skuterkami można wynająć samochody typu wszędołazy dwu i czteroosobowe (1 mln lub 1,4 mln LAK) za cały dzień. Mój nowo poznany menedżer z hotelu, Hindus Huamnd, miał rację, że wszystko było świetnie opisane, ale też bardzo przydała mi się aplikacja Maps.me. Rejon, w którym jeździłem, znany jest nie tylko z punktów widokowych, rzeki czy lagun, ale także z jaskiń, a wszystko jest opisane zarówno na mapach, jak i znakach drogowych.

Zdjęcie 163. Woły spacerujące bez żadnego nadzoru.

Zdjęcie 164. Góra z białym koniem, na która się wspinałem.

Zdjęcie 165. Widok z trasy na górę.

Zdjęcie 166. Widoki ze wspinaczki.

Zdjęcie 167. Widok ze szczytu.

Zdjęcie 168. Pracownicy wykańczający białego konia.

Zdjęcie 169. Piękny widok ze szczytu, pomimo słabej widoczności.

Po zaliczeniu punktu widokowego pojechałem na położoną najbliżej błękitną lagunę. Reklamy wskazywały ją jako miejsce, gdzie można popływać, poskakać do wody z dużych wysokości czy pozjeżdżać na liniach typu Zipline. Na miejscu znalazłem duży parking, gdzie otrzymałem potwierdzenie pozostawienia skutera w postaci numerka. Miejsce oceniam jako typowo komercyjne. Piękna i czysta woda, w której pływały duże ryby i kąpali się ludzie. Są dwie restauracje, gdzie można dobrze zjeść, więc po ochłodzeniu się w wodzie, co było wyjątkowo przyjemne, poszedłem na obiad. Zjadłem dużą rybkę z warzywami i makaronem, popijaną laoskim piwem. Ze względu na to, że o 14.00 miałem mieć transport do Wientian, musiałem niestety już jechać. Spotkałem mnóstwo ludzi z całego świata, ja porozmawiałem chwilę z dwoma młodymi ludźmi z Francji i Norwegii. Myślę, że najwięcej było Lautańczyków i Chińczyków. Widziałem też co jakiś czas ludzi zjeżdżających na Zipline, co wywoływało u nich duże emocje werbalne. Chociaż w Vangvieng spędziłem tylko jedną dobę, to wiem na pewno, że należy tu wrócić, ponieważ miejsce ma ogromny potencjał, szczególnie dla osób aktywnych fizycznie, lubiących wieś i naturę, szczególnie wodę. 

Zdjęcie 170. Piękna i klimatyczna laguna.

Zdjęcie 171. Smaczna i świeża rybka.

Zdjęcie 172. Wszędołaz dwuosobowy.

Zdjęcie 173. Wszędołaz czteroosobowy.

Zdjęcie 174. Dostawa świeżych kokosów.

Chwilę przed powrotem zajrzałem jeszcze na targ, który znajdował się na parkingu, a tam znalazłem istne cuda. Poza typowymi owocami, miodem itp. były pieczone nietoperze, plastry miodu z larwami owadów w środku czy wielkie i tłuste larwy, wyciągane, o ile pamiętam z TV, z bambusów, a także bimber własnej roboty. Oczywiście musiałem czegoś nowego spróbować, więc ugryzłem kawałek plastra miodu z larwami w środku, ale mi nie smakował. Ostatecznie skusiłem się na tłuste larwy z bambusa z grilla. Smak był neutralny, niedający się do niczego naszego porównać, a w środku znajdowała się biała treściwa masa. Zjadłem tylko jednego, ale po chwili podeszła starsza pani z dwoma kolegami, więc oddałem jej to, co zostało. Pani była odważna i spróbowała, panowie nie mieli tyle samozaparcia. Jeden powiedział, że rok temu próbował nogę dużego pająka i już nie ma ochoty na więcej.

Zdjęcie 175. Pieczony nietoperz.

Zdjęcie 176. Pieczone larwy.

Wracając, miałem wrażenie, że niepotrzebnie pojechałem na trzy dni do stolicy, gdzie jest typowe miejskie życie. Vangvieng oferuje naprawdę dużo, a przede wszystkim wolność poruszania się samodzielnie różnymi środkami transportu przy gwarancji pięknych widoków i obcowania ze zwykłymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Oczywiście pogoda nie była najlepsza, ale myślę, że krótko po porze deszczowej musi tutaj być cudownie.

O 14.00 udałem się busem ponownie do Wientianu, gdzie po krótkim odpoczynku pochodziłem jeszcze po promenadzie nad Mekongiem i okolicznych uliczkach. W ciągu dnia miejsca, które nie wydają się ciekawe, wieczorem są pełne ludzi, muzyki, targów czy restauracji. W Laosie życie trwa od 6 do około 10.00 rano i ponownie po zmroku od około 18.00. Garaże czy punkty handlowe zamieniają się w miejsca spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Czasami ktoś wypełni basen z wodą, gdzie bawią się dzieci, by spryskać wodą kogoś dla zabawy. Ciekawe jest też to, że na wsi życie wygląda jak u nas w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, tj. dzieci same chodzą lub jeżdżą skuterami do szkoły, mając zaledwie siedem czy osiem lat. Kapią się w rzece bez nadzoru dorosłych czy skaczą z kilku metrów z mostu do wody. Wspaniale się rozwijają i mają cudowne i pełne przygód dzieciństwo, uczą się też w ten sposób odpowiedzialności.

Zdjęcie 177–185. Wientian.

Zdjęcie 178.

Zdjęcie 179.

Zdjęcie 180.

Zdjęcie 181.

Zdjęcie 182.

Zdjęcie 183.

Zdjęcie 184.

Zdjęcie 185.

Chodząc ulicami Wientianu, myślałem sobie: jaki to wolny kraj, nie widać policji, można wszystko, jeździć skuterem w kasku i bez kasku, pić piwo z przyjaciółmi na chodniku czy idąc po mieście. Ma się poczucie prawdziwej wolności. Podobne odczucia miałem nie tylko w Laosie, ale także w Tajlandii, Kambodży czy Wietnamie. Tutaj państwo mało zabiera i prawie nic nie daje. W Polsce łupi obywatela na każdym kroku, dając niewiele w zamian…

Dzień dziesiąty (13.04.2023) – przelot do Bangkoku i święto Songkran

Jak mówi stare polskie przysłowie, wszystko, co dobre, szybko się kończy. W południe udałem się na lotnisko w Wientianie i poleciałem do Bangkoku, skąd następnego dnia w nocy miałem lot powrotny do domu, przez Dubaj.

Na lotnisku zarówno w Wientianie, jaki i w Bangkoku wszystko poszło szybko i sprawnie. W Tajlandii z automatu dostałem darmową wizę na miesiąc. Hotel miałem te sam co trzy tygodnie wcześniej, ponieważ znajdował się w świetnej lokalizacji i oferował całą gamę rozrywek. Jedyny minus to jego rozmiar – posiada cztery wieże i poruszanie się pomiędzy wszystkimi piętrami i wieżami sprawia wielu gościom problemy.

Dzień wcześniej ustaliłem, że 13 kwietnia zaczyna się w Tajlandii tradycyjny tajski Nowy Rok, który trwa trzy dni. Jest to święto oczyszczenia, które Tajowie spędzają wspólnie z rodziną i przyjaciółmi. Najbardziej rozpoznawalnymi jego przejawami jest smarowanie twarzy kredą i pryskanie się wodą, coś jak nasz śmigus-dyngus.

Tyle wiedziałem z internetu, ale to, co zobaczyłem na żywo, to była prawdziwa jazda bez trzymanki, najlepsza impreza, jaką w życiu widziałem. Kiedy tylko wyszedłem z hotelu, zauważyłem, że ludzie mają plastikowe pistolety na wodę. Niedaleko hotelu utworzył się punkt pryskania wodą, gdzie grupa ludzi z dziećmi miała napełniony wodą basen oraz wąż i przy akompaniamencie muzyki pryskała wszystkich dokoła. Mnie także się dostało. Najfajniejsze było to, że po mieście krążyły tuk tuki pełne młodych ludzi ubranych w kolorowe koszule, którzy podjeżdżali pod takie właśnie „punkty oporu” i „ostrzeliwali się” wodą. Całe miasto „uzbroiło się” w plastikowe karabiny na wodę. Nikt się nie obrażał, ale też ludzie wyczuwali, na ile mogą sobie pozwolić. Po hotelu kręciły się grupki odpowiednio ubranych i uzbrojonych gości hotelowych, którzy dobrze wiedzieli, co się święci. Telefony i dokumenty oraz pieniądze każdy miał pochowane w plastikowych etui na telefon. Ja poza kasą i telefonem nie brałem dosłownie nic, przy czym kasę miałem w małej reklamówce w kieszeni.

Zdjęcie 186–189. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 187.

Zdjęcie 188.

Zdjęcie 189.

Po jakimś czasie prowadzenia obserwacji zachowań w rejonie hotelu udałem się pieszo w rejon ulicy Khorosan, gdzie spodziewałem się kulminacji obchodów święta. Wybrałem boczną drogę, aby od razu nie być mokrym. Po drodze mijałem kilka „punktów ogniowych”, gdzie wspólnie z rodzicami bawiły się kilkuletnie dzieci. Zauważyłem, że w tych krajach, jak Tajlandia, Wietnam, Kambodża i Laos, nie ma życia dorosłych i dzieci. Dzieci są cały czas wspólnie z rodziną i uczą się zachowań z obserwacji. Są kochane i jednocześnie nie są ograniczane, nikt nie chucha i nie dmucha na nie. Są tak wychowywane jak my w Polsce w latach osiemdziesiątych.

Im bliżej byłem Khoroan, tym tłum gęstniał. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku centralnych miejsc, najbardziej znanych turystycznie. Już po drodze stały samochody z nagłośnieniem i wszyscy się bawili. Oczywiście po jakimś czasie nikt już nie był suchy. W pewnym momencie wszedłem w taki tłum, że nawet palca nie można było przecisnąć. Z doświadczenia wiem, że nie są to najbezpieczniejsze miejsca, szczególnie jeżeli wybuchnie panika. Wybrałem więc trochę luźniejsze przejścia. Jak większość, szedłem z ludźmi, nie do końca wiedząc, gdzie zmierzam. W końcu i tak trafiłem na jedną z centralnych ulic, gdzie tysiące młodych ludzi śpiewały, tańczyły, piły piwo i inne rzeczy, polewały się wodą i smarowały kredą. Część ludzi zrobiła coś w rodzaju korytarza i polewała tych idących środkiem ulicy – czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wszyscy robili sobie zdjęcia i uśmiechali się, nigdy w życiu nie doświadczyłem tyle dobrej energii co tutaj.

Służby robiły, co mogły, aby zapewnić bezpieczeństwo, policja starała się regulować dostęp do najbardziej tłocznych ulic, co chwilę było widać ratowników udzielających komuś pomocy lub biegnących to zrobić. Większość barów pozamykano, ponieważ w przeciwnym razie mogło się skończyć koniecznością zrobienia generalnego remontu. W pewnym momencie na ulicy zrobiła się prawdziwe błoto od wody i białego proszku – szkoda, że nie mogę zobaczyć tej ulicy rano przed sprzątaniem. Część młodych ludzi stawała na prowizorycznych scenach, gdzie tańczyła i zagrzewała do tańca innych. Wspaniale w to wszystko wmieszali się turyści z całego świata. Tajlandia to raj dla każdego turysty pod każdym jednym względem.

Zdjęcie 190–195. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 191.

Zdjęcie 192.

Zdjęcie 193.

Zdjęcie 194.

Zdjęcie 195.

Następnego dnia, kiedy powoli opuszczałem hotel, widziałem nowe zastępy „uzbrojonych po zęby” ludzi, gotowych do drugiego dnia świętowania. Każdy raz w życiu powinien to przeżyć na własnej skórze, to naprawdę oczyszczające. 

Podsumowując: z całego serca polecam wakacje w Indochinach – Wietnamie, Tajlandii, Laosie i Kambodży. Nie widziałem jeszcze większości państw na świecie, ale to, co zobaczyłem do tej pory, pozwala mi stwierdzić, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na swoje potrzeby czy oczekiwania: piękną przyrodę, wspaniałych i gościnnych ludzi oraz uczciwe ceny. Infrastruktura turystyczna jest na światowym poziomie, gdzie byśmy nie pojechali. Był to cudowny wyjazd i zostaną po nim piękne wspomnienia.