Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część IV – Filipiny

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część IV – Filipiny

Po kilku tygodniach podróżowania po Tajlandii, Laosie i Wietnamie przyszedł czas na nowe wyzwanie – Filipiny. O ile w wymienionych krajach już byłem wcześniej, to Filipiny stanowiły dla mnie zupełnie nowe odkrycie. Wylot nastąpił z Ho Shi Minh, a w Manili znalazłem się około 5.30, doszła jedna godzina przesunięcia pomiędzy Filipinami i Polską. Na lotnisku okazało się, że dwa razy muszę stać do kontroli paszportowej, ponieważ – pomimo że nie obowiązuje mnie konieczność posiadania wizy – to jednak trzeba przejść rejestrację online. Nie jest to skomplikowane, a dodatkowo obsługa lotniska pomaga. W specjalnym punkcie, gdzie mamy dostęp do wi-fi, podajemy konkretne dane na temat swojego pobytu czy dane osobowe. Następnie system generuje kod QR, z którym idziemy do kontroli paszportowej, tam bez problemu dostajemy pieczątkę i idziemy po bagaż. Wcześniej jeszcze w Sajgonie na lotnisku musiałem okazać się biletem na wylot do Filipin.

Po wyjściu z lotniska, nawet pomimo swojego doświadczenia w podróżowaniu, dałem się naciągnąć na drogą taksówkę, ale czasami człowieka ktoś weźmie z zaskoczenia. Jak to mówią: człowiek się ciągle uczy, a i tak nie za mądry umiera. Ważne jest to, że dojechałem bez problemu do hotelu, po drodze oglądając Manilę. Pierwsze wrażenie odniosłem bardzo średnie, choć nie miałem żadnych oczekiwań – wiedziałem, że większość z ponad 25 mln zamieszkujących miasto ludzi żyje w słabych warunkach. Hotel znajdował się w dobrej lokalizacji, na której mi zależało, gdyż chciałem mieszkać blisko historycznej dzielnicy Intramuros.

Zdjęcie 1. Flaga Filipin.

Trochę się zdziwiłem, gdy drzwi do taksówki otworzył mi umundurowany ochroniarz ze strzelbą gładkolufową, a inny umundurowany ochroniarz, także uzbrojony, sprawdzał, czy jestem na liście gości. Po wstępnej weryfikacji wszedłem do hotelu i zostałem bardzo profesjonalnie obsłużony. Niestety, była dopiero godzina 8.00, a klucze do pokoju mogłem otrzymać dopiero około 13.00. Poszedłem więc zwiedzać najbliższą okolicę.

Pochodziłem po bardzo zadbanym parku Rizala, gdzie na każdym kroku stał policjant lub ochroniarz, oczywiście profesjonalnie się zachowujący, a część z nich miała na sobie bardzo charakterystyczne mundury i kapelusze. Miałem wrażenie, jakby to byli Meksykanie. Następnie trafiłem do Oceanarium, które przylega bezpośrednio do parku. Upał był niesamowity, więc brak snu i zmęczenie dawały o sobie znać. W Oceanarium poza samymi małymi i ogromnymi akwariami znajduje się wiele punktów rozrywki dla dzieci, gdzie rodzice mogli stracić majątek. Bilet do Oceanarium to wydatek 799 PHP (1 USD to około 55 PHP). Wrażenie zrobiły na mnie ogromna ilość zwierząt i akwariów, a także podwodny tunel. Poza rybami czy pingwinami miał być jeszcze pokaz słoni morskich, ale ponieważ musiałbym na niego czekać ponad godzinę, odpuściłem sobie.

Zdjęcia 2–9. Manila, park Rizala i Oceanarium.

Wróciłem do hotelu i po godzinnym oczekiwaniu otrzymałem klucze. W końcu mogłem wziąć prysznic i się przespać. Po 15.30 poszedłem na zwiedzanie historycznej dzielnicy Intramuros, gdzie znajduje się wiele budynków, które pozostały po hiszpańskich rządach. Dałem się naciągnąć młodemu człowiekowi w małym moto-samochodziku na objazd po dzielnicy z pokazaniem najciekawszych budynków. Generalnie trochę żałowałem, ponieważ mogłem bez problemu pospacerować sam. Po godzinnej objazdówce resztę czasu spędziłem na zwiedzaniu i robieniu zdjęć. Dzielnica ciekawa, warta zobaczenia, ale bardzo specyficzna, co szczególnie zwraca uwagę po trzytygodniowym pobycie w Tajlandii, Laosie czy Wietnamie. Poza zabytkami czy muzeami funkcjonuje tu wiele obiektów rządowych, szkół, kościołów i restauracji. W to wszystko powciskane są bardzo biedne rejony, wręcz slumsy – biedę widać tutaj na każdym kroku i trzeba mieć oczy dookoła głowy. Ludzie są bardzo przyjaźni i – co jest świetne – wszyscy mówią znakomicie po angielsku, który jest tutaj językiem urzędowym.

Pochodziłem po dzielnicy nawet wieczorem, także po biednych jej częściach, a w jednej z nich zjadłem rybę z grilla. Dosiadł się tam do mnie marynarz, który kilka lat temu był w porcie w Szczecinie. Kiedy wieczorem wracałem, zauważyłem, że bezpośrednio za otaczającymi dzielnicę murami są piękne tereny zielone, na których znajduje się pole golfowe. Świetnie wyglądał moment zatrzymania ruchu przez policjanta, kiedy dwa meleksy przejeżdżały z jednego pola na drugie – taka egzotyka. Mijając park, natknąłem się na piękny pokaz fontann w połączeniu z kolorami i muzyką. Dookoła mnóstwo ludzi jadło kolację i relaksowało się w ciepły wieczór. Widziałem też odprawę ponad 30 policjantów w dwóch rodzajach mundurów. Zauważyłem także, że postawa policji wobec ludzi jest bardzo pozytywna i serdeczna.

Kiedy opuściłem park, kierując się do hotelu, zauważyłem dziesiątki ludzkiej biedoty siedzącej lub leżącej na chodnikach. Ciekawe jest to, że większość tych biedaków nie ma absolutnie nic, ale obok są bary, gdzie za jedną porcję Johny Walkera zapłacimy 240 PHP; za te same pieniądze z kolei w sklepie spożywczym kupimy 0,7 filipińskiej whisky. Na ulicach jest bardzo gwarno, jeździ też mnóstwo przeróżnych taksówek: od typowych samochodów, małe motorki czy rowery z wózkami dla pasażerów przyczepione z boku, poprzez konne furmanki w stylu kolonialnym czy najpiękniejsze, moim zdaniem, busy zwane jeepney – są to pozostałości po obecności armii amerykańskiej, która pozostawiła te ciekawe auta. Są to po prostu jeepy amerykańskie w takiej filipińskiej wersji. Jeżdżą bardzo szybko i głośno, przewożąc za około 13 PHP ludzi po Manili.

Pierwsze wrażenia miałem umiarkowanie pozytywne – jednak bieda wciska się tu w każdy fragment miasta. Nawet jeśli widzimy ładny fragment, to i tak wystarczy się odwrócić, aby zobaczyć nędzę.

Zdjęcia 10–25. Intramuros, urokliwe klimaty.

Następnego dnia miałem w planach zobaczyć najbogatszą dzielnicę miasta – Makati, w której skoncentrowane są cały biznes i finanse Filipin. Trochę o niej czytałem i chciałem na własne oczy zobaczyć, jak żyją ci, którzy tym krajem kierują i rządzą. Poprzez aplikację Grab zamówiłem sobie taksówkę – po ostatnim złodziejstwie na lotnisku powiedziałem sobie, że nigdy więcej nie będę frajerem.

Sprawdziłem na mapie, że najbardziej centralną i zieloną częścią Makati jest muzeum Ayala. Kiedy tylko wjechałem w rejon dzielnicy, od razu zobaczyłem zupełnie inny świat, o niebo piękniejszy i bogatszy od części Warszawy zabudowanej drapaczami chmur. Najpierw usiadłem sobie w pięknym, wciśniętym pomiędzy muzeum a galerię handlową ogrodzie-parku, w którym obok świetnych kawiarni stał kościół o wyglądzie połowy kuli. Akurat odbywała się w nim msza. Po wypiciu pysznego espresso i soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy udałem się na dalszy obchód. Generalnie nie ma co pisać, ponieważ zdjęcia pokazują wszystko, jednak najbardziej uderzyło mnie świetne połączenie różnych budynków w jeden kompleks, łącznie z zielonymi skwerami. W niektórych przypadkach ludzie poruszali się pomiędzy budynkami, oddalonymi często od siebie o setki metrów, połączonych wiszącymi i zadaszonymi kładkami. W przejściach podziemnych znajdują się schody ruchome, a ściany i sufity samych przejść podziemnych są pięknie wymalowane. Obsługa w kawiarniach na świetnym poziomie, wszyscy biegle mówią po angielsku, wszędzie niesamowita czystość oraz na każdym kroku policja lub ochrona. Widać, że włodarze w tej części miasta chcą mieć poziom absolutnie światowy. Jeżeli ktoś robi poważne biznesy w tym kraju i musi mieć siedzibę w stolicy, to ta dzielnica jest idealna. Na miejscu są parki, boiska i kluby sportowe. Można tylko tutaj spędzić całe miesiące, bez konieczności wyjazdu, bo tu znajduje się absolutnie wszystko, i to na najwyższym poziomie. Ludzie są bardzo mili, spokojni i wcale nie sprawiają wrażenia zarozumiałych. Ceny w kawiarniach kształtują się na poziomie cen polskich miast typu Poznań czy Bydgoszcz i z całą pewnością są niższe niż w turystycznych zagłębiach. Oczywiście nie wiem, jak wyglądają ceny mieszkań, domyślam się jednak, że pewnie nie są niskie. Dzielnica cały czas jest rozbudowywana, co oznacza, że interesy idą dobrze. Zresztą nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że Filipiny mają jeden z najwyższych wzrostów PKB na świecie. Ogromny przyrost naturalny powoduje, że mieszkają tutaj miliony młodych i dynamicznych ludzi, którzy – jeśli się ich dobrze zmotywuje – będą ten kraj napędzać. Ze względu na dużą biedę jest to dalej rynek pracodawcy, a nie pracownika, jak to obecnie wygląda w Polsce.

Zdjęcia 26–46. Makati, najbogatsza dzielnica Manili.

Kiedy wróciłem do swojej dzielnicy, graniczącej z parkiem, zastałem zupełnie inny świat. Po drodze miałem okazję zobaczyć jeszcze trochę typowych slumsów, gdzie okna ludzi w strasznych blokach są położone dwa – trzy metry od autostrady. Wszędzie w oknach wiszą ciuchy, ludzie siedzą, pracują i odpoczywają na chodnikach przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta. Jeżdżąc czy spacerując po ulicach, gdzie widać tę biedę, nie czuć jednak jakiegoś defetyzmu, smutku. Ludzie są dynamiczni, uśmiechnięci i bardzo energiczni, każdy ima się czegokolwiek, aby zarobić parę pesos. Na zakończenie poszedłem jeszcze na chwilę do sąsiadującego z hotelem parku, gdzie po raz kolejny miałem okazję obejrzeć pokaz fontanny, z muzyką i światłem. Przed jego rozpoczęciem przez megafony ogłoszono po angielsku komunikat, aby nie świecić, pilnować dzieci i w przypadku problemów zgłaszać się w punktach bezpieczeństwa. Park jest zamykany o 22.00.

Zdjęcie 47. Biedniejsze oblicze Manili.

Ostatniego dnia pobytu w Manili miałem w planach ponowne, ale już dłuższe i spokojne zwiedzanie najstarszej historycznej dzielnicy Manili, jaką jest Intramuros. Pierwsze zwiedzanie było szybkie, chaotyczne i niepotrzebnie dałem się wkręcić lokalnemu przewodnikowi na motorku. Tym razem już spokojnie, bez pośpiechu, cały dzień chodziłem po niedużej dzielnicy. Okazało się, że oryginalne umocnienia i forty zbudowane prze Hiszpanów są prawie kompletne i przez większość trasy zewnętrznej można iść i obserwować życie po obu stronach murów.

Ponad połowa terenów zielonych okalających Intramuros to pole golfowe, co może jednak szokować w zestawieniu z biedą, jaka panuje po drugiej stronie muru. Z drugiej jednak strony funkcjonowanie pola golfowego powoduje, że tereny zielone są świetnie utrzymane i pięknie wyglądają w zestawieniu z murami obronnymi dzielnicy. Fortyfikacje, budowane w latach 1590–1825, miały za zadanie ochronę najważniejszych instytucji Hiszpańskich Wschodnich Indii. Manila stopniowo wychodziła poza mury i wchłaniała kolejne dzielnice. Samo miasto przechodziło z rąk do rąk, m.in. brytyjskich czy japońskich. Najbardziej ucierpiało w okresie II wojny światowej, kiedy to w trakcie walk o Manilę śmierć poniosło ponad 100 000 Filipińczyków.

Podczas spaceru miałem okazję podziwiać kilka bastionów, także otoczonych terenami zielonymi, zresztą bardzo często wypełnionymi młodzieżą szkolną, która miała tam zajęcia sportowo-taneczne czy relaksowała się w cieniu drzew. Wewnątrz murów funkcjonują w doskonałym stanie stare historyczne budynki, w których znajdują się instytucje użyteczności publicznej, jak ministerstwa, szkoły, urzędy, policja czy uniwersytety oraz szpitale. W bardzo dobrym stanie są ulice, wymalowane i dozorowane przez policję. Pomiędzy głównymi budynkami powciskane są małe, biedne osiedla mieszkaniowe, slumsy oraz ładne i dozorowane kamienice. W godzinach popołudniowych ubywa turystów, ale przybywa młodzieży, która powoli wraca ze szkoły. W biedniejszych ulicach funkcjonuje zupełnie niezależny świat ze swoimi punktami usługowymi czy gastronomicznymi. Początkowo turyście może się wydawać, że jest tu biednie, brudno i niebezpiecznie, ale po czasie, kiedy człowiek zaakceptuje ten stan jako ich normalność, to skromne środowisko wydaje się bardzo przyjazne. Sam z przyjemnością spacerowałem i żywiłem się w takich miejscach, nawiązując przy okazji sympatyczne relacje z mieszkającymi tam ludźmi. Naprawdę, nie spotkałem się w Manili z żadnym przypadkiem niegrzecznego czy agresywnego zachowania. Ludzie sami pozdrawiają, zagadują, próbują coś sprzedać, ale nienachalnie. Czasami ktoś poprosi o kilka pesos i ładnie podziękuje. Nie zgadzam się z opiniami, że nie ma po co przyjeżdżać do Manili. Jeżeli się tutaj nie było, to warto tu zajrzeć przynajmniej na dwa dni i pozwiedzać – przynajmniej te dwie dzielnice, które ja miałem okazję poznać. Są one bardzo różne, ale pokazują lepiej ten mądry, pracowity, zaradny, sympatyczny i bardzo dynamiczny naród.

Zdjęcia 48–68. Intramuros.

6 stycznia rano taksówką dojechałem na lotnisko, tym razem za normalne pieniądze, ale jak na złość musiałem wziąć kolejną, ponieważ okazało się, że przybyłem na zły terminal. Dzień wcześniej próbowałem w internecie ustalić, z jakiego terminala jest lot, ale nie dało się tego zrobić z całą pewnością, no i źle obstawiłem. Po dojechaniu na czwarty terminal, skąd odlatują samoloty filipińskiej linii AirSWIFT, odczekałem swoje i znalazłem się bez problemów w samolocie. Inni nie mieli tyle szczęścia – byłem świadkiem, jak odwołali jeden samolot ze względu na złe warunki pogodowe, co na Filipinach nie jest rzadkością. Poznałem jeszcze sympatycznego starszego Amerykanina, z którym wymieniliśmy się wskazówkami odnośnie do podróży po Filipinach i innych krajach.

Palawan – El Nido

Po godzinnym locie wylądowałem na bardzo małym, lokalnym lotnisku Lio Airport 7 km od El Nido, wyspa Palawan. Było ciekawie, ponieważ samolot lądował bezpośrednio znad wody, a pas startowy był tak krótki, że po zatrzymaniu do końcowej ściany pozostało może ze 40 m. Na miejscu lokalni właściciele trójkołowców szybko rozdali numerki i według tej kolejności przydzielali nam trójkołowe charakterystyczne taksówki. Część pasażerów wsiadła do samochodów przysłanych przez hotele. Po dojechaniu do hotelu przeżyłem chwilę stresu, bo nie mogli znaleźć mojego nazwiska w rezerwacji, pomimo że środki zostały już pobrane. Okazało się, że moje imię zostało potraktowane jako nazwisko.

Zdjęcie 70. Samolot do El Nido.

Zdjęcie 71. Parking dla taksówek przy lotnisku Lio Airport.

Od razu po zostawieniu bagaży udałem się na plażę. Kiedy się do niej zbliżałem, już wiedziałem, że znalazłem się w raju. Generalnie nie jestem fanem leżenia na plaży, ale ta plaża i jej otoczenie są wyjątkowe – przynajmniej tak wtedy czułem, dopóki nie zobaczyłem innych plaż. Już po wyjściu z hotelu ujrzałem piękne, majestatyczne góry górujące nad miejscowością. Samo El Nido było kiedyś małą rybacką wioską; obecnie to już całkiem spora (około 50 tys. mieszkańców), typowo turystyczna miejscowość, gdzie wszystko się kręci wokół turystów. Cudowna plaża w samym centrum, bardzo ciekawa oferta turystyczna skrojona dla każdego, jedno-, dwu- czy trzydniowe rejsy ze zwiedzaniem wysp, raf koralowych czy innych plaż zadowoli każdego. Na plaży było zaledwie kilka osób, żadnych parawanów czy parasolek – w zasadzie pozostawała do mojej wyłącznej dyspozycji. Na wodzie w odległości kilkudziesięciu metrów bujało się kilkadziesiąt mniejszych czy większych łodzi. Piękna pogoda, ciepło i spokojnie. Postanowiłem udać się na spacer plażą, po drodze zatrzymując się czy to na kawkę, piwko czy sok ze świeżo wyciskanych owoców. W jednej z kawiarni nad brzegiem poznałem menedżera, z którym trochę dużej porozmawiałem na temat możliwości dobrego spędzenia czasu. Idąc przez wieś położoną przy plaży, miałem okazję zobaczyć bardzo luksusowe hotele położone przy plaży w bardzo spokojnej okolicy. Widziałem, jak żyją zwykli Filipińczycy, mijałem nawet bardzo zaniedbany cmentarz przy samej plaży. Na końcu plaży zatrzymałem się w luksusowym hotelu pięknie położonym na wzgórzu, który miał otwarty bar przy samej plaży. Idealne miejsce na wypicie kawki czy piwka, miejsce, gdzie dalej już nic nie było i nikt tamtędy ani nie chodził, ani nie jeździł. Hotel miał bezpośredni dostęp do plaży – idealne miejsce na wypoczynek, ale jak później sprawdziłem, kosztujący słone pieniądze.

Po powrocie do pokoju wziąłem szybki prysznic i wybrałem się na spacer do miasteczka. El Nido w ciągu dnia jest bardzo spokojne, ponieważ duża część ludzi udaje się na rejsy lub skuterkiem w teren. Wieczorem wszyscy wracają i życie towarzyskie rozkwita. Niezliczona liczba barów, kawiarni, restauracji czy sklepów zachęca do spacerowania, szczególnie że wtedy jest odrobinę chłodniej i można sobie spokojnie posiedzieć na dworze. W ciągu dnia są bowiem prawdziwe tropiki, w cieniu można leżeć, jednak w słońcu człowiek błyskawicznie zalewa się potem. Bez dbania o nawadnianie organizmu czy stosowania filtrów słonecznych szybko można to przypłacić zdrowiem.

Zdjęcia 72–88. El Nido i najbliższe otoczenie.

Kolejnego dnia zgodnie z planem zjadłem szybkie owocowe śniadanie, po którym postanowiłem iść w tym samym kierunku, co dzień wcześniej. Po drodze zrobiłem mnóstwo zdjęć, ponieważ było fajne słońce i te same miejsca co dzień wcześniej wyglądały zupełnie inaczej, jeszcze piękniej.

W odkrytym poprzedniego dnia barze w luksusowym hotelu wypiłem kawkę z lodem oraz soczek. Słuchałem przy tym spokojnej muzyki, patrząc na piękne morze i wystające wyspy w oddali. Następnie postanowiłem kontynuować marsz. Według mapy niedaleko znajdowała się ścieżka, która później łączyła się z główną drogą do El Nido. Całość mogła mieć około 7 km, co wydało mi się idealnym odcinkiem na spacer. Idąc drogą, która miała wyjątkowo ostre podejścia, miałem okazję podziwiać wspomniany hotel. Hotel to mało powiedziane, był to absolutnie luksusowy resort, składający się z domków pięknie usytuowanych na całym wzgórzu. Resort miał wszystko, co potrzebne do idealnego wypoczynku. Na szczycie góry znajdowała się świetna restauracja Henri’s, z której rozpościerał się bajkowy widok na całą okolicę, miasto, plaże – coś niesamowitego. Wypiłem tam kawkę i pyszny sok z mango i zaplanowałem powrót na kolację, ponieważ obsługa zachęcała, aby przyjechać po 17.00 i podziwiać zachód słońca.

Zdjęcia 89–104. Rejon restauracji Henri’s położonej niedaleko plaży w El Nido.

Kiedy powiedziałem obsłudze, że zamierzam iść pieszo do El Nido, ludzie dookoła zareagowali dużym niedowierzaniem. Zresztą przez cały odcinek spotkałem tylko jedną osobę, która szła pieszo, cała reszta gnała na swoich skuterach czy trójkołowcach. Sam spacer, zanim wszedłem na główną drogę, był prawdziwą przyjemnością, po drodze spotkałem może ze dwie – trzy osoby, a tak przez cały czas byłem sam. Słońce świeciło już trochę słabiej, więc powolny spacer, z możliwością przyglądania się wszystkiemu dookoła, był tym, co lubię najbardziej. Po drodze zjadłem obiad w jednej z przydrożnych restauracji. Dookoła, gdzie okiem sięgnąć, piękne majestatyczne lasy, domostwa czy wsie malowniczo wciśnięte pomiędzy przyrodę. Ludzie na każdym kroku są bardzo przyjaźni, ciepło, zielono i spokojnie. To naprawdę idealne miejsce na wakacje i wyciszenie.

Zdjęcia 105–115. Spacer powrotny z restauracji Henri’s do El Nido.

Kolejnego dnia postanowiłem już skuterem pozwiedzać okolicę i szczególną uwagę zwrócić na kolejne plaże znajdujące się na północ od El Nido, które poleciło mi już kilka osób. Pierwsza to Lio Beach, znajdująca się 7 km na północ, praktycznie przy samym lotnisku. Plaża jest dużo większa niż ta w El Nido i nie ma tam praktycznie żadnych łodzi. Piękne stare drzewa na brzegu dają cień, w którym można poleżeć cały dzień, ponieważ leżenie na słońcu jest tutaj prawie niemożliwe ze względu na wysoką temperaturę. Można trochę pospacerować, wykąpać się i trzeba szybko chować do cienia. Zastanawiałem się nawet, czy nie przenieść się tutaj z El Nido, dopóki nie sprawdziłem możliwości noclegowych. Hoteli przy tej małej plaży było tylko z pięć – sześć, miejsc noclegowych brak a ceny zaporowe, zaczynające się od 800–1000 PLN za noc. W rejonie plaży znajduje się kilka fajnych restauracji, gdzie można zjeść i się czegoś napić. Wyjeżdżając z plaży, przeszedłem się jeszcze drewnianą kładką, pięknie położoną wśród fantastycznej roślinności, która prowadziła do małego zbiornika wodnego.

Zdjęcia 116–121. Lio Beach.

Kolejna równie urodziwa plaża to Nacpan Beach, położona kolejne kilka – kilkanaście kilometrów na północ w rejonie wsi Calitang. Dosłownie kilka hoteli przy samej plaży i to wszystko. Większość plażowiczów to osoby, które przyjechały tutaj skuterami bądź taksówkami z El Nido, gdzie jest największa noclegownia. Brak dobrze rozbudowanej infrastruktury hotelowej powoduje, że nad stosunkowo dużymi i pięknymi plażami wypoczywa nie więcej niż 200–300 osób. Już sama jazda skuterem i poszukiwanie plaży, z uwagi na słabe oznaczenie, jest przygodą samą w sobie. Na miejscu zawsze są wyznaczone parkingi dla skuterów i miejsce, gdzie można poleżeć, czegoś się napić czy zjeść. Jeden z Filipińczyków powiedział, że w ciągu roku do El Nido przyjechało pół miliona turystów. Widać, że miejscowym bardzo zależy na turystach, że wiążą z tym duże nadzieje na lepsze życie. Mają piękny kraj i przyrodę, ale chcieliby, jak wszyscy, mieć dostęp do wody, prądu czy klimatyzowanych mieszkań, a to wszystko kosztuje i wymaga czasu. Większość mijanych wsi zabudowana była słabej jakości domami, które przy występującym tu dużym tajfunie pewnie rozpadają się bardzo szybko.

Zdjęcia 122–130. Droga do plaży i plaża Nacpan.

Ostatnią, najbardziej oddaloną na północ plażą, którą odwiedziłem, to Dagmay, na której odpoczywało jeszcze mniej ludzi, a plaża była duża, piękna, ale odrobinę bardziej wietrzna. Nie prowadziła już do niej nawet droga asfaltowa, zresztą bardzo często jest tak, że jedzie się kawałek dobrą drogą betonową, która nagle się kończy, jedziemy drogą polną, po czym ponownie mamy beton i tak na zmianę. Jadąc skuterem, mijamy pojedyncze skutery co dwie – trzy minuty. Ten bardzo mały ruch powoduje, że człowiek czuje się wolny, nieosaczony masami ludzi czy pojazdów, jak to na przykład ma miejsce w Wietnamie. Jadąc w kierunku plaży, mijałem dwie duże miejscowości, gdzie akurat dzieci i młodzież kończyły lekcje w szkole. Wszyscy pięknie ubrani w białe koszule, pojedynczo, grupkami czy też motorami wracali do domów. Czasami na jednym trójkołowcu siedziało nawet ośmioro – dziewięcioro dzieciaków. Ze względu na późną porę nie posiedziałem na plaży i musiałem powoli wracać. Wieczorem zjadłem kolację i uznałem, że czas na spoczynek.

Zdjęcia 131–134. Okolice i plaża Dagmay.

Z uwagi na to, że jazda skuterem sprawiała mi ogromną przyjemność i dawała dużą swobodę, postanowiłem kolejnego dnia, tj. 9 stycznia, ponownie poodkrywać ciekawe miejsca. Wiedziałem, że muszę odwiedzić jeden z dwóch wodospadów oraz las mangrowy. Rano niestety zachowałem się jak amator i w Lio niedaleko lotniska, 7 km od El Nido, zostałem zatrzymany przez coś na wzór Straży Miejskiej, i wypisano mi mandat oraz zabrano prawo jazdy. Musiałem szybko wrócić do Urzędu Miasta (Municipale), gdzie pokierowany przez przesympatyczną starszą panią w miarę szybko opłaciłem 80 PLN i zdążyłem jeszcze wrócić do strażników, aby oddali mi prawo jazdy. Mogłem jechać dalej bez dokumentów i opłacić to wieczorem, ale wolałem mieć czystą głowę i delektować się przyrodą.

Pierwszy przystanek to wodospad Nagkalit-Kalit, do którego trzeba iść od głównej trasy około 30 minut. Sam wodospad znajduje się około 30 minut jazdy skuterem na północ od El Nido, zresztą wiele atrakcji jest położonych do godziny jazdy skuterem. Przy drodze był punkt, gdzie należało wypisać się w zeszycie, a następnie za 450 PHP wynająć przewodnika. Ciekawe, bo dzień wcześniej, gdy tędy przejeżdżałem i się dowiadywałem, było to 600 PHP – widać, że jest to koszt płynny. Sama trasa prowadziła przez bardzo urokliwe tereny rolnicze i las, co kawałek trzeba było przejść przez wąską rzeczkę, co dawało dużą ochłodę nogom. Po drodze miałem okazję wypytać moją przewodniczkę o różne kwestie związane z ich życiem codziennym. Oczywiście mi trasa zajęła więcej czasu, ponieważ co chwilę się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, które i tak w żaden sposób nie oddają piękna tych rejonów. Wodospad nie jest duży, ale z kolei w małym zbiorniku u jego podnóża można się było wykąpać. Powyżej tego wodospadu znajdował się jeszcze jeden, bardzo mały, który także zobaczyłem, wspinając się po stromej ścianie za pomocą lin i kłączy. Wracając, mogłem ponownie podziwiać piękną przyrodę. Mijaliśmy m.in. rolnika, który przy pomocy bawołu wyciągał z lasu ścięte nieduże drzewa na budowę domu.

Zdjęcia 135–144. Wycieczka do wodospadu.

Na trasie do lasu mangrowego odwiedziłem jeszcze jaskinię Ille. Znajduje się ona w leżącej w niedużej dolinie ogromnej górze wystającej z ziemi, jakby ją tam ktoś sztucznie rzucił. Miejsce i rejon są także obiektami badań archeologicznych, prowadzonych również przez Polaków. Na miejscu sympatyczni panowie wszystko wytłumaczyli, skasowali 350 PHP i z jednym z nich udałem się na zwiedzanie. Za wyposażenie otrzymałem kask z latarką. Trasa do przejścia to około 50 m. Na ścianach tej pięknej jaskini, w której bytuje mnóstwo małych nietoperzy, natura utworzyła ciekawe wzory, wyglądające jak malowane ludzką ręką. Po zwiedzeniu jaskini posiedziałem jeszcze pół godzinki i porozmawiałem z panami, a przy okazji podładowałem telefon.

Zdjęcia 145–147. Jaskinia Ille.

Ostatnim punktem wycieczki była miejscowość New Ibajay, położona na wschodnim wybrzeżu wyspy, z której rzeka Devil wpływa do morza, ale cały rejon rzeki to las mangrowy (namorzynowy). Ta część mojej długiej podróży zrobiła na mnie chyba największe wrażenie. Na miejscu od razu ktoś mnie zauważył i wypytał, czy chcę popłynąć do lasu mangrowego. Zapytałem, za ile i jak długo, dowiedziałem się, że 1000 PHP i około 3,7 km. Po krótkiej negocjacji popłynąłem za 800 PHP. Płynęliśmy pięknie wijącą się rzeką, która na obu brzegach ma ogromne ilości pięknych palm, z czasem przechodzące w las mangrowy o powierzchni ponad 400 ha. Po około 3 km zatrzymaliśmy się na specjalnie utworzonej przystani, gdzie lokalna ludność zbudowała drewnianą kładkę, dzięki której możemy do tego magicznego lasu wejść. Widok niesamowitej plątaniny korzeni wystających z wody, zalewanych i odkrywanych w cyklu przypływów i odpływów, powodował, że myślałem o magicznych, tajemniczych miejscach. Jeżeli ktoś takiego cuda nie widział, to trudno to sobie nawet wyobrazić. Nie mogłem z tego lasy wyjść i się na to wszystko napatrzeć. Na końcu kładki znajduje się drewniana, pięknie zrobiona przystań, gdzie można posiedzieć i napawać się pięknymi widokami. Poprosiłem jeszcze, żebyśmy popłynęli do morza, które znajdowało się dosłownie dwa zakręty rzeki. Bardzo przyjemne doświadczenie, kiedy wpływa się rzeką do morza i ma się przed oczami kolejne urokliwe widoki. Po chwili zawróciliśmy do przystani, po drodze zrobiłem jeszcze kilka ładnych zdjęć, tym bardziej że warunki były idealne ze względu na zachodzące słońce. Na przystani jeden człowiek pokazał mi jeszcze z daleka dużego ptaka z białym dziobem, który jest symbolem wyspy. Została mi już tylko droga powrotna do El Nido i rozglądanie się na lewo i na prawo oraz podziwianie przyrodę i wyjątkowo urodziwych ludzi. Tak jest naprawdę – tutejsi ludzie mają ciemniejszą skórę, np. od tych z Manili. Oczywiście wszyscy są niesamowicie mili, dzieci cały czas pozdrawiają, a młodzież zaczepia, robiąc sobie żarty.

Zdjęcia 148–159. Las mangrowy.

Kolejnego dnia (10 stycznia) wybrałem się na wycieczkę jeepneyem, którego zauważyłem w jednym z punktów obsługi turystycznej. Nie przejechałem się nim w Manili, więc jak zobaczyłem, że organizują całodniowe wycieczki, od razu się zapisałem. Firma działa dosyć nowocześnie, wszystkie zapisy prowadzą elektronicznie za pomocą kodu QR, co znacznie ułatwia wszystkie procedury. Nawet w dniu wycieczki każdy pobierał kodem QR dostęp do grupy na WhatsApp, dzięki czemu otrzymał później wszystkie zdjęcia. Skład załogi to przewodnik-animator, fotograf i kierowca. Od razu było widać, że zależy im na budowaniu atmosfery, co akurat w naszej grupie bardzo się udało, ponieważ była sama młodzież oraz ta starsza jak ja, ale z młodym wnętrzem.

Jednym z rozwiązań pomagających w budowaniu atmosfery było rozdawanie plastikowych monet – tokenów, które można było potem wymienić na drinka. Aby go zdobyć, należało poznać jakąś nową osobę i znaleźć z nią jedną cechę wspólną. Plan wycieczki zawierał wizytę na plaży w Lio, zjedzenie obiadu w terenowej, ładnie położonej wiacie, podziwianie wodospadu Bulalacao, a na zakończenie odwiedzenie plaży Nacpan. Chociaż obie plaże widziałem, to chciałem doświadczyć, jak wygląda taka wycieczka pod kątem mojej przyszłej działalności turystycznej. Oczywiście wszędzie fotograf robiła zdjęcia, zarówno grupowe, jak i indywidualne.

Wyjątkowo fajną atmosferę zawdzięczaliśmy grupie Włochów, którzy byli przyjaciółmi z kraju i przylecieli na Filipiny na wesele swoich filipińskich przyjaciół, na co dzień mieszkających i pracujących we Włoszech. Wśród uczestników wycieczki znalazło się też kilku Filipińczyków, małżeństwo amerykańsko-filipińskie z USA, Australijczyk oraz Brytyjka – wszyscy młodzi i pozytywnie nastawieni do życia. Po godzinnym pobycie na pięknej plaży Lio obok lotniska pojechaliśmy na obiad, który zaserwowano pod wiatą, w rejonie jednego z domów oddalonego kilkaset metrów od drogi. W pięknie położonym miejscu obiad smakował wyśmienicie, nie podano żadnych sztućców, więc jadło się tylko rękoma, ale na szczęście było gdzie je umyć. Serowano ryż, warzywa, kurczaka, wieprzowiną i ogromną rybę oraz banany.

Po obiedzie wszystkim bardzo dobrze zrobił półgodzinny marsz przez piękny las, przecinany rzeczkami, które przechodziliśmy w bród. Na miejscu chętni mogli się wykąpać czy skoczyć z kilku metrów do zbiornika utworzonego u podnóża wodospadu. Dalszej drodze, tym razem na plażę Nacpan, towarzyszyły muzyka, śpiewy i pytania o nowych przyjaciół, dzięki czemu liczba tokenów w kieszeni rosła. Świetne było to, że kilkanaście osób mogło jechać na dachu autobusu, gdzie znajdowały się dwa miękkie materace, dzięki czemu sama podróż stała się superprzygodą, nieosiągalną w Europie. Ja szczególnie zaprzyjaźniłem się z małżeństwem amerykańsko-filipińskim. On – Amerykanin – był fizjoterapeutą, a ona – Filipinka – pielęgniarką. Zawody mi bardzo bliskie, z racji wcześniejszej pracy na uczelni, która zajmowała się kształceniem obu tych bardzo ważnych profesji. Wesoły autobus z rozśpiewaną młodzieżą na dachu robił wrażenie na wszystkich mijanych po drodze ludzi, którzy się uśmiechali i szczerze pozdrawiali. Na plaży mieliśmy dwie godziny relaksu. Można było obejrzeć zachód słońca i zająć się upłynnianiem tokenów. Jeśli komuś ich zabrakło, nasza fotografka i pięknym imieniu Princessa dawała kolejne. Na dzień dobry w lokalnym barze czekała na nas ustawiona kolejka kieliszków, ale by wypić, należało najpierw wskoczyć ze wszystkimi do basenu i ustawić się do wspólnego zdjęcia z kieliszeczkiem.

Zdjęcia 160–168. Wycieczka jeepneyem.

Sam powrót był prawdziwą jazdą bez trzymanki. Oczywiście na dachu już nikt nie mógł jechać, ale wewnątrz autobusu odbyło się prawdziwe karaoke. Na monitorze wyświetlano słowa piosenek, a ludzie śpiewali jak najgłośniej. Kiedy dojechaliśmy do bazy w hostelu i barze jednocześnie, impreza przeniosła się na dach, gdzie graliśmy parami w fajną grę polegającą na tym, że dwa dwuosobowe zespoły stały naprzeciwko siebie i miały po sześć pustych kubków, do których należało wrzucić piłeczkę pingpongową. Wygrywała ta drużyna, która trafiła do wszystkich kubków drużyny przeciwnej. Kto chciał, mógł też popływać w basenie, którego czystość w takich warunkach była chyba nie do utrzymania. Spędziłem naprawdę genialny dzień na tej wycieczce, a pomyśleć, że rano czułem się tak zmęczony, że planowałem pójść i przenieść mój wyjazd na piątek.

Kolejny dzień to kolejna wycieczka, którą kupiłem, wracając wieczorem po imprezce z Włochami i całą resztą. W El Nido każda agencja sprzedaje pakiety wycieczkowe od A do D, a każdy pakiet to kilka wysp do odwiedzenia. Na prospekcie wyglądało to świetnie, tym bardziej że kiedyś zaczepiłem dwóch Włochów na plaży, którzy właśnie z takiego wyjazdu wrócili. Byli akurat na wycieczce A i sobie chwalili. Mnie rano już zdenerwowała cała procedura ładowania na statek, może dlatego, że byłem trochę „zmęczony” po wycieczce jeepneyem. Problem polegał na tym, że do łodzi należało dojść przez wodę, która sięgała prawie do szyi. Każdy musiał więc kupić specjalny worek, aby bezpiecznie przenieść swoje rzeczy, oraz kupić lub wypożyczyć buty wodne, z uwagi na kamieniste dno w niektórych rejonach. Na koniec okazało się, że na łódź wciskano tyle ludzi, ile się dało, wszyscy siedzieli więc w dużym tłoku. W sumie odwiedziliśmy cztery wyspy. Same wyspy i plaże oczywiście bardzo urokliwe, krystalicznie czysta woda i piasek, unikatowa przyroda. Wycieczkę psuły jednak takie elementy, jak dwugodzinne poranne ładowanie ludzi, długie rozładowywanie i ponowne ładowanie ludzi na łódź i w końcu to, że w te same miejsca w tym samym czasie przybywało po kilkanaście łodzi, przez co był duży ścisk i raczej o spokojnym spędzaniu czasu należało zapomnieć. Czasami samo cumowanie, ładowanie i rozładowywanie ludzi zajmowało tyle czasu co pobyt na plaży. Za najciekawszy uważam chyba ostatni element – wycieczkę kajakami do tzw. wielkiej laguny, gdzie można było podziwiać cuda natury, czystą wodę czy drzewa mangrowe. Ale samo to, że pomimo wykupienia wycieczki należało jeszcze płacić za kajaki, oceniam już jako słabe.

Zdjęcia 169–181. Wycieczka na wyspy A.

Jednak najfajniejsze w całym tym wydarzeniu było to, że na łodzi usiadłem obok pary cudownych młodych ludzi z Polski – Martyny i Maćka z Bytowa. Spędziliśmy kilka godzin na dyskusjach o podróżach, wymieniając się wskazówkami i wrażeniami. Ci wspaniali ludzie pełni pasji uczynili ten dzień naprawdę wartościowym, chociaż samą wycieczkę uważam za słabo zorganizowaną i nastawioną na masowy przerób ludzi.

12 stycznia już nie byłem w stanie podjąć żadnej aktywności. Organizm po miesięcznym podróżowaniu, często w upale i niewygodach, powiedział: dość. Większość dnia spędziłem więc na wypoczynku i zasilaniu organizmu w kalorie i witaminy. Poleżałem trochę na plaży i cieszyłem się spokojem i piękną pogodą. Obserwowałem, jak gatunek małych, trzy- – czterocentymetrowych płochliwych krabów buduje norki na plaży. Plaże pozornie wyglądają na puste, ale kiedy się jej spokojnie przyjrzymy, zobaczymy dziesiątki tych stworzonek.

Po wypoczynku przyszedł czas na bardziej ambitne wyzwania. Ponieważ nie miałem już ochoty na żadne zbiorowe wycieczki, postanowiłem ostatnie dni spędzić na skuterze. Daje to możliwość zatrzymania się tam, gdzie się chce, można wszędzie wjechać i być bliżej normalnego życia Filipińczyków. Plan był prosty: objechać wszystko na północ od El Nido jednym dużym kółkiem. Chciałem jechać zachodnim wybrzeżem maksymalnie na północ, przejechać lądem na wschodnie wybrzeże, wrócić nim na południe, a następnie pojechać znowu na zachód w kierunku El Nido. Na mapie plan wydawał się prosty. Wiedziałem, że w większości będą to drogi polne, ale to mi nie przeszkadzało, miałem na to cały dzień. Jedyny znak zapytania stanowił przejazd z zachodu na wschód na samej północy – mapa pokazywała tam jedynie ścieżkę, a nie drogę.

W pierwszej kolejności pojechałem ponownie w rejon plaży Nacpan, aby zrobić kilka zdjęć domom stojącym w rejonie młodych lasów mangrowych. Później to już tylko kolejne miejscowości na trasie na północ, przy czym starałem się zaliczać wszystkie plaże po drodze. Na kilku z nich poza mną nie spotkałem żadnego turysty, a i rybaka też trzeba było dobrze wypatrywać. Jedna plaża okazała się całkowicie niedostępna: widziałem ją tylko z pewnej odległości, ale bez możliwości dojazdu.

Najdalej na północ dojechałem do miejscowości Diapila, gdzie nawiązałem kontakt z właścicielką sklepu i jej mężem. Widać było, że to jedni z najbogatszych ludzi w tej miejscowości. Powiedziałem im, że szukam dobrych miejscówek dla turystów z Polski. Mąż właścicielki szybko pokazał mi dom w budowie i powiedział, jak i co to będzie wyglądało. Miejscowość, poza tym, że nie ma w niej prawie żadnych turystów, jest ostatnia na północy. To bardzo ładna i spokojna wieś rybacka z pustą plażą. Dookoła są piękne góry i lasy, idealne na spacery. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze z planem, to dwa – trzy dni w tej wsi okażą się prawdziwym hitem.

Zdjęcia 182–199. Widoki z wycieczki skuterem na północ wyspy Palawan.

Po wizycie we wsi zaczęły się schody. Właściciel sklepu powiedział mi, że planowana przeze mnie trasa jest bardzo wyboista, ale ja wiedziałem swoje. Zdecydowałem się wybrać drogę, która wyglądała na mapie jak ścieżka. Początkowo było trudno, ale bez problemu jechałem, dojechałem nawet do maleńkiej i urokliwej osady rybackiej, położonej kilkanaście metrów od morza. Okazało się, że zboczyłem z drogi, musiałem więc cofnąć się i skręcić w lewo. Gdy dotarłem do tego skrętu i go zobaczyłem, zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy na pewno nim przejadę. Droga stawała się coraz gorsza, chwilami musiałem zejść ze skutera i iść obok, bo bym pourywał wszystkie plastiki. Ostre i bardzo kamieniste zjazdy uniemożliwiały jazdę, nogi miałem całe potargane o zarośla – dobrze, że nie spotkałem żadnej żmii czy innego skorpiona. Widać było, że drogą nikt nie jeździe, co najwyżej chodzi, a i to nie bez problemu. Podczas zjazdu z góry w pewnym momencie przewrócił mi się skuter – pomyślałem, że jeśli go rozwalę, przebiję koło czy zepsuję, to będzie tragedia. W końcu po ogromnym wysiłku, cały spocony, wjechałem jakieś rodzinie na podwórko. Zaskoczona kobieta – bo nikt z tamtej strony na pewno nigdy się nie pojawił – pokazała mi kierunek i ostatecznie trafiłem na drogę, którą chciałem jechać. Kiedy zobaczyłem pierwszy skuter, bardzo mi ulżyło. Przypomniała mi się przygoda z Rwandy, kiedy z Kasią i Mateuszem jechaliśmy w nocy drogą, którą jechać nie powinniśmy, tym bardziej w nocy. Ale jak to mówią: kto szuka przygód, ten je znajdzie – na szczęście na razie wszystko kończy się dobrze.

Poobijany, ale już spokojny, zjeżdżałem na południe wschodnim wybrzeżem wyspy Palawan. Zrobiło się zdecydowanie wietrzniej, a mijane plaże nie wyglądały tak pięknie jak te na zachodnim wybrzeżu. Były bardzo skaliste, muliste i porośnięte namorzynami. W jednej z miejscowości natknąłem się na szkołę parasailingu, warunki mieli idealne. Na miejscu był profesjonalny bar, więc zatrzymałem się, aby wypić kawę i podładować telefon, i pojechałem dalej. W jednym miejscu zobaczyłem znak, że jest jakiś pensjonat i prowadziła do niego świetna droga asfaltowa. Okazało się, że wjechałem na prywatną posesję. Dalej dojechałem do dużej miejscowości San Fernando, skąd przez Sibaltan dotarłem do New Ibajay, gdzie kilka dni temu podziwiałem las mangrowy. Stamtąd już wróciłem najkrótszą drogą do El Nido.

Zdjęcia 201–215. Dalsza część wycieczki, po znalezieniu drogi powrotnej.

Po dojechaniu do El Nido i prysznicu marzyłem o dobrej kolacji, bo cały dzień przetrwałem na bananach, kokosach o orzechach i drinku dla relaksu. To był pełen emocji, trochę stresu, ale efektywny dzień. Najważniejsze, że znalazłem ciekawą miejscówkę, blisko ludzi i natury, na trzydniowy pobyt dla polskich turystów.

Kolejnego dnia postanowiłem całkowicie zmienić kierunek jazdy na południowy. Generalnie nie planowałem, jak daleko dojadę, bo nie wiedziałem, co przyciągnie moja uwagę. Wyjeżdżając z El Nido, zajechałem na inną plażę, która znajduje się w południowej części miasta, ale niespecjalnie urzekły mnie jej linia brzegowa i zamulony brzeg. Po drodze wjechałem w jedną polną drogę, ale zawróciłem po chwili, mając w pamięci doświadczenia dnia wcześniejszego.

Na kierunku południowym był zauważalnie mniejszy ruch na drogach, ale za to mogłem podziwiać piękne i zalesione góry. Po drodze minąłem może ze trzy wsie, wszędzie oczywiście przemili ludzie, niektórzy pozdrawiali nawet na skuterach podwójnym sygnałem klaksonu. Jeżdżąc, należy się przyzwyczaić do tego, że Filipińczycy co chwilę trąbią, ostrzegając, że jadą lub że będą wyprzedzać. Nie ma w tym żadnej oznaki agresji czy zdenerwowania. Przez cały okres pobytu na Filipinach ani razu nie widziałem u nikogo ani cienia agresji.

Po jakimś czasie jazdy piękną drogą asfaltową zauważyłem powtarzające się banery dotyczące jakiejś plaży określanej jako raj. Stwierdziłem, że co mi zależy, mogę sprawdzić to miejsce. Skręciłem w tamtym kierunku i musiałem jechać bardzo stromymi podjazdami i zjazdami. W pewnym momencie droga się rozszerzyła i pojawiła się informacja, aby zostawić skuter lub samochód i ostatni odcinek około 100 m przejść pieszo, ponieważ droga jest bardzo surowa i stroma. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się podjechać, musi pamiętać, że robi to na własną odpowiedzialność. Zostawiłem więc skuter i zacząłem iść. Prawie od razu ujrzałem przepiękny widok na las palmowy, morze i znajdującą się w oddali wyspę.

Kiedy spokojnym krokiem doszedłem do punktu docelowego, zobaczyłem bardzo ładnie ułożony kamping. Były tam miejsca na namioty, małe szałasy zrobione z drewna i liści palmowych, restauracja, zaplecze sanitarne, kuchnia, krótko mówiąc: wszystko, co niezbędne do świetnego spędzenia czasu z dala od hałasu i tłumów ludzi. Na brzegu morza hamaki i miejsca do jedzenia. Wszędzie spokój i cisza. W oddali było widać kilka wysp, z czego jedna nawet zachęciła mnie do odwiedzenia. Niestety, właścicielka kampingu nie mogła się dodzwonić do właściciela łodzi i odpuściłem temat. Tak mi się tam spodobało, że utknąłem na trzy godziny. Po zjedzeniu obiadu, wypiciu piwka i rozmowie o biznesach z właścicielką pospacerowałem jeszcze trochę wzdłuż linii brzegowej. Miejsce idealne na spokojny wypoczynek, dwa – trzy dni bez pośpiechu z możliwością wynajęcia łodzi i odwiedzenia okolicznych wysp.

Zdjęcia 216–222. Prywatna plaża na Palawan.

Po opuszczeniu tego fantastycznego miejsca pojechałem dalej na południe i dojechałem do ślicznej i sympatycznej wsi rybackiej Bebeladan. Żyli tam przemili ludzie. Na końcu wsi znajdował się bardzo drogi i zamknięty resort z cenami 1000 PLN w górę za noc. Często w pobliżu spokojnych wsi rybackich na Palawan budowane są drogie resorty. Pewnie dlatego, że brak infrastruktury nie przyciągnie masowego turysty, a przy okazji mają tanią siłę roboczą na miejscu. Po krótkim spacerze i zrobieniu kilku zdjęć wróciłem do El Nido. Wieczorkiem trochę podegustowałem życia i skorzystałem z happy hours – dwa drinki w cenie jednego. Dwie takie okazje i noc słabo przespana…

Zdjęcia 223–226. Wieś Bebeladan.

Po zjedzeniu obiadu pochodziłem po plaży w kierunku przeciwnym do tego z dnia poprzedniego. Znalazłem pustą plażę i poleżałem trochę. Pozostał powrót do El Nido, zjedzenie kolacji i powoli myślenie o powrocie, ponieważ w dniu kolejnym, 16 stycznia, miałem lecieć na noc do Manili, po czym kolejnego dnia do Bangkoku.

Zdjęcia 227–232. Prywatna plaża – ciąg dalszy.

Niestety, wszystko co fajne, kiedyś się kończy i czas wracać do zimnej Polski. Ostatni dzień w El Nido spędziłem głównie w barze bardzo drogiego hotelu, który odkryłem pierwszego dnia po przylocie. Jest to praktycznie ostatni punkt na północ od plaży El Nido, mało kto tu chodzi i nikt nie przyjeżdża, bo nie ma drogi. Dzięki temu mogłem się trochę wyciszyć i nasycić pięknymi widokami. Niestety, z wszystkich hoteli, które miałem w tej podróży, ten w El Nido było najgorszy: drewniany sufit, nieszczelne drzwi i ulokowanie pokoju powodowały, że o spokojnym pobycie i wyciszeniu mogłem zapomnieć. W przyszłości muszę bardziej szczegółowo studiować warunki hotelowe, szczególnie na dłuższe pobyty. Niby człowiek tak dużo podróżuje i tyle już wie, a czasami łapie się na takich prostych rzeczach. Chyba nie spodziewałem się, że El Nido jest takie głośne i zatłoczone. Któregoś dnia jeden człowiek powiedział mi, że 25 lat temu była to maleńka i bajkowa wieś. Dzisiaj to 55 tys. ludzi i drożyzna. Dniówka Filipińczyka w El Nido to około 400 PHP (1 USD to około 54 PHP), czyli nie jest w stanie zjeść nawet jednego posiłku w restauracji dla turystów przy tym poziomie cen. Przykładowo kokos w El Nido kosztuje 35 lub 55 PHP, w zależności, czy ma być z lodówki, ale kilka kilometrów za miastem – już 15 PHP. Ceny tutaj są wyższe niż w Bangkoku, co dla mnie jest nieporozumieniem. Do samego miasta można przyjechać maksymalnie na trzy – cztery dni i to przy założeniu, że codziennie korzysta się z fajnych wycieczek. Na szczęście znalazłem dwie świetne miejscóweczki na przyszłość, daleko od zgiełku i hałasu, a dodatkowo z pięknymi widokami.

Późnym popołudniem pojechałem trójkołowcem (motor z wózkiem, przerobiony do transportu nawet trzech ludzi i bagażu) na lotnisko. Cena to 6 USD za 7 km, w Bangkoku za 10–12 można dojechać na lotnisko 30 km. Niestety wcześniej mój lot został przesunięty o ponad trzy godziny i do Manili doleciałem dopiero około północy. Po szybkiej nocce musiałem do 12.00 opuścić hotel, ale było za wcześnie, aby pojechać na lotnisko. Mając ponad dwie godziny czasu, udałem się na spacer do zwiedzonej już wcześniej dzielnicy Intramuros. Skorzystałem z okazji i zwiedziłem muzeum najstarszej destylarni w Filipinach. Ciekawe, że przez prawie 40 dni to było jedyne muzeum, które zwiedziłem. Za 200 PHP miałem bilet z degustacją sześciu alkoholi, produkowanych przez firmę, której siedziba jest już w innym miejscu Manili. Sama destylarnia została założona i cały czas pozostaje w rękach jednej i tej samej rodziny chińskiej. Miejsce warte odwiedzenia, fajnie przygotowana ekspozycja, no i warto popróbować ich specjałów. Na miejscu można oczywiście zakupić to i owo.

Zdjęcia 233–238. Muzeum Whisky w Manili.

Po wszystkich atrakcjach zabrałem bagaż i taksówką pojechałem na lotnisko, gdzie po trzyipółgodzinnym locie wylądowałem w Bangkoku. Taksówką pojechałem do mojego najlepszego na świecie, przytulnego i rodzinnego hoteliku, gdzie mimo późnej pory starsza pani dała mi dżindżerową herbatkę. Po śniadanku pojechałem do centrum handlowego, gdzie kupiłem ciepłą kurtkę, ponieważ starą optymistycznie wyrzuciłem po przyjeździe w połowie grudnia. Założyłem, że kiedy będę wracał pod koniec stycznia, pogoda w Polsce będzie lepsza niż się zapowiadała.

Po zakupach wróciłem do hotelu, zostawiłem, co trzeba, i postanowiłem zwiedzić jeden z najwyższych budynków w Bangkoku – King Power Mahanakhon, który ma 314 m. Przykuwał on moją uwagę w trakcie wcześniejszych pobytów. Wygląda, jakby z jego struktury wypadły poszczególne klocki/segmenty. Po dojechaniu na miejsce okazało się – czego wcześniej nie wiedziałem – że można wjechać na sam dach i spędzić kilka godzin na dachu Bangkoku. Po zakupie biletu za około 120 PLN wjechałem na 74 piętro, na którym znajdowały się sklep i taras widokowy otoczony szybami. Stamtąd schodami można było wejść na 77 piętro i pod gołym niebem podziwiać panoramę miasta. Na górze znajdowały się restauracja oraz szyba, na którą można było wejść w osłonach na buty i popatrzeć na dół na ulice. Jeżeli ktoś ma lęk wysokości, to nie polecam, bo może go to sparaliżować. Na dachu znajdowały się także pewnego rodzaju trybuny, co dawało kolejne kilka metrów wysokości. Była godzina około 18.30, więc poza tym, że porobiłem zdjęcia miasta z góry, mogłem zobaczyć zachód słońca oraz panoramę miasta w nocy. Naprawdę warto było wydać te pieniądze i poświęcić czas. Nigdy jeszcze nie widziałem tak dobrze przygotowanego tarasu widokowego, z pełnym wglądem w panoramę, z restauracją, tarasem widokowym czy szybą, która pozwalała poczuć prawdziwe emocje. Ludzi było wielu, a muzyka tworzyła bardzo fajną atmosferę relaksu. Aby zjechać, musiałem jednak swoje odstać w kolejce. Następnie pojechałem jeszcze na ulicę Khaosan, zjadłem kolację i spacerem wróciłem do hotelu.

Zdjęcia 239–245. Najwyższy budynek w Bangkoku.

Pomimo trzydziestu ośmiu dni w podróży wcale nie chciało mi się wracać, dodatkowo cudowny hotel powodował, że z ciężkim sercem wsiadłem w nocy do taksówki i poprzez Istambuł wróciłem do zimnej i pochmurnej Warszawy. Na powitanie we Wrześni zapłaciłem 50 PLN mandatu za przejście przez tory w niedozwolonym miejscu. Godzina 22.00 w nocy, zero ludzi, a tu nagle trzech sokistów asystowanych przez policyjny radiowóz dopadło dwóch „kryminalistów”, którzy ośmielili się przejść przez tory, słabe to…

Podsumowując: w ciągu trzydziestu ośmiu dni odwiedziłem cztery kraje, jedenaście hoteli, odbyłem osiem lotów samolotem, spędziłem dwa dni na rzece Mekong, dwie noce w pociągu, trzy dni w autobusie i przejechałem pięć dni skuterem. W sumie pokonałem 27 000 km. Wspaniały czas, a najciekawsze, że na zakończenie wcale nie chciało mi się wracać do kraju.

Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część III – Wietnam

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część III – Wietnam

Po ciężkiej nocnej przeprawie przez lasy i góry Laosu w końcu pokonaliśmy granicę z Wietnamem i około godziny 10.00 ruszyliśmy w trasę po tym kraju. Na szczęście tutaj warunki drogowe były bez porównania lepsze, jednak zakrętów nie brakowało, więc dużo szybciej wcale nie jechaliśmy. Od razu było widać, że góry wietnamskie są co prawda zarośnięte, ale już nie takim naturalnym lasem jak w Laosie. Z czasem teren się wypłaszczał, a droga prostowała. W jednej z okolicznych miejscowości zrobiliśmy dłuższy postój na obiad. Po przekroczeniu granicy szybko zwraca się uwagę, że Wietnam w porównaniu do Laosu to prawdziwy finansowy krezus. Wszystko jest większe, ładniejsze, nowsze czy bardziej uporządkowane niż w Laosie – poza unikatową tamtejszą przyrodą. Zresztą już podjąłem decyzję, że wrócę do Laosu na trzy tygodnie i wynajmę samochód terenowy – chcę ten kraj dobrze zjeździć, bo myślę, że to unikat na skalę światową. Mój sympatyczny młody Holender, z którym spędziłem 22 godziny, leżąc ramię w ramię, opowiadał, że jego kolega kilka dni temu, pokonując trasę Mekongiem tak jak ja, widział pływające zwłoki człowieka z rękoma zawiązanymi za plecami, które przepływały metr od ich łodzi. Myślę, że mogły płynąć Mekongiem aż z Birmy, gdzie w tej chwili trwają intensywne walki pomiędzy reżimem wojskowym a kilkoma mniejszościami narodowymi.

Około godziny 16.00 dojechaliśmy do miejsca, w którym autobus miał skręcić w lewo na Hanoi, a moje miasto Vinh znajdowało się godzinę jazdy na prawo. Ja i jeszcze jeden Wietnamczyk wysiedliśmy i musieliśmy poczekać na inny autobus, który nas zabierze do Vinh. Po wyjściu z autobusu okazało się, że mój Wietnamczyk, którego się od tej pory trzymałem, również jedzie do Da Nang. Wietnamczyk wyglądał na kogoś ważnego, był starszy ode mnie, bardzo schludnie ubrany a w klapie marynarki miał wpiętą flagę Wietnamu. Wyglądał i zachowywał się jak ktoś ważny, np. członek rządu. Na kolejny autobus czekaliśmy w małym punkcie handlowym, gdzie mój kolega szybko się obsłużył – kupił jakieś suszone orzechy w miodzie i nalał dwie szklanki herbaty, po czym kazał mi jeść i pić. Ja w międzyczasie w końcu ubrałem się ciepło.

Po jakichś 25 minutach nadjechał mały lokalny autobus, do którego wsiedliśmy, a pani z punktu miała już kasę na bilety dla nas. Otrzymałem bilet, ale nie musiałem płacić – była to usługa w ramach całej podróży z Luang Prabang. Okazało się, że lokalny autobus to prawdziwe centrum usługowe i kurierskie. Obok kierowcy siedział jego pomocnik. W ciągu około godziny jazdy widziałem, jak ten sam chłopak: wypłacił gotówkę mojemu Wietnamczykowi, sprzedawał bilety na autobus, wydzwaniał oraz przyjmował i wydawał przesyłki kurierskie. Wietnamczycy są niesamowici. Nie dziwię się, że wygrali wszystkie wojny w ostatnich 60 latach i mają tak świetnie funkcjonujący kraj. Będą kiedyś bardzo bogaci. Po drodze mój Wietnamczyk pokazał mi ulotkę autobusu z prywatnymi kabinami, takimi jak chciałem, który o 21.00 wyjeżdża tego samego dnia, tj. 23 grudnia, za 350 tys. VND (17 USD) do Da Nang. Powiedziałem, że mi pasuje i chciałbym nim jechać.

Zdjęcie 1. Przerwa na obiad, już w Wietnamie.

Zdjęcie 2. Autobus do Vinh – przy okazji centrum usługowe.

Około 18 wysiedliśmy z autobusu i poszliśmy do zakładu fryzjerskiego, gdzie mój zadbany towarzysz kazał sobie umyć głowę, ostrzyć włosy, ponownie umyć, zrobić masaż twarzy i się ogolić. Ja cały czas czekałem, na szczęście mogłem podładować telefon. Następnie zaproponowałem, aby pojechać gdzieś zjeść i że ja zapraszam. Niestety mój kolega nie mówił po angielsku, więc zostawał mi język migowy i kilka pojedynczych słów po angielsku. Po drugiej stronie ulicy była typowa, otwarta kuchnia azjatycka, gdzie zjedliśmy bardzo syty posiłek: makaron z mięsem oraz owoce, które kolega kupił obok jadalni. Po posiłku wróciliśmy do fryzjera, gdzie zostawiliśmy bagaże i przez dwie godziny siedzieliśmy w internecie.

Około 20.20 podjechał bus, który zabrał nas do bazy autobusów VIP, o bardzo wysokim standardzie – takich, jakie bardzo polubiłem w Wietnamie. Zapakowaliśmy bagaże, podaliśmy nazwiska i otrzymaliśmy kabiny do spania. Wszystko jak spod igły, jeszcze pachniało nowością i czystością. Gdy tylko autobus ruszył, usnąłem i z małymi przerwami spałem do 5 rano. Czas ośmiu godzin podróży minął jak pięć minut. Cudowna odmiana po ciężkiej podróży z Laosu. Rano nie zdążyłem jeszcze wysiąść z autobusu, a już przejął mnie kierowca taksówki. Nie miałem siły ani ochoty się specjalnie targować czy szukać tańszego zamiennika, tym bardziej że padał deszcz. Około 5.30 znalazłem się w moim upragnionym pokoju hotelowym. Z właścicielem od trzech dni byłem zresztą na łączach i informowałem o godzinie dojazdu, poza tym kupiłem u niego jedną dobę więcej z przodu. Podróż trwała trzydzieści sześć godzin – to chyba mój życiowy rekord. Na szczęście jestem odporny na trudy i mam dobre, poznawcze nastawienie. W przeciwnym razie dostałbym chyba wylewu w pierwszym autobusie ze względu na niewygody i ciągłe zimno. Zresztą jedna z pasażerek przez kilka godzin wymiotowała, pochodziła chyba z Indii. Gdybym kiedyś taką podróż zafundował turystom, to byłaby moja ostatnia grupa… Dobrze, że mam filmiki i zdjęcia, bo nikt by mi nie uwierzył. Dałem radę, a to najważniejsze, dużo przeżyłem, zobaczyłem i się nauczyłem. Za jakiś czas będę to wspominał z uśmiechem.

Zdjęcie 3. Zakład fryzjerski, w którym spędziliśmy kilka godzin.

Zdjęcie 4. Uliczna restauracja, w której zjedliśmy kolację.

Zdjęcie 5. Najlepszy autobus do podróży na świecie.

24 grudnia trochę dużej pospałem, zjadłem śniadanie i poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Niestety, pogoda była beznadziejna, zrobiło się deszczowo i chłodno, nawet bardzo jak na warunki wietnamskie o tej porze roku. Do plaży z mojego małego, ale bardzo przyjemnego hotelu miałem może z 800 m. Plaża bardzo długa, kilka kilometrów, nad brzegiem biegnie główna ulica, a przy niej już stoją i ciągle powstają nowe wieżowce. Za kilka lat to miejsce będzie nie do poznania. Zastanawiające, że prawie nie wiało, a była dosyć duża fala. Generalnie tylko deszcz nie pozwalał na dłuższy spacer. Wypiłem po drodze kawkę, przepytałem kelnera o podstawowe zwroty grzecznościowe w języku wietnamskim i wróciłem do pokoju.

W międzyczasie zarezerwowałem sobie hotel w kolejnej miejscowości, poleconej mi przez właściciela hotelu Tuy Hoa. Wieczorem ponownie wyruszyłem na zwiedzanie okolicy. Deszcz już nie padał i zrobiło się całkiem przyjemnie. Zaliczyłem masaż, już nie za tak konkurencyjną cenę jak w Tajlandii, ale dużo lepszej jakości niż w Laosie. Spacerując, zauważyłem bardzo dużo ozdób świątecznych oraz ludzi, którzy całymi rodzinami udawali się na świąteczny obiad do restauracji. W rejonie mojego hotelu i plaży znajdowało się bardzo dużo restauracji serwujących potrawy przygotowane z owoców morza. Przy każdej z nich był cały zestaw akwariów, w których pływały ogromne kraby, ryby takie jak moreny, rekiny, węgorze i wiele innych. Moją uwagę przykuł także małż o nazwie geoduck, który przypomina wyglądem penisa. Kiedyś w telewizji widziałem, jak się je łowi. Zakopują się na metr głębokości i pobierają pokarm dużym organem, coś w rodzaju trąbki, przypominającej właśnie penisa. Podobno żyją nawet 160 lat. Ceny niektórych krabów sięgały nawet 800 PLN za kg, nie był więc to rarytas dla każdego. Turystów nie spotykałem za wielu, ale czuło się bardzo przyjemną, świąteczną atmosferę. Bardzo ciekawie wyglądały także fale morskie oświetlane światłem z restauracji czy zlokalizowanych przy plaży latarni. Pierwsze wrażenie Da Nang z powodu pogody wywarło na mnie słabe, ale wieczór zdecydowanie poprawił mi humor. Wieczorem jeszcze nadrobienie zaległości pisarskich i spać.

Zdjęcia 6–15. Pierwsze wrażenia z Danang.

Pierwszego dnia świąt zrobiłem to, co planowałem: rano potruchtałem w sandałkach na plażę, a następnie pobiegałem po niej boso. Ciepły piasek i woda oraz ruch na świeżym powietrzu bardzo dobrze mnie nastawiły do dnia, pomimo że słońca dalej nie było. Po śniadanku wsiadłem na dostarczony mi skuterek i bez żadnych formalności czy podpisów udałem się w pierwszej kolejności na poszukiwanie paliwa. Zgodziłem się na trochę większą opłatę w zamian za niezostawianie swoich danych i paszportu w zamian.

Udałem się, zgodnie z sugestią właściciela hotelu, w kierunku południowym na objazd półwyspu Son Tra, który ze swoimi wzgórzami dominował nad okolicą. Po drodze zrobiłem trochę zdjęć w przystani rybackiej oraz wypiłem kawkę w fajnie zrobionej marinie. Na Son Tra znajdował się m.in. widoczny z kilkunastu kilometrów ogromny biały posąg Lady Budda i Pagoda Linh Ung. Typowe turystyczne miejsce: ogromny parking, autokary i setki turystów. Na szczęście trochę wyjrzało słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. Po obejrzeniu atrakcji turystycznych udałem się w dalszy objazd, zatrzymując się po drodze, aby podziwiać widoki i liczne małpy makaki bawiące się przy drodze. Skręciłem też do jakiegoś dużego resortu, ale po chwili zawróciłem, gdyż odniosłem wrażenie, że jest to strefa dla gości hotelowych. Niestety moja podróż się szybko zakończyła: pojawił się szlaban i napis, że wjazd skuterom automatycznym i dużym pojazdom jest zabroniony. Nie wiem, dlaczego, ale z obsługą szlabanu nie było żadnej dyskusji, pomimo tego, że mój skuter był manualny.

Zdjęcia 16–27. Pierwsza część wycieczki na półwysep Son Tra.

Porzuciłem negocjacje i zawróciłem. Po drodze zatrzymałem się w innym kurorcie, gdzie była ogólnodostępna restauracja i tam zjadłem pyszną rybkę. Znajdowało się tam wielu turystów o europejskich rysach twarzy, którzy celebrowali okres świąteczny. Postanowiłem objechać półwysep od drugiej zachodniej strony i okazało się to strzałem w dychę. Trasa była bardzo mało uczęszczana, za to spotkałem dużo biegaczy i rowerzystów. Grupka fotografów śledziła piękne ptaki. Znalazłem się w bardzo ładnym, naturalnym lesie z bujną roślinnością, a przy tym miałem piękne panoramiczne widoki na miasto i zatokę. Co jakiś czas pojawiały się duże banery informacyjne, dotyczące występowania jakiegoś gatunku, np. bardzo urodziwej rzadkiej małpy Pygathrix nemaeus (duk wspaniały). To bardzo ładne zwierzę o czerwonym ubarwieniu pyska. Jadąc, cały czas się rozglądałem, ale nic nie widziałem. Spotkałem grupę makaków, które już wcześniej widziałem, ale tych urokliwych nie. Wjechałem nawet na najwyższy punkt widokowy, skąd rozpościerał piękny widok na zatokę, ale przy dużym zachmurzeniu nie było szans na ładne zdjęcia.

Zdjęcia 28–34. Widoki na trasie wokół półwyspu.

W drodze powrotnej, zbliżając się do małej rzeczki, przy której wcześniej się zatrzymałem, zauważyłem grupę ludzi z profesjonalnym sprzętem fotograficznym, samochód i skutery, co sugerowało, że coś ciekawego tam jest. Miałem szczęście: na dużym drzewie odpoczywała rodzina Pygathrix nemaeus. Niestety, zachmurzenie i odległość nie pozwoliły na idealne zdjęcia, ale zyskałem przyjemność ich obserwacji. Porozmawiałem chwilę z grupą sympatycznych czterech panów. Wśród nich jeden był Amerykaninem, a drugi Australijczykiem. Obaj mieszkają i pracują w Da Nang. Towarzyszyła im sympatyczna Wietnamka w czapce św. Mikołaja. Cała sympatyczna i popijająca to wino, to piwo ekipa poruszała się pięknie odrestaurowanym klasykiem – volkswagenem T1.

Pomimo braku pięknego słońca, które dałoby szansę na świetne zdjęcia, uważam dzień za bardzo udany pod kątem poznawczo-przyrodniczym. Wietnam to bardzo atrakcyjny turystycznie kraj.

Zdjęcia 35–40. Widoki na Da Nang, małpy oraz poznani ciekawi ludzie.

Drugi dzień świąt zgodnie z planem spędziłem na wyjeździe skuterem do Hoi An. Miasto zupełnie mnie zaskoczyło. Kiedy czytałem o rejonie, w którym się zatrzymałem, natknąłem się na informacje na temat polskiego architekta i konserwatora zabytków Kazimierza Kwiatkowskiego. Zmarły w 1997 roku architekt pod koniec lat siedemdziesiątych, po wojnie amerykańsko-wietnamskiej, przewodniczył Polsko-Wietnamskiej Komisji Konserwacji Zabytków, której zadaniem było ratowanie tego, co ocalało z wojny. Zasłynął m.in. ze swojej pracy w miastach Hue i Hoi An. W Hoi An dowiedział się, że władze wietnamskie chcą wyburzyć zagrzybiałą starą część miasta, w to miejsce stawiając nowe osiedle. Kwiatkowski przekonał Wietnamczyków, że to błąd, a stare miasto ma ogromny potencjał. W 1999 roku, dzięki jego staraniom, starówka Hoi An znalazła się na liście UNESCO.

Jadąc do Hoi An, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Po drodze, tj. przez prawie 20 km, wzdłuż wybrzeża morskiego ciągnęły się kompleksy hotelowe, pola golfowe i ogromne osiedla mieszkaniowe, część z niedokończonymi inwestycjami. Po około 15 km zauważyłem wysokie skaliste wzgórza, jakby rzucone od niechcenia wśród płaskich terenów. W rejonie tym powstały infrastruktura turystyczna, parkingi, windy, wieże widokowe itp. Nie wiem, dlaczego, ale w miejscu tym zlokalizowano mnóstwo zakładów wytwarzających ogromne rzeźby z marmuru. Na jedną z gór można było wejść lub wjechać windą, jednak zaplanowałem to na powrót. Jak się później okazało – już nie zdążyłem.

Zdjęcie 41. Poranny bieg autora na plaży w Da Nang.

Zdjęcia 42–44. Wzgórza na trasie oraz zakład produkcji marmurowych rzeźb.

Mijając dużą osadę, zauważyłem starą zabudowę, tj. bardzo malutkie, ale urokliwe domki. W pewnym momencie skręciłem do wsi, aby zobaczyć, jak żyją ludzie. Zauważyłem, że w jednym z domów gromadzą się mężczyźni na jakiś obrzęd religijny, ale nie odważyłem się tam podjechać. Jednak, kiedy jeżdżąc po wsi, zobaczyłem w innym miejscu podobną uroczystość, nie wytrzymałem i podjechałem pod dom. Widać było jakiś przystrojony ołtarz oraz ludzi ubranych w białe stroje. Postałem przez chwilę pod domem i stało się to, na co liczyłem: zostałem zaproszony do środka. W środku ludzie siedzieli przy stołach, na których stała woda mineralna, szklanki i termosy. Część osób była ubrana w białe stroje, natomiast inni nie. Kiedy usiadłem przy wskazanym stole, podano mi wodę i zagadał do mnie po angielsku młody Wietnamczyk. Okazało się, że trafiłem na uroczystość pogrzebową 97-letniej staruszki, natomiast osoby w białych strojach to członkowie rodziny. Uroczystości towarzyszyły uderzenia w bęben, które miały komunikować lokalnemu społeczeństwu, że ktoś odszedł. Pozwolono mi robić także zdjęcia. Po chwili rozmowy mój Wietnamczyk się pożegnał, więc i ja skorzystałem z okazji, aby grzecznie się oddalić, dziękując za gościnę.

Zdjęcia 45–50. Tradycyjne małe domy Wietnamczyków oraz uroczystość pogrzebowa.

Po dalszych kilkunastu minutach jazdy skręciłem w prawo na Hoi An. Zbliżając się do miasta, od razu zauważyłem, że jest tutaj dużo więcej turystów, szczególnie o europejskich rysach, niż w Da Nang. Po drodze mijałem duże pola uprawne, przygotowywane pod uprawy ryżu. Kiedy dojechałem w rejon starej zabytkowej części miasta, znalazłem miejsce parkingowe, opłaciłem parking 5 tys. VND (1 PLN) i udałem się w kierunku starówki. Im bliżej starej części, tym ruch na ulicach i liczba turystów rosły. Kiedy odwiedziłem jedną z pierwszych zabytkowych świątyń, zauważyłem dwie Azjatki, ubrane jedna na biało, druga na czerwono, w trakcie sesji zdjęciowej na tle zabytkowych budynków. Oczywiście skorzystałem z okazji i zrobiłem kilka najładniejszych do tej pory zdjęć.

Zdjęcia 51–55. Pierwsze wrażenia z Hoi An.

Niedaleko świątyni, na dużym centralnym placu, znajdował się pięknie zadbany pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, otoczony przepięknymi zabytkami, które dzięki niemu przetrwały i jak magnes przyciągają setki tysięcy turystów. Trudno opisać wrażenia ze zwiedzania starej części Hoi An. Przepiękne uliczki, zabudowane różnymi mniejszymi i większymi kamienicami. Zabudowa jest raczej zwarta, gdzieniegdzie znajdują się wąskie uliczki pomiędzy kamienicami. Niektóre budynki były wyjątkowo cenne i aby je zwiedzać, należało zakupić bilet, chyba jeden na wszystkie budynki. W budynkach – muzeach obsługa oprowadzała i opowiadała o danym miejscu. Sama starówka znajdowała się nad jednym kanałem, nad którym przechodził most na wyspę, pięknie zabudowaną i stanowiącą kolejną atrakcję turystyczną. W porcie stało dziesiątki łodzi do wynajęcia.

Zdjęcia 56–57. Pomnik zasłużonego dla Hoi An Polaka Kazimierza Kwiatkowskiego.

Praktycznie wszystkie budynki były albo punktami gastronomicznymi, albo handlowymi, co nie do końca pozwalało dostrzec ich urodę. Sprawiały wrażenie starych, trochę zaniedbanych, nawet brudnych, co tworzyło unikatowy klimat. Na to wszystko nakładała się piękna przyroda, pnące się rośliny czy kwiaty. Widać, że Wietnamczycy mają niesamowity smak i gust w łączeniu budynków i architektury ogrodowej. Hoi An to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem z Wietnamie, polecam je każdemu, pomimo że jest trochę zatłoczone przez turystów.

Zdjęcia 58–76. Hoi An w całej okazałości.

Kiedy już napełniłem żołądek i nasyciłem zmysły, udałem się w drogę powrotną. Musiałem się spakować i opuścić hotel, ponieważ o 23.30 miałem pociąg do Tuy Hoa.

Dworzec w Da Nang jest niewielki, niepozorny, ale też przybywa tam niewielka liczba pociągów. Kiedy przybyłem na dworzec, na tablicy ogłoszeń wyświetlały się tylko dwa pociągi: mój i kolejny o 0.40. Mój pociąg miał małe spóźnienie, a dopóki nie wjechał i się nie zatrzymał, wszystkie drzwi na perony były zamknięte. Ciekawe jest to, że pociąg zatrzymał się na peronie drugim i żeby do niego wsiąść, należało po torach przejść przez peron pierwszy. Wagony miały dobre oznaczenia, więc bez problemu znalazłem swoje miejsce. Większość wsiadających pasażerów to turyści. Mój przedział miał dwa łóżka, dwupoziomowe, czyli wygodnie mogło w nim podróżować cztery osoby i ani jedna więcej. Każdy miał swoją poduszkę i kołderkę. Po usadowieniu się i schowaniu swoich bagaży ruszyłem do Tuy Hoa, około 400 km na południe.

Miałem trochę pecha, ponieważ jeden z pasażerów słuchał głośno telefonu, drugi miał chyba owsiki w tyłku, bo co chwilę wychodził, nie zamykał drzwi, tylko trzecia kobieta w szatach mnicha spokojnie spała. Przynajmniej wyglądała na kobietę. Generalnie podróż minęła szybko i sprawnie, rano ktoś rozwoził jedzenie, drąc się przy okazji i nie zważając, czy ktoś chce jeszcze dospać. Pociąg stary, zaniedbany, ale sprawny. Ciekawe, że wszystkie drzwi zewnętrzne do wagonów pozamykano na kłódki i przed wyjściem obsługa musiała je zdjąć z odpowiedniej strony. Kolejna ciekawostka – z peronu nie można było wejść do budynku dworca, zanim obsługa nie otworzyła drzwi. Kiedy to się stało, grupa taksówkarzy rozpoczęła walkę o klienta. Szybko i ja zostałem dostrzeżony i zawieziony do hotelu.

Zdjęcia 77–81. Podróż do Tuy Hoa.

W związku z tym, że byłem w hotelu o 8.00, a doba hotelowa zaczynała się o 13.00, zostawiłem bagaże i poszedłem na obchód okolic w kierunku Morza Południowo-Chińskiego. Zauważyłem od razu w rejonie plaży bardzo szerokie ulice i przestrzenie – wszystko przygotowane, jakby miały tu przyjechać dziesiątki tysięcy turystów, ale na plaży byłem sam. Pogoda nie sprzyjała, wiał silny wiatr i mocno nawiewał piasek na przybrzeżne promenady. W niektórych miejscach tworzyły się zaspy, jak w Polsce od śniegu. W niektórych miejscach obsługa wykonywała syzyfowe prace, próbując usunąć ten piasek z trawników i chodników, wiatr jednak wiał i cały czas go nawiewał. Po zjedzeniu śniadania w jednym miejscu i wypiciu kawy w drugim wróciłem do hotelu. Rozpakowałem się i wyszedłem ponownie na obchód rejonu plaży.

Idąc kilka kilometrów promenadą, zauważyłem, że ktoś tu mocno przeinwestował. Kilka ogromnych hoteli, kolejne w budowie, a tu żywej duszy. Niektóre restauracje nad brzegiem morza zamknięte i w stanie tragicznym. Dwu- i trzypasmowe drogi praktycznie puste. Czyżby syndrom chiński? Ogromne inwestycje, a chętnych na usługi brak. Zdecydowałem się zawrócić w kierunku miasta. Przez cały dzień zauważyłem, że jestem jedynym turystą i zwracam na siebie uwagę. Sugeruje to, że turyści raczej się tutaj nie zapuszczają. Stara część miasta już tętniła życiem. W centrum miasta znajdowały się park i jezioro, gdzie można było pobiegać, pospacerować czy posiedzieć na ławce. Miasto nie za duże, spokojne, z przyjemnością spacerowałem i przyglądałem się życiu Wietnamczyków w tej małej, ponad stutysięcznej miejscowości. Zastanawiałem się, czy rejon nadmorski kiedyś się rozwinie, czy rzeczywiście ktoś zmarnował pieniądze. A może po wojnie wszystko było tak zniszczone, że postanowiono zbudować całość od nowa, z dużym marginesem na przyszłość?

Zdjęcia 82–91. Nadmorskie ulice Tuy Hoa.

Kolejnego dnia rano zrobiłem mały rozruch – w imię zasady, że poświęcisz 30–50 minut na wysiłek fizyczny, a otrzymasz 23 godziny dobrego samopoczucia. O 11.00 pobrałem od właścicielki hotelu skuter honda w automacie, zatankowałem i pojechałem na przejażdżkę na północ od miasta wzdłuż wybrzeża morskiego. Na mapie w telefonie widziałem małe osady przylegające do wybrzeża. Domyślałem się, że mogą to być osady rybackie. Nie miałem specjalnego planu, widziałem punkt na mapie, do którego chciałem dojechać, ale nie wiedziałem, co po drodze zobaczę, więc bez spiny.

Po kilku kilometrach skończyła się trasa o szerokich jezdniach, którą widziałem już wcześniej, i przeszła w normalną drogę. Jadąc, widziałem wiele ogromnych projektów w różnej fazie zaawansowania i zastanawiałem się, czy to wszystko kiedyś będzie żyło pełnią życia i kiedy to się stanie. Starałem się trzymać jak najbliżej linii brzegowej i od czasu do czasu robiłem sobie przerwę nad samym morzem. Przez mijane wsie jeździłem bardzo wąskimi drogami wewnętrznymi, takimi maksymalnie na dwa skutery, o wjeździe samochodem nie byłoby mowy. W niektórych miejscach brzegi uregulowano i zabezpieczono betonem, co nie wyglądało fajnie, w innych przypadkach pozostawiono je w formie naturalnej. W miejscach, gdzie brzeg nie był uregulowany, domy rybaków stały praktycznie na przylegającej do niego skarpie. W dużej części rybacy używali okrągłych plastikowych łódek, wyglądających jak połowa orzecha, do których mocowali silniki. Służyły one głównie do zastawiania sieci i innych pułapek na ryby i inne owoce morza, w odległości nie większej niż kilkaset metrów. W dalszych rejonach pływali tradycyjnymi łodziami. Fajnie było patrzeć na wsie i ludzi żyjących swoim tempem: ktoś wytwarzał sieci, ktoś właśnie przypłynął – żadnych turystów i sztuczności, tylko prawdziwe życie wietnamskich rybaków.

Wsie obecnie mają bardzo urozmaiconą zabudowę: stoją w nich zarówno małe, wąskie i parterowe domki, bez żadnych wygód, jak i nowoczesne, luksusowe i kilkupiętrowe domy. Wszystkie łączy jedna zasada: są bardzo wąskie, co zauważyłem już kiedyś w Hanoi – pewnie wynika to z cen ziemi i liczby mieszkańców w Wietnamie. W każdej wsi czy małym miasteczku obowiązkowo znajdują się: ryneczek, mnóstwo sklepików i zakładów usługowych, jak fryzjer, czy doraźnych lub stałych barów. Widać, że ze względu na bliskość miasta Tuy Hoa rozwija się też tam ruch turystyczny. Każde ładniejsze miejsce, blisko morza czy z dobrym punktem widokowym, od razu ma kilka restauracji czy nawet duże hotele. W jednym z nich nawet się zatrzymałem, aby coś zjeść i podładować telefon. Hotel wyglądał na mało oblegany, ale był z kolei pięknie położony: nad samym brzegiem, w pobliżu małej kameralnej zatoczki.

Widać też, że podobnie jak w Polsce interes zwietrzyli także duchowni, którzy budują swoje biznesy wokół wiary. Miałem okazję zwiedzić jedno z takich miejsc. Stał tam piękny i chyba zabytkowy budynek, a wokół już zbudowano lub właśnie budowano szereg kolejnych obiektów kultu religijnego – wiadomo, trzeba z czegoś żyć.

Zdjęcia 92–103. Nadmorskie wsie w rejonie Tuy Hoa.

Ludzi są wszędzie bardzo mili, pozdrawiają i się uśmiechają. Po drodze przez cały dzień spotkałem tylko jeden skuter z jadącymi na nim dwoma turystami o europejskich rysach twarzy. Po obiedzie pojechałem dalej i odbiłem od morza. Dzięki temu wjechałem w piękne i zielone pola ryżowe – jedne zalane wodą i przygotowywane pod uprawy, inne właśnie w trakcie żniw. Zawsze bardzo interesowały mnie maszyny i urządzenia wykorzystywane do produkcji ryżu. Udało mi się nawet zrobić zdjęcie kombajnowi do zbioru ryżu. We wsiach rolniczych klimat jest taki trochę jak kiedyś u nas: wspólne żniwa, rozmowy na drogach, prawdziwie wiejskie, społeczne życie. Nie można przejechać niezauważonym, ponieważ wszystkie drogi prowadzą przez wsie, wszystko widać, ale też dzięki temu można popatrzeć na ludzi. Niektórych najwyraźniej bardzo dziwił widok turysty jadącego przez wieś na skuterze. Wjeżdżając do każdej wsi, przejeżdżamy przez jakąś formą bramy, pewnie z nazwą wsi i jakimś hasłem partyjnym. Szkoda tylko że nie mogłem gdzieś zostać na noc i w ładnym popołudniowym słońcu zrobić trochę dobrej jakości zdjęć. Pogoda była OK, ale bez słońca. Wsie są bardzo urozmaicone – obok siebie stoją zarówno bardzo skromne, małe, stare domki, jak i luksusowe wille z samochodami na podjeździe. Często pod jakimś domem stał na wózku jakiś ogromny głośnik, przez który leciała muzyka – słychać go z kilku kilometrów. Nie mam pojęcia, jak ten system działał. W Polsce taka sytuacja zakończyłaby się pacyfikacją sąsiada przez policję.

Zdjęcia 104–113. Wietnamska wieś.

Około 16.00 rozpocząłem „operację powrót”. Trochę bolało mnie oko, bo jeździłem początkowo bez okularów. Mijałem też po raz pierwszy policję drogową, na szczęście mnie nie zatrzymali – nie do końca wiem, czy obcokrajowcy mogą jeździć w Wietnamie, różnie w internecie piszą na ten temat. Mam co prawda międzynarodowe prawo jazdy, ale po co się spierać z kimś, kto nie mówi po angielsku. Generalnie, odkąd jestem w Wietnamie, pierwszy raz widziałem policję. Polska w porównaniu z Wietnamem jest państwem policyjnym… Wieczorem oddałem skuter, poszedłem na mały spacerek i zakończyłem dzień.

Ostatniego dnia w Tuy Hoa po porannym dobrym treningu poszedłem na świeżo wyciskany sok oraz kokos, za wszystko płacąc 10 PLN. Następnie udałem się na lenistwo do bardzo ładnej restauracji, należącej do znajdującego się z drugiej strony drogi dobrego hotelu. Spędziłem tam chyba ze 3,5 godziny. Miałem piękny widok na morze, obok basen, ale chyba ze słoną wodą, widok palm i delikatny powiew morskiego powietrza. W tym czasie zdegustowałem dwie kawy espresso, sok z awokado i dobry obiad ze świńskich kawałków mięsa pół na pół z tłuszczem. Za to wszystko, nad samym morzem, w dobrym hotelu, zapłaciłem około 100 PLN, przy czym obiad wystarczyłby swobodnie na dwie osoby. Zauważyłem, że w tym mieście na dzień dobry wszędzie w restauracji otrzymuje się w gratisie chłodną herbatę.

Zdjęcia 114–119. Tuy Hoa i ostatni pyszny posiłek.

Po wszystkim wróciłem do hotelu, spakowałem się i zostałem zawieziony przez męża właścicielki na dworzec kolejowy, gdzie o 18.00 wsiadłem do nocnego pociągu do Sajgonu (Ho Shi Min). Widać, że linia kolejowa nie jest za często wykorzystywana. Zarówno dworzec, jak i liczba pociągów wskazywałyby na małe, trzydziestotysięczne polskie miasto, a nie ponad stutysięczny ośrodek miejski, który ma nawet swoje lotnisko.

Podróż do Sajgonu minęła w miarę spokojnie, chociaż tym razem byłem lepiej przygotowany i miałem stopery w uszach. Ludzie w pociągach w Wietnamie zachowują się trochę jak u nas w latach dziewięćdziesiątych, czyli: uwaga, jadę pociągiem i wszyscy muszą o tym wiedzieć. Zarówno pociągi, jak i tory są bardzo stare, więc trochę rzucało. Na szczęście tym razem w przedziale miałem tylko jednego pasażera, i to bardzo spokojnego.

Zdjęcia 120–121. Dworzec kolejowy w Sajgonie.

Rano przybyłem do ostatniego już podczas mojej podróży miasta w Wietnamie, czyli Sajgonu, zwanego oficjalnie Ho Chi Minh. Dworzec jest wyjątkowo mały jak na tak duże miasto, ale to tylko potwierdza, że transport kolejowy nie stanowi dla Wietnamczyków priorytetu lub po prostu mniej podróżują. Na dworcu zjadłem śniadanie i taksówką dojechałem do hotelu. Na miejscu okazało się jednak, że potwierdzenie z booking nie dotarło i pokoju dla mnie nie mają. Przez chwilę recepcjonista jeszcze coś szukał w komputerze, nawet powiedział, że ktoś odwołał rezerwację i jest OK, by po chwili powiedzieć, że jutro jednak nie będzie noclegu. Posiedziałem chwilę w internecie i bez żadnej łaski znalazłem nowy hotel, oddalony o 150 m od poprzedniego. Poszedłem tam pieszo, zostawiłem bagaż i po czterech godzinach, spędzonych głównie w parku ze względu na upał, wróciłem, aby zrobić check-in. Jak się okazało, wyszedłem na tym interesie dużo lepiej. Pomimo że hotel nie ma opinii najlepszy, tylko dobry, to warunki w moim pokoju były świetne i chyba najlepsze od początku mojej podróży. Po drodze zdążyłem jeszcze kupić dwie wycieczki na kolejne dwa dni.

Zdjęcia 122–125. Sajgon.

Po rozpakowaniu i odświeżeniu wybrałem się do Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej. Byłem już w podobnym obiekcie dwa lata temu w Hanoi i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jednak ze względu na skalę okrucieństw tej wojny, jej bezsensu i cierpienia ludzi musiałem trochę ochłonąć z emocji po wyjściu.

Po wizycie w muzeum postanowiłem odwiedzić okolicę, gdzie miały się odbyć wszystkie uroczystości sylwestrowe w dniu następnym. I tu nastąpiło ogromne zaskoczenie: całe centrum – tj. City Hall, pomnik Ho Chi Minha czy Park Lan Son – to pięknie przygotowane miejsce, place, szerokie ulice, czysto i kwietnie. Można tam organizować wszelkiego rodzaju imprezy na setki tysięcy ludzi. Sajgon to zupełnie inne miasto niż Hanoi. Hanoi jest takie tradycyjne, wietnamskie, trochę staroświeckie. Sajgon natomiast pachnie nowoczesnością, jest ambitnym miastem przyszłości. Wiele elementów przypomina także panowanie Francuzów. Boczne uliczki są takie jak w całym Wietnamie, z taką samą kuchnią i milionem skuterów, natomiast centrum jest rewelacyjne. Chce się tam być i patrzeć na ludzi.

W trakcie mojego tam pobytu wstąpiłem do jednego z klubów piwnych na piątym piętrze, skąd miałem świetny widok na całe centrum, które przygotowywało się do sylwestra. Kiedy się ściemniło, poszedłem na główną ulicę i przyglądałem się całej akcji promocji różnych marek przemysłowych czy spożywczych, tak trochę jak u nas dwadzieścia lat temu, głośno i trochę nachalnie. Każdy chciał coś upchnąć, ktoś stał bez ruchu, ktoś sprzedawał kukurydzę, ktoś promował piwo, a jeszcze ktoś inny stał ze swoimi wężami i za pieniądze wypożyczał gady do zdjęcia. Było gwarno, ciepło i bardzo sympatycznie. Młode dziewczyny miały okazję podziwiać swoich idoli, którzy mieli ostatnie próby przed jutrzejszym wystąpieniem. Naprawdę świetne miasto. Trzeba się tylko przyzwyczaić do hałasu i uważać przy przechodzeniu przez drogę ze względu na miliony skuterów.

Zdjęcia 126–129. Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej w Sajgonie.

Zdjęcia 130–142. Centrum Sajgonu.

Kolejny dzień to podwójne wydarzenie: wycieczka do doliny Mekongu oraz sylwester w Sajgonie. Rano szybkie śniadanie i o 7.30 musiałem być w punkcie turystycznym. Oczywiście szybki marsz, żeby się nie spóźnić, a następnie pół godziny czekania na autobus. Znam ten system, wiem, że muszą ludzi pozbierać, ale zawsze jest to irytujące, kiedy pędzisz bez porannej kawy, aby zdążyć co do minuty, a na miejscu czekasz bez sensu. Moje oczekiwania co do wyjazdu były dosyć duże: spodziewałem się dostać dużej porcji natury i lokalnych klimatów. Ponad dwie godziny zajął nam dojazd na miejsce, następnie zorganizowano przerwę na kawę i toaletę. Oczywiście miejsce wybrano nieprzypadkowo: był to duży i bardzo ładnie przygotowany punkt obsługi turystycznej, gdzie zatrzymywali się obowiązkowo wszyscy turyści. Nie, żeby skorzystać z toalety, ale po to, aby kupić i przepłacić za wietnamskie pamiątki. Trochę to prymitywne, ale jest jak jest, tak samo działa to w Hanoi. Przynajmniej miałem okazję zrobić zdjęcia pięknej naturze i tradycyjnie wykonanym budynkom.

Zdjęcia 143–146. Stylowa restauracja – pierwszy przystanek na trasie do delty Mekongu.

Pierwszym przystankiem miała być stopięćdziesięcioletnia pagoda, ale ze względu na małe opóźnienie i konieczność bycia na czas na lunchu najpierw pojechaliśmy nad Mekong do mariny. Tam wsiedliśmy na drewnianą łódź wycieczkową i popłynęliśmy nią do lądu, który z każdej strony otoczony jest wodami Mekongu. Płynąc tą rzeką, dopiero w delcie zdajemy sobie sprawę z jej ogromu. Na miejscu odwiedziliśmy niby lokalne gospodarstwo, gdzie produkuje się towary z orzechów kokosowych. Oczywiście wszędzie są setki turystów i przerób ludzi aż nieprzyjemny. Na miejscu posłuchaliśmy trochę o tym, jak się kokosa otwiera czy co z niego produkuje – np. liny konopne z miękkiej części orzecha oraz mleko kokosowe. Z mleka kokosowego na miejscu wytwarzano ręcznie różne słodycze i to było, jak się okazało, głównym powodem wizyty. Mieliśmy degustować słodycze, a następnie dokonać dużych zakupów, przy okazji można też było oczywiście nabyć inne „badziewie”. Następnie tuk tukami udaliśmy się do restauracji na lunch. Wszystko szybko i do przodu… Tam spędziliśmy godzinę, jedząc bardzo dobry i obfity posiłek. Miałem okazję siedzieć przy stole z Wietnamczykami – bardzo sympatyczną grupą z Hanoi – którzy zadbali, abym wiedział, co i jak jeść. Na miejscu można było zobaczyć hodowlę ryb – sumików oraz krokodyli – i oczywiście za pieniądze je nakarmić.

Zdjęcia 147–155. Zdjęcia z wycieczki po dolinie Mekongu.

Po posiłku nadszedł czas na jeden z dwóch najciekawszych punktów, tj. przepłynięcie kanałem wśród pięknych i gęstych zarośli jakiegoś gatunku palm. Niestety, to, co najciekawsze, trwało może z 10 minut. Po dopłynięciu do mariny wsieliśmy ponownie na statek i popłynęliśmy na wyspę, gdzie mieliśmy zobaczyć, jak się wytwarza miód, zdegustować miód i herbatkę. Na miejscu, kto chciał, mógł sobie zrobić zdjęcia z pszczołami, następnie zdegustować miód w herbatce, po czym nastąpiło ponownie przedstawienie oferty handlowej. Po jakim czasie poszliśmy do innego punktu gastronomicznego, gdzie przy konsumpcji owoców słuchaliśmy śpiewów jednolicie ubranych pań i otrzymaliśmy koszyki do wrzucania kasy. Powiem szczerze, że to najgorszy rodzaj turystyki, z jakim miałem do czynienia: traktowanie turysty jak idioty, który nie marzy o niczym innym, niż tylko o rozwalaniu kasy na pierdoły, oczywiście mocno przepłacając. Po tym wszystkim nastąpiło jeszcze przypłynięcie kolejnym kanałem otoczonym piękną przyrodą, co było drugim naprawdę ciekawym elementem wycieczki. Po tym wszystkim wróciliśmy łodzią do mariny do naszego autobusu. Niestety, ze względu na silny deszcz wszyscy zrezygnowaliśmy z pójścia do pagody. Podsumowując: poza dwoma elementami trwającymi po 10 minut i przepłynięciem delty Mekongu wycieczkę uważam za bezwartościową poznawczo. Może z punktu widzenia turysty, który właśnie wylądował w Sajgonie i nigdy nie był w Wietnamie, jest to ciekawe, jednak ja, który już trochę widziałem, uważam ją za zmarnowanie czasu. Z rozmowy z innymi turystami wynikało, że nie były to tylko moje odczucia.

Zdjęcia 156–162. Część przyrodnicza wycieczki.

Po powrocie (w ogromnych korkach) trochę odpocząłem i około godziny 21.30 postanowiłem udać się w miejsce, gdzie organizowano główne wydarzenia sylwestrowe. Im bliżej byłem tego miejsca, tym gęstość ludzi na metr kwadratowy wzrastała. Setki tysięcy skuterów podążały w kierunku centrum, niektóre ulice zamknięto, w niektórych rejonach ludzie już rozbijali się na chodnikach z całymi rodzinami. Po jakim czasie, kiedy będąc 500 m od sceny zobaczyłem te setki tysięcy ludzi i wciąż napływających nowych, stwierdziłem, że wracam – takie spędy, hałas itp. to nie moja bajka. W drodze powrotnej przyglądałem się niezliczonym falom skuterów, na których siedzieli rodzice z małymi dziećmi. Niektórzy czekali nie wiadomo na co, inni – w kolejkach na parking, inni jeszcze gdzieś pędzili w tłumie. Był to taki spęd ludzi, który u największego miłośnika miasta może spowodować klaustrofobię. Wietnamczycy wyglądali jednak na wyluzowanych, rozbawionych i zrelaksowanych. Pogoda była przepiękna i bardzo ciepła. Około godziny 23.45 wyszedłem ponownie z pokoju i zauważyłem, że około 400 m od mojego hotelu na jednej z ulic odbywa się alternatywna impreza. Na ulicy znajdowało się wiele barów, klubów, przez co atmosfera była świetna. Dziewczyny tańczyły na podwyższeniach, muzyka grała głośno, ale przyjemnie i chciało się tam chwilę posiedzieć. Było trochę policji, a ulicę odcięto od ruchu skuterów czy samochodów. Po około półtorej godziny obserwowania fajnej zabawy wróciłem do pokoju.

Zdjęcia 163–173. Sylwester w Sajgonie.

W Nowy Rok trochę dłużej pospałem i dopiero o 12.30 wyjechałem na zaplanowaną wycieczkę w rejon Cu Chi Tunel. To system podziemnych tuneli, jakie Wietnamczycy przygotowywali i rozbudowywali przez prawie 20 lat i wykorzystywali w walce z Francuzami i Amerykanami. Po drodze oczywiście przystanek na toaletę, ale tylko w teorii. Przystanek to bardzo duży sklep, podobno rękodzieła, zresztą bardzo ładnego, przygotowywanego ręcznie przez niepełnosprawnych Wietnamczyków. Żeby potwierdzić, że to oryginalne rękodzieło, obok głównego sklepu postawiono kilka warsztatów, gdzie Wietnamczycy wytwarzali swoje produkty, wykorzystując skorupy jajek czy muszle. Gołym okiem dawało się zauważyć, że to ustawka dla niemądrych – zdaniem Wietnamczyków – turystów. W sklepie, z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie pozwolono robić zdjęć. Produkty były ładne i w umiarkowanych cenach, jednak od razu widać, że to masowy produkt.

Po około 30 minutach, w trakcie których można było wypić kawę i zobaczyć, jak masowo przewijają się w tym samym układzie kolejne grupy turystów, pojechaliśmy dalej. Po drodze przewodnik trochę opowiadał o tunelach, puścił nawet beznadziejnej jakości film historyczny. Sam temat tuneli bardzo mnie interesował – jako młody chłopak oglądałem wiele filmów z wietnamskiej wojny, oczywiście tylko jednostronnych, amerykańskich. Zanim dojechaliśmy, przewodnik poinformował, że na miejscu będzie można postrzelać z różnych rodzajów broni i o cenach za amunicję. Miałem wrażenie, że dla nich naciągnięcie wielu turystów na strzelanie jest ważniejsze niż jakieś tam tunele. Przewodnik zapytał także, kto ma sprej na komary, ponieważ będziemy szli dwa kilometry przez las, ale jak ktoś nie ma, to można kupić na miejscu. Oczywiście ze względu na brak wilgotności komarów nie było, ale kto kupił, ten kupił.

Na miejscu szliśmy około godzinę – dwie przez las, gdzie całkiem profesjonalnie rozstawiono różne wybrane punkty, opisujące życie i walkę partyzantki wietnamskie zwanej Wietkong. Oglądanie filmów to jedno, ale zobaczenie w lesie ukryć, pułapek na amerykańskich żołnierzy i całego tego systemu – drugie. Cały system miał podobno około 200 km i zbudowany tył na trzech poziomach: 3–4 m, 8 m i 13 m. Wynikało to z tego, że Amerykanie używali bardzo potężnych bomb i ładunków artyleryjskich. Większość życia toczyła się na pierwszym poziomie 3–4 m, gdzie znajdowało się wszystko: szkoły, szpitale, miejsca do spania, warsztaty, koszary itp. W trakcie bombardowań schodzono niżej, ale tylko okresowo, ze względu na ograniczone powietrze. Zresztą cały system wentylacji też był bardzo ciekawy. Amerykanie, aby skutecznie walczyć z tunelami, stworzyli nawet specjalną jednostkę specjalną, składającą się z bardzo niskich żołnierzy pochodzących z różnych sojuszniczych państw. Podobno tylko 12 na 100 żołnierzy tej jednostki przeżyło wojnę. Walczyli z reguły pojedynczo z wykorzystaniem najprostrzych rodzajów broni. Pod ziemią umieszczono nawet zbiornik z wodę i zbudowano bezpośredni tunel łączący system z rzeką Sajgon, skąd płynęło zaopatrzenie dla Wietkongu i żołnierzy Północnego Wietnamu.

Po przejściu całej ścieżki i zatrzymaniu się w wybranych punktach, gdzie przebrani w mundury instruktorzy omawiali poszczególne zagadnienia, doszliśmy do strzelnicy, która cieszyła się dość dużym zainteresowanie, biorąc pod uwagę intensywność strzałów. Następnie wszyscy mieli okazję wejść do jednego z tuneli i pokonać trasę kilkudziesięciu metrów, przy czym co 20 m stworzono możliwość wyjścia na zewnątrz, gdyby ktoś miał już dość. Nie bez powodu: tunele rzeczywiście były bardzo niskie, przez ogromną liczbę turystów – około 5–7 tys. dziennie – znajdowało się w nich mało powietrza, a dodatkowo panowała tam jeszcze wyższa temperatura niż na zewnątrz. Prawie cała nasza grupa weszła do tunelu, przy czym zaginęła nam jedna dziewczyna, która wyszła wcześniej i nikogo nie widziała z grupy, więc gdzieś poszła. Wszyscy jej szukali prawie przez 30 minut.

Zdjęcia 173–190. Druga wycieczka do Cu Chi Tunel.

Podsumowując: świetne doświadczenie, dające dopiero odrobinkę wyobraźni o trudach życia w tunelach – ja po kilku minutach byłem cały spocony. Należy jeszcze doliczyć problemy z aprowizacją, rany wynikające z prowadzonych walk, a także dużą śmiertelność, wynikającą z takich chorób, jak malaria, denga czy ukąszenia i ugryzienia przez owady i inne zwierzęta. Odrzucając cały nachalny marketing sprzedażowy Wietnamczyków, to zobaczenie chociaż malutkiego fragmentu całego systemu na własne oczy warte jest poświęcenia jednego lub połowy dnia. Cały system oddalony jest od Sajgonu o 50 km i sprzedawane są wycieczki półdniowe i całodniowe. Droga powrotna minęła mi bardzo szybko, ponieważ poznałem bardzo sympatycznego Amerykanina etiopskiego pochodzenia, z którym rozmawialiśmy o Etiopii.

Wieczorem, praktycznie z marszu, poszedłem na klubową ulicę Bui Vien, gdzie dzień wcześniej spędzałem sylwestra. Miałem wrażenie, że impreza wciąż trwa. Ulica bardzo przypmina atmosferę z Khorosan street z Bangkoku, gdzie w wielu klubach naraz grana jest muzyka na żywo lub z głośników. Dodatkowo w części klubów tańczyły panie i, o dziwo, panowie. Ciekawe były ceny piwa – na odległości kilkudziesięciu metrów wahały się od 20 do 120 tys. VND za tę samą butelkę. Fajnie było obserwować polowanie na turystów czy szybkie zwijanie stolików z ulicy na chodnik, kiedy nadjeżdżała policja. Policja oczywiście z daleka dawała znać światłami migającymi na aucie, że nadjeżdża, aby ludzie zdążyli posprzątać. Po przejechaniu patrolu wszystko wracało do normy, i tak co jakiś czas. Sami policjanci siedzieli w tym czasie w samochodzie i gapili się w telefony. Jak na kraj komunistyczny, to nic tu zupełnie nie pasowało. Widać było, że nikt nie szuka problemów i każdy ceni sobie spokój. Generalnie, biorąc pod uwagę wspaniałą pogodę, ciepło, ale bez ciągłego zalewania twarzy potem, grającą muzykę i niezliczoną liczbę dań, to był naprawdę kolejny świetny wieczór w Sajgonie.

Zdjęcia 191–199. Ulica Bui Vien, zawsze głośno i rozrywkowo.

Ostatniego dnia, 2 stycznia, postanowiłem sprawdzić, czy jeden z najwyższych wieżowców w centrum – Bitexo Financial Tower – posiada jakiś dostępny taras widokowy. W internecie znalazłem info, że tak i nawet można wcześniej rezerwować, na co jednak byłem zbyt leniwy. Postanowiłem spacerkiem tam dojść, po drodze wypić kawkę i jakiś świeży sok z owoców. Po dojściu do wieżowca, za 240 000 VND kupiłem bilet i obsługa wsadziła mnie do windy, wciskając 49 piętro. Na górze zastałem piękny i szeroki taras widokowy, a jeszcze w miarę dobrą przejrzystość powietrza pozwoliła mi porobić zdjęcia i filmy pięknych widoków. Ludzi znajdowało się tu dosyć dużo, widoki naprawdę mnie zaciekawiły, a dodatkowo co kawałek stał pulpit, gdzie można było przesuwać mapę i sprawdzać, co się znajduje w ważniejszych budynkach widzianych w oddali. Na 51 piętrze jest także restauracja, ale do niej prowadzi zupełnie inna winda, sama restauracja zaś jest otwarta tylko w porach lunchu i kolacji. Obsługa bardzo dba, aby nikt nie pojechał tam tylko po to, aby podziwiać widoki, co jest dla mnie zrozumiałe. Biznes musi się kręcić.

Po wizycie spokojnym krokiem pospacerowałem w rejonie, gdzie jeszcze dwa dni temu znajdowała się główna sylwestrowa scena i trwała impreza. Było widać ekipy sprzątające, które krok po kroku zwijały elementy sceny i nagłośnienia. Później pod bazarem Cho Ben Thanh udało mi się zrobić kilka świetnych ujęć ludziom, którzy robili sobie profesjonalne zdjęcia na tle bazaru. Zresztą na samym bazarze można było kupić absolutnie wszelkiego rodzaju pamiątki oraz jedzenie w takiej czy innej postaci.

Wróciłem do hotelu, gdzie musiałem się spakować do wylotu do Manili na Filipinach. Potem poszedłem ponownie na ulicę Bui Vien, gdzie zawsze panowała fajna i rozrywkowa atmosfera, zjadłem tam kolację, wypiłem kawkę i wróciłem ponownie do hotelu. Około 22.30 taksówką dotarłem na lotnisko i przeszedłem wszystkie procedury bezpieczeństwa. Samolot do Manili był opóźniony około godziny.

Zdjęcia 200–210. Wieża Bitexo Financial Tower oraz ujęcia spod bazaru.

Podsumowując, Wietnam jest naprawdę ciekawym miejscem na wakacje. Można tam znaleźć wszystko: od morza, rzek, gór, pięknych pól ryżowych czy lasów, po małe historyczne miasta, jak Hoi An, czy ogromne metropolie, jak Hanoi i Sajgon. W Hanoi panuje inna atmosfera, jest takie bardziej wietnamskie, z kolei Sajgon ma trochę europejskie zacięcie, co wynika z historii miasta, nad którym kontrolę mieli czy to Francuzi, czy Amerykanie. Warto zobaczyć i jedno, i drugie miasto. Trzeba tylko uwzględnić, że Wietnam przy powierzchni trochę większej niż Polska ma około 90 mln obywateli. Powoduje to, że wolnych, spokojnych miejsc nie ma tutaj dużo. Jeżeli ktoś lubi spokój i przestrzeń, to polecam górskie wsie w rejonie Sa Pa, o którym pisałem w materiale do Hanoi. Bezwzględnie jedzenie w Wietnamie jest różnorodne i pyszne.

Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część II – Laos

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część II – Laos

Tajlandia jak zwykle pozostawiła same cudowne wspomnienia, trudno wskazać chociaż jedną negatywną cechę Tajów czy ich wspaniałego kraju. Na sto procent wrócę tu jeszcze, i to nie raz, ale teraz czas na kolejną perełkę, czyli Laos.

18 grudnia o godzinie 9.00 miał przyjechać po mnie bus, bym w ciągu trzech dni i dwóch nocy znalazł się w pięknym Luang Prabang w Laosie, z czego dzień drugi i trzeci miałem spędzić na Mekongu, płynąc wolną łodzią – tzw. slow boat. Zawsze chciałem zaliczyć podróż po Mekongu, najdłuższej rzece na Półwyspie Indochińskim, która swoje źródła ma w Chinach w górach Tangla, na wysokości 5110 m n.p.m. Następnie płynie przez Laos, gdzie częściowo jest rzeką graniczną z Tajlandią, przez Kambodżę i Wietnam. Powierzchnia dorzecza Mekongu wynosi około 810 tys. km2, a długość – 4500 km.

Ku mojemu zdziwieniu o godzinie 8.47 otrzymałem info od właściciela hoteliku, że kierowca już przyjechał. Wcześniej zjadłem w okolicznej kawiarni pyszne śniadanie, opłaciłem noclegi i znalazłem się w busie. Chwilę później dosiadło się jeszcze kilka osób. Po drodze mieliśmy przerwę na kawę i okazję do zacieśnienia naszej znajomości, szczególnie z Florance ze Szwajcarii i Zivem z Izraela – jakoś nam pasowało nasze towarzystwo. Cała nasza trójka planowała spędzić kilka tygodni w Indochinach, z czego Ziv ponad pół roku. Zaliczył już m.in. Nepal, Indie czy Indonezje. W Chang Rai mieliśmy godzinną przerwę na lunch i zwiedzanie białej pagody. Budynek robił wrażenie, ale jak dla mnie był kiczowaty i nie do końca rozumiem takie budowle, taki nasz Licheń…, bez komentarza.

Zdjęcia 1–2. Bus podróżny do Laosu oraz przerwa na kawkę.

Po przerwie kontynuowaliśmy podróż i po około godzinie dotarliśmy do granicy. Oba przejścia graniczne oraz most były nowe, widać niedawno oddane. Najpierw odprawa po stronie tajskiej, następnie przekroczenie mostu i kontrola na granicy laoskiej, gdzie każdy musiał zapłacić 40 USD za wizę, poza Florance, która jako Szwajcarka nie musiała jej mieć. Przed granicą z Laosem nasz kierowca tajski przykleił nam na koszulki czerwone naklejki i się pożegnał. Po drugiej stronie mostu przyjaźni laosko-tajskiej odebrała nas przewodniczka z Laosu i dowiozła do hotelu w miasteczku Ban Houayxay, oczywiście po załatwieniu wszelkich granicznych formalności. Na granicy grono naszych znajomych się powiększyło – poznaliśmy Izraelkę Gil oraz dwóch przesympatycznych Holendrów: Pola i Rajmonda. Pol był właścicielem dwóch escape roomów oraz mechanikiem na statkach, natomiast pochodzący z Suri Namu Rajmond produkował i sprzedawał suszarki do całego ciała dla hoteli.

Po krótkim przystanku w biurze podróży, które nas przejęło po stronie laoskiej, trafiliśmy do hotelu. Ceny noclegów były wliczone w cały wyjazd, w związku z czym zakwaterowano nas po dwóch w pokoju, ja spałem w pokoju z Zivem. Standard bardzo średni, na dodatek płyta pod moim materacem okazała się złamana, więc mogłem spać tylko na połowie łóżka. Po szybkim prysznicu, już w ośmioro – tj. Polak, dwóch Izraelczyków, dwóch Holendrów, dwie Brytyjki oraz Szwajcarka – udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu miejsca na zjedzenie kolacji. Przez cały czas towarzyszyła nam bardzo sympatyczna atmosfera. Następnie udaliśmy się na dalsze zwiedzanie głównej ulicy i wstąpiliśmy jeszcze na piwko do kolejnego baru. Po drodze, pomimo że było już ciemno, dostrzegliśmy kilka barów z pięknym widokiem na Mekong. Widać, że lokalna ludność zauważyła, jakie profity przynosi turystyka, więc pojawiły się nowe budynki nastawione na turystów. Okolica stwarza także wiele ciekawych możliwości spędzenia czasu – np. nasi sympatyczni Holendrzy dwa kolejne dni mieli przebywać w dżungli i spać na wysokości kilkudziesięciu metrów w drewnianych domkach, zbudowanych w koronach drzew. W drodze powrotnej poznaliśmy kolejne osoby – kilku Niemców i Holendrów. Generalnie należy stwierdzić, że turyści są wobec siebie bardzo otwarci, wymieniają się wiedzą o ciekawych miejscach, transporcie czy hotelach – uwielbiam ten gatunek ludzi. Sama miejscowość sprzyjała tego typu kontaktom, ponieważ większość głównych restauracji, barów, hoteli czy sklepów jest zlokalizowana wzdłuż jednej ulicy. To był naprawdę fajny dzień, pomimo że zasadniczo polegał na przemieszczeniu się z Chang Mai do Laosu.

Zdjęcie 3. Przejście graniczne po stronie Laosu.

Zdjęcie 4. Główna ulica w Ban Houayxay.

Zdjęcie 5. Widok nocny na Mekong, po drugiej stronie Tajlandia.

Zdjęcie 6. Wspólna kolacja z nowo poznanymi turystami: pierwszy z lewej Ziv, pierwsza z prawej Florance, obok Florance – Pol.

Rano szybkie śniadanie – przez uszkodzone łóżko niestety byłem trochę niewyspany. Przy śniadaniu miła konwersacja z Polem, fajnym i otwartym gościem. Opowiadał, że kiedyś prowadził bardzo rozrywkowe życie, a od kilku lat dużo podróżuje. Po śniadaniu transportem dojechałem do przystani i załadowałem się na łódź. Pierwsze wrażenie sceptyczne, ponieważ było bardzo dużo ludzi i niewygodne miejsca. Miejsca ponumerowane leżącymi karteczkami, w układzie dokoła łodzi i jak w samolocie – frontem do kierunku podróży. Te dokoła okazały się wygodniejsze, więc szybko sobie zrobiłem podmiankę. Mieliśmy odpłynąć o 9.00, ruszyliśmy o 10.00, gdyż cały czas dochodziły nowe osoby. Lautańczyków było może ze 20, reszta – prawie 300 osób – to turyści w różnym wieku: od kilkuletnich dzieci po naprawdę zaawansowanych seniorów. Kiedy w końcu ruszyliśmy, ludzie zaczęli spacerować po pokładzie i zrobiło się przyjemniej. Można wejść na przód łodzi i na tył, robić zdjęcia. Okazało się też, że tył łodzi to nic innego, jak mieszkanie właściciela – znajdowały się tam kuchnia, toalety, pralka i salon z dywanem, z którego zresztą śmiało korzystali turyści, wygodnie śpiąc.

Co jakiś czas łódź przybijała do brzegu i wysadzała po kilka osób. Tempo było bardzo spokojne, widoki cudowne, często mijaliśmy ogromne połacie lasów naturalnych z pięknym drzewostanem, w niektórych miejscach wyciętym pod pola uprawne. Przez jakiś czas z jednej strony mieliśmy Tajlandię, lepiej rozwiniętą, a po drugiej stronie Laos, jakby uśpiony, schowany w lesie. Mijaliśmy pola uprawne, łodzie rybackie, zwierzęta hodowlane, porozrzucane wsie czy domostwa. Widać było też duże projekty infrastrukturalne, jak nowe mosty nad Mekongiem. Zupełnie inny świat, gdzie ludzie żyją w dużej zgodzie z przyrodą, rzeką czy sezonami uprawy roślin.

Zdjęcia 7–22. Widoki w trakcie podróży pierwszego dnia na Mekongu.

O godzinie 16.40 dotarliśmy do pięknie położonego na wysokich brzegach Mekongu miasta Pakbeng. W polskich warunkach byłaby to duża wieś, w Laosie to miasto. Widać, że w większości jest nastawione na turystów. Po wypakowaniu turyści szybko zostali załadowani do pojazdów przysłanych przez dany hotel, a ci, którzy nie mieli jeszcze spania, od razu je znaleźli. Naganiacze, niczym z Zakopanego, szybko ich przechwytywali. Pokój tym razem miałem doskonały, koszt – nawet nie ma co wspominać: 15 USD za pokój dwuosobowy… Sama miejscowość to główna ulica, przy której położone były hotele, sklepy i restaurację. Można zjeść różne smakołyki za cenę pomiędzy 2 a 3 USD, rozpusta… Szybki prysznic i kolacja, a po niej spotkałem moich znajomych: Florance i Ziva, tym razem jeszcze z parą innych Szwajcarów, których poznałem na przejściu granicznym z Laosem. Potowarzyszyłem im przy kolacji, a później przeszedłem się po uśpionej już miejscowości i udałem się na wypoczynek przed kolejnym ciekawym i intensywnym dniem podroży.

Zdjęcia 23–30. Pakbeng – piękna miejscowość położona nad brzegiem Mekongu.

Rano wczesna pobudka i przegląd wiadomości z Polski – dużo się dzieje, dla mnie bardzo pozytywnie i bardzo się cieszę, bo po raz pierwszy poważnie myślałem o emigracji, straszne… Tym razem miałem wygodne łóżko i dobrze ustawioną klimatyzację, więc organizm wypoczął. Godzina treningu, szybkie pakowanie i wyjście na śniadanie – tutaj tradycyjnie talerz świeżych sezonowych owoców. Szybki spacer po miasteczku, zdjęcia uliczki i portu. Nie było słońca, ale moim oczom ukazał się piękny widok małej miejscowości wciśniętej na wzgórze, dokoła góry porośnięte pięknym lasem, a poniżej spokojnie płynący Mekong. Idealna miejscówka na kilkudniowy pobyt i spacery po okolicznych lasach i wsiach. Zdążyłem już dowiedzieć się od właścicielki pensjonatu, że do Luang Prabang można pojechać też autobusem, gdyby ktoś nie chciał płynąć cały dzień łodzią. Ustaliłem też, że organizuje trekking do wsi Hmongów oraz ma do wykorzystania samochód na dziewięć osób, telefon ustalony, więc w głowie pomysł już jest.

Wychodząc z pokoju, zauważyłem pajęczynę, a na niej ogromnego pająka, przynajmniej z 8 cm średnicy – szczerze powiem, że brakuje mi możliwości bezpiecznego oglądania lokalnej flory i fauny, pomysł jednak na to mam. Po szybkim spacerku zobaczyłem, że ludzie załadowani na samochód za chwilę będą jechać do portu, poprosiłem więc o dwie minuty na spakowanie i dołączyłem. Do przystani było raptem 500 m, ale w ramach usługi hotelowej dowozili.

W przystani odbywał się załadunek ludzi i towarów, większość to – podobnie jak dzień wcześniej – turyści. Łódź była dużo mniejsza i mniej komfortowa, ale zająłem podwójne miejsce z nadzieją, że nikt się nie dosiądzie, i tak mi się udało. Po kilku minutach zauważyłem moich znajomych, którzy usiedli obok mnie. Statek był jak zwykle opóźniony, ludzi ciągle przybywało, ale miejsc coraz mniej, zaczęło się więc robić nerwowo, komu dołożą pasażera. Miejsca to siedzenia ze starych autobusów, które rozmiarami pasują na Lautańczyków, ale na pewno nie na rosłego Holendra czy Niemca. W końcu ruszyliśmy z dwudziestopięciominutowym opóźnieniem. Od razu dał się odczuć chłód, spowodowany brakiem słońca i bryzy wodnej. Ludzie błyskawicznie założyli kurtki, czapki czy skarpety. Pierwsza moja myśl: będzie masakra, 7–8 godzinach w chłodzie źle się skończy. Na szczęście po jakichś dwóch godzinach pojawiło się słońce i już było dobrze.

Zdjęcia nr 31–36. Pakbang porankiem.

Praktycznie zdecydowana większość trasy prowadziła wśród majestatycznych wzgórz porośniętych dzikim lasem. Widoki się zmieniały od czasu do czasu: czasami widziałem las, w większości bambusowy, czasami dużo starego i cennego drzewostanu. Co jakiś czas zawijaliśmy do brzegu, aby wysadzić lub przyjąć pasażerów. Sprawdziłem w telefonie i dowiedziałem się, że w niektórych przypadkach Mekong jest jedynym kanałem łączącym tych ludzi z resztą kraju, inne mają także połączenie lądowe. Mijaliśmy setki maleńkich zatoczek z hałdami białego i czystego piasku, naniesionego przez spływającą z gór wodę lub Mekong. Nieliczne położone po drodze większe wsie rybackie zachęcają do zatrzymania się na kilka dni i całkowitego wyciszenia. Nigdy w życiu nie widziałem takich bajecznych i oddalonych miejscowości. Niewiarygodny potencjał turystyczny, pewnie sobie jeszcze Laotańczycy nie zdają z tego sprawy, ale tak jest. Nie zauważyłem też wielu śmieci zarówno w rzece, jak i na brzegu. Na piaszczystych brzegach wygrzewają się kozy, krowy różnego rodzaju czy świnie, widać też ogródki uprawne, naprawdę sielsko, a ruch na rzece jest bardzo mały.

W trakcie jednego z przystanków łódź szybko zaczęły okupować dzieci, w większości dziewczynki, które sprzedają turystom wyszywane bransoletki. To bardzo dobrze dla ich rozwoju, że nie wołają „money, money” jak w Afryce, tylko uczą się biznesu. Po pewnym czasie łódź odbiła od brzegu i część dzieci nie zdążyła z niej zejść, ale poradziły sobie – skoczyły do wody i dopłynęły do brzegu z kasą i bransoletkami.

Zdjęcie nr 37–51. Drugi dzień rejsu po Mekongu.

Ludzie na łodzi pierwsze godziny siedzieli spokojnie, bo wczorajsze zmęczenie dawało o sobie znać. Z godziny na godzinę jednak zaczęli ponownie ze sobą rozmawiać, podtrzymywać wcześniej zawarte znajomości, pić piwo, grać w karty, czytać. Czuło się świetną i bardzo przyjacielską atmosferę. Ludzie o podobnych upodobaniach, bez względu na pochodzenie narodowe, są tacy sami: mili i otwarci dla siebie.

Około 17.00 dobiliśmy do Luang Prabang, ale tu niespodzianka: nie w pobliże najważniejszej, turystycznej części miasta, a w rejon lotniska. Po zejściu z łodzi i zlokalizowaniu swojego bagażu musieliśmy podejść pod bardzo wysokie schody. Na górze znajdowała się tablica z informacją, że trzeba kupić za około 2 USD bilet na tuk tuka do centrum miasta. Po dojechaniu pożegnałem się z Florance i Zivem i każdy pojechał w swoim kierunku. Pewnie można byłoby bliżej wysadzić nas z łodzi, ale wtedy nikt by nie zarobił na taksówkach.

Miałem małe problemy ze znalezieniem hotelu, ale po pół godzinie już byłem w mieście i na nocnym markecie zjadłem tradycyjnie rybkę. W międzyczasie pojawiła się Florance z zupką, chwilę pogawędziliśmy i sam już poszedłem podziwiać pięknie oświetlone budynki. Ze wszystkich miast, jakie widziałem w Tajlandii, Laosie, Kambodży czy Wietnamie, Luang Prabang jest najpiękniejszy. Miasto znajduje się zresztą na liście dziedzictwa kultury UNESCO. Lokalizacja wśród zalesionych gór, Mekong i jego dopływ oraz połączenie stylu kolonialnego z tradycyjnym laoskim powodują, że jest ono unikatowe. Człowiek chodzi po nim godzinami i nie ma dosyć. Szerokie i wąskie uliczki, fantastycznie odrestaurowane kamienice, wszędzie bazary, sklepy, kawiarnie, restauracje czy hotele. Trudno to opisać, trzeba zobaczyć samemu. W każdej lepszej kawiarni czy restauracji jest wi-fi, więc pijąc kawkę, można posiedzieć w telefonie na swoich ulubionych portalach społecznościowych. W pokoju wylądowałem około 23.30.

Rano, 21 grudnia, długo spałem – trzy dni w podróży zrobiło swoje. Gimnastyka i o 11.00 udałem się w poszukiwaniu śniadania. Po chwili marszu znalazłem kawiarnię, gdzie zjadłem musli i świeże owoce zalane naturalnym jogurtem – wszystko niesamowicie pyszne i dające kopa energetycznego. Kawałek dalej wypiłem sok z wyciskanych owoców, awokado, mango i imbir – kolejna dawka energii i zdrowia. Spacerowałem i robiłem zdjęcia, jednak ponownie miałem pecha: nie było słońca. W maju wynikało to z zapylenia od wypalanych lasów, a dzisiaj przez chmury. Z drugiej jednak strony nie ma upału, więc człowiek się nie męczy. Po jakimś czasie konieczne okazały się kawka i małe piwko Beerleo. Kolejne godziny spędziłem na spacerowaniu po uliczkach w rejonie Mekongu, odwiedziłem też liczne i pięknie odrestaurowane świątynie buddyjskie. Wzdłuż Mekongu ciągną się kawiarnie i restauracje z tarasami widokowymi. Dla chętnych oferowane są łodzie, różnego rodzaju, do wynajęcia. Kilka z nich oferuje kolację, drinki i rejs po Mekongu o zachodzie słońca, ale niestety dzisiaj go nie było. W tym mieście nie da się nudzić: można spacerować, pojechać na wycieczkę, wynająć łódź tylko dla siebie czy małej grupy, wynająć rower lub skuter, iść na masaż, o pysznych kulinariach nawet nie wspominam. Po południu musiałem wrócić do hotelu doładować telefon. Wieczorem ponownie spacerowałem po pięknym mieście, podjadając co rusz świeże owoce oraz inne smakołyki. Wszystko zdrowe, świeże i śmiesznie tanie.

Zdjęcia nr 52–61. Luang Prabang wieczorową porą.

Kolejnego dnia powtórka z rozrywki – rano trochę rozciągania i gimnastyki, następnie aparat w rękę i spacer po mieście i okolicach. Śniadanie zjadłem w tym samym miejscu i takie samo, następnie ponownie pyszny sok, no i kawka espresso. Na szczęście tego dnia słońce w końcu się pokazało i pozwoliło zrobić ciekawsze, pełne optymizmu ujęcia. Uliczki są bardzo zadbane – widać, że co rusz ktoś remontuje lub coś buduje. Miasto staje się coraz piękniejsze, a i tak jest jeszcze trochę do zrobienia. Przyszłość szykuje się bardzo optymistycznie dla miasta i jego mieszkańców. Więcej turystów to lepsze zarobki dla ludzi, którym poza turystyką trudno byłoby znaleźć zajęcie. Póki co ceny są bardzo atrakcyjne, zarówno jedzenia, jak i usług czy hoteli. Za 50–60 PLN można już znaleźć przyzwoity pokój dwuosobowy z łazienką.

Nawet chodząc tymi samymi uliczkami, odkrywałem inne rzeczy. Lubię się przyglądać, jak żyje lokalna ludność. Mają swój system, poranny targ, śniadanie, później gdzieś szybki obiad i wieczorem znowu jedzenie na nocnym markecie. Wszystko to funkcjonuje jakby niezależnie od tysięcy turystów krążących wokół. Jedzą swoje przysmaki, niektóre są także testowane przez co odważniejszych turystów.

Zdjęcia 62–76. Luang Prabang w całej okazałości.

Ceny są zupełnie inne w bocznych uliczkach u lokalnych sprzedawców, a jeszcze inne na głównym nocnym markecie, gdzie jedzą turyści. Obserwując życie miejscowych, ma się wrażenie, że u niektórych z nich polega to na ciągłym zwijaniu i rozwijaniu straganu. Dzień wcześniej wieczorem kupiłem świeży wyciskany sok i wdałem się w rozmowę z młodą dziewczyną w stroju szkolnym, która pomagała mamie. Zwróciłem uwagę na jej świetny angielski. Powiedziała, że codziennie do nocy pomaga mamie, a rano chodzi do szkoły, w której jest do 16.00. Na pytanie, kiedy się uczy czy odrabia zadanie domowe, powiedziała, że nie musi dużo pracować w domu. Nie zauważyłem, aby miała problem z tym, że musi pracować z mamą. Zresztą widać podobne sytuacje na każdym kroku, jest to tutaj standardem. Dzieci dzielą z rodzicami radość, smutki i obowiązki.

W czasie spaceru postanowiłem wejść do parku, który znajduje się w centrum miasta. Na szczycie znajdującej się w nim góry mieści się kolejna świątynia. Warto się jednak tam wspiąć, ponieważ rozpościera się stamtąd świetny widok w każdym kierunku. Nie złapałem zadyszki, więc z moją kondycją nie jest źle. Zszedłem drugą stroną góry i znowu podziwiałem wąskie i zadbane uliczki Luang Prabang – miasta, które znalazło się na liście UNESCO ze względu na swoją historyczną i piękną zabudowę. Po drodze ponownie udałem się na dobre jedzenie, wypiłem też kawkę i sok z owoców. Naładowałem baterie i przyszedł czas, aby powoli przygotować się do wyjazdu. Czekała na mnie nocna podróż autobusem do Wietnamu, do Da Nang. Nie do końca jeszcze wiedziałem, jak tam dotrę, ale pomyślałem, że jakoś to będzie.

Zdjęcia 77–98. Luang Prabang.

22 grudnia około 17.00 odebrał mnie bus i zawiózł z hotelu na przystanek autobusowy, gdzie jeden z dwóch Wietnamczyków w busie kupił mi bilet do Vinh, skąd miałem się przesiąść na pociąg lub autobus do Da Nang. Poznałem też młodą dziewczynę – jak się później okazało: Marlenę, Polkę z Podkarpackiego. Marlena trochę pracuje za granicą, trochę podróżuje po świecie. Szuka swojego miejsca, zresztą jak wielu młodych ludzi z Europy, których licznie spotykałem każdego dnia.

Na miejscu okazało się niestety, że nie jest to taki komfortowy autobus, o jakim myślałem i jakim kiedyś podróżowałem na trasie Hakoi do Sa Pa, gdzie każdy ma swoją kajutę. Ten miał miejsca leżące, pojedyncze lub podwójne, na dwóch poziomach. Dodatkowo od razu dało się zauważyć, że ludzi jest bardzo dużo. Początkowo zresztą myślałem, że część czeka na inny autobus. Po jakimś czasie nastąpił załadunek ludzi i towarów. Jeden z Wietnamczyków z załogi autobusu, który zasadniczo jechał do Hanoi, przydzielał ludziom miejsca według swojego uznania, przy czym większość miejsc pojedynczych przypadła kobietom. Na końcu autobusu znajdowały się dwie płaskie powierzchnie, gdzie także wciśnięto ludzi. Reszta osób, która nie załapała się na miejsca leżące, została usadowiona w przejściu. Po całym załadunku sytuacja wcale nie wyglądała dobrze, nie było żadnej możliwości ruchu, nie dało się nawet dojść do kierowcy. Ja na dodatek dostałem górne łóżko przy oknie, co powodowało, że nie mogłem ani usiąść, bo byłem za blisko sufitu, ani zejść z miejsca bez wcześniejszego zejścia mojego współpasażera, młodego Holendra. Dodatkowo pomiędzy nogami miałem plecak, co powodowało, że mogłem leżeć tylko na wznak i nie ruszać się w żadnej pozycji poza ugięciem nóg. Na szczęście na pierwszym przystanku położyłem plecak pod swoje siodło, dzięki czemu zyskałem odrobinę przestrzeni.

Sama myśl, że mam tak podróżować do 10.00, tj. 16 godzin, jak zostało mi zakomunikowane, napawała mnie dużym dyskomfortem. Jak się później okazało, jechałem do 16.00, czyli 22 godziny. Najgorsze miało dopiero nastąpić: kierowca włączył klimatyzację i na górnych łóżkach zrobiło się niesamowicie zimno. Udało mi się otrzymać kołderkę i poduszkę, ale niestety, jak część innych osób, sugerowałem się pogodą w Laosie i jechałem w spodenkach. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po około czterech godzinach, w środku nocy, gdy w małej wsi w laoskiej dżungli zatrzymaliśmy się na toaletę. Okazało się, że jest przenikliwie zimno – zaledwie 6°C. Nie mogłem wyjąć ciepłych rzeczy, bo znajdowały się w głównym bagażu gdzieś w ładowni autobusu.

Kiedy byłem w maju w Laosie, miałem okazję jeździć niezłymi drogami, nawet autostradą Wientian do Vang Vien. Trasa Luang Prabang nie należała do jednak priorytetowych i dobrze doinwestowanych. Nazwanie jej drogą asfaltową stanowiłoby nadużycie: był to zniszczony, wąski asfalt, wymieszany z drogą gruntową, zdatną do podróżowania tylko w porze suchej. Kierowca jechał z prędkością pomiędzy 30–45 km/h. Przez cały czas po górach, a więc raz w dół, raz w górę i ciągle po zakrętach. Czasami warunki skrętu okazywały się tak trudne, że musiał się cofać i podchodzić do manewru ponownie. Co gorsza, głównymi samochodami mijanymi raz na kilka – kilkanaście minut były wielkie ciężarówki. Chwilami autobus tak się przechylał, że obawiałem się wywrotki. Przez cały czas jechaliśmy przez laoską nieoświetloną dżunglę. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby autobus się zepsuł lub miał wypadek. Laoska dżungla to miejsce, gdzie rządzą tylko zwierzęta, gdzie na wolności żyją przecież tygrysy, o wszelkiego rodzaju wężach czy ogromnych robakach nie wspominając.

Mieliśmy jeszcze jeden postój na toaletę i około 7.00 zbliżyliśmy się do granicy z Wietnamem, czyli cywilizacją. Samo przekroczenie granicy zajęło nam ponad dwie i pół godziny. Musieliśmy opuścić autobus i terytorium Laosu, następnie rozpakować autobus i z bagażem przejść przez przejście graniczne z Wietnamem. Później długo czekaliśmy, aż skończy się kontrola naszego autobusu, a zrobiono to bardzo wnikliwie. Później czekaliśmy jeszcze na Kanadyjczyków, z których dwoje nie miało wizy – otrzymali ją na granicy, ale okazało się, że nie mają zdjęć. Trzeba je było więc ściągać i wysyłać na prywatnego maila pogranicznika wietnamskiego itp. Zresztą sami szaleni Kanadyjczycy, małżeństwo i dwóch młodzieńców, przejechali wcześniej trasę Portugalia – Istambuł, następnie Tajlandię, część Laosu, nasz odcinek z rowerami na dachu autobusu, a następnie planowali pokonanie trasy Hanoi-Ho Shi Minh.

Azjatyckie skarby kultury i przyrody: Tajlandia, Laos, Wietnam i Filipiny – część I – Tajlandia

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024

Wybór Azji na kolejną, tym razem bardzo długą wyprawę, nie był oczywisty. Pierwotnie planowałem udać się do Mozambiku, Zambii i Malawi. Ponieważ jednak już częściowo zwiedziłem Indochiny, postanowiłem sprawdzić ostatnie interesujące mnie miejsca i trasy, aby w przyszłym roku móc zabrać ze sobą turystów. Tym bardziej że ceny biletów do Azji czy Afryki są bardzo zbliżone, jednak koszty samego życia czy podróżowania w tych krajach znacznie się różnią – na korzyść Indochin. Ze względów bezpieczeństwa Azja ma też lepszą opinię niż Afryka, chociaż Rwanda jest tutaj dużym wyjątkiem, ponieważ to jeden z najbezpieczniejszych krajów nie tylko w Afryce, ale także i na świecie.

Wybierając kierunek podróży, nie do końca wiedziałem, jaka będzie dokładnie trasa. W planach miałem zrobienie koła: Tajlandia – Laos – Wietnam Środkowy i Południowy (Północny już zaliczony) – Kambodża. Jednak ze względu na to, że Kambodżę już miałem wcześniej dosyć dobrze rozpoznaną, postanowiłem odwiedzić Filipiny, które podobno są nieodkrytym rajem. Oferują tak piękną przyrodę jak Tajlandia, jednak turyści rzadziej je odwiedzają, przez co nie są tak zatłoczone.

Zanim wsiadłem do samolotu, spędziłem noc w Warszawie – nie chciałem ryzykować spóźnienia na samolot. Zawsze istniało ryzyko, że na autostradzie A2 wydarzy się wypadek i nie dojadę na czas, a poniosłem już za duże koszty w związku z zakupem czterech biletów lotniczych, tj. Warszawa – Bangkok, Ho Schi Min – Manila, Manila – Bangkok i Bangkok – Warszawa. Lot do Bangkoku z 12 na 13 grudnia, z przesiadką w Doha, przebiegał bez problemów. Katarskie linie są fenomenalne, jeżeli chodzi o obsługę czy serwis związany z posiłkami. W samolocie siedziałem obok pary Polaków, która – jak się okazało – zajmuje się turystyką i leciała do Chang Mai z przesiadką w Bangkoku.

 Na lotnisku w Bangkoku trafiłem chyba na jakąś górkę turystyczną; jednocześnie wylądowało kilka samolotów i do kontroli paszportowej kierowało się może ze 2 tys. ludzi. Na szczęście Tajowie rocznie przerabiają dziesiątki milionów turystów i nie jest to dla nich problem. Po około 40 minutach znalazłem się już po drugiej stronie bramek. Szybki odbiór bagażu, wymiana waluty i marsz w kierunku drzwi numer 3, gdzie miała czekać na mnie taksówka. Taksówkę zamówiłem przez booking – pierwszy raz skorzystałem z takiej możliwości, tak dla sprawdzenia, jak to działa. Opcja, pomimo że przez pośrednika, i tak okazała się tańsza niż branie taksówki z lotniska.

Po około 40 minutach znalazłem się już w moim cudownym, malutkim i drewnianym hotelu, przerobionym ze starego, 97-letniego drewnianego domu, zlokalizowanego w starej, centralnej części Bangkoku, niedaleko Pałacu Króla. Prowadzi go starszy pan, któremu pomaga starsza pani, zajmująca się głównie kuchnią. Na dzień dobry otrzymałem szklaneczkę soku i koszulę tajską w słonie. Pokoik mały, ale bardzo przytulny, no i spokojna, boczna uliczka robiły swoje.

Zdjęcia 1–8. Hotel Baan Tepa w Bangkoku.

Po krótkiej drzemce i kąpieli udałem się na posiłek i spacer. Okazało się, że dosłownie 50 m od hoteliku był tajski bar, gdzie mnóstwo Tajów spożywało posiłek. Zamówiłem sobie wielką rybę z grilla. Po kolacji postanowiłem odwiedzić, znaną mi już, słynną i najbardziej turystyczną ulicę Khoasan. Rejon ten ma dwa oblicza: jedna ulica jest bardzo spokojna, z klimatycznymi restauracjami i salonami masażu, druga zaś – niesamowicie krzykliwa, hałaśliwa, gdzie naganiaczy do barów jest chyba więcej niż turystów. Każdy bar gra głośną muzykę, aby przyciągnąć uwagę. Może dla młodych, żądnych zabawy i alkoholu turystów jest to ciekawe miejsce, dla mnie na pewno nie. Po drodze zaliczyłem swój pierwszy masaż, który bardzo mi się przydał, szczególnie po ponad 20 godzinach podróży. Wychodząc z salonu, wszedłem jeszcze do jednego z wielu punktów obsługi turystów, gdzie zwyczajowo można kupić nie tylko wycieczki, ale także bilety na wszelkiego rodzaju transport – lądowy, wodny czy lotniczy. Chciałem się dowiedzieć, jak dostać się z Chang Mai do Luang Prabang. Bardzo mnie ucieszyła informacja, że najlepiej tzw. wolną łodzią i że oni wszystko organizują. Odbierają z hotelu, zawożą na granicę, potem nocleg, dzień na rzece, drugi nocleg, znowu dzień na rzece i w końcu Luang Prabang. Nie ukrywam, że dokładnie o taki układ mi chodziło – zawsze chciałem odbyć trasę wolną łodzią z miasta do miasta, a nie tylko wycieczkę.

Po kilkukilometrowym marszu wróciłem do hotelu. W Bangkoku fajne jest to, że można chodzić po nim w nocy bez żadnego stresu o własne bezpieczeństwo. Spotykałem nawet młode dziewczyny z Europy, które samotnie spacerowały. Życie w Bangkoku zaczyna się około 17.00, kiedy wszyscy wychodzą na ulicę, aby zjeść kolację w swoich ulubionych ulicznych barach. Wieczorem kupiłem sobie jeszcze bilet autobusowy do Chang Mai. Dwa lata wcześniej odbyłem tę trasę nocnym pociągiem ze świetnymi sypialnymi wagonami, tym razem zaś stwierdziłem, że zobaczę, jak działają autobusy.

Idąc spać, nastawiłem sobie budzik na 7.00, aby rano trochę się poruszać i zdążyć na śniadanie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy rano telefon pokazywał 12.15 – spałem trzynaście godzin! Nigdy w dorosłym życiu mi się coś takiego nie przydarzyło. Widać organizm zabrał, co jego, tym bardziej że była zmiana – nie tylko temperatury z -4°C na +32°C, ale i czasu – sześć godzin do przodu. Ponownie się zdziwiłem, kiedy pani z hotelu bez mrugnięcia okiem przygotowała mi śniadanie. Trochę chyba ze starszym panem się ze mnie śmiali, że tak długo spałem. Po śniadaniu – smażony ryż z krewetkami, sadzone jajko i krewetki oraz świeży arbuz i papaja – udałem się do miasta.

Pojechałem zobaczyć najnowszy dworzec kolejowy Krung Thep Apiwat Central, bardziej znany jako Bang Sue Grand Station (zresztą taka nazwa jest na budynku). Obok dworca znajduje się mój dworzec autobusowy – Mochit, więc od razu sprawdziłem, jako to działa, oraz odwiedziłem przepiękny ogromny Chatuchak Park. On z kolei znajduje się obok słynnego wielkiego weekendowego targu – Chatuchak. Dworzec kolejowy jest przeogromny, całkowicie nowy i z nowoczesną konstrukcją, zdolny do obsługi tysięcy ludzi dziennie. Wszędzie porządek i czysto, na peron można wejść tylko z ważnym biletem i dopiero przed odjazdem, kiedy obsługa otworzy peron. Dworzec autobusowy jest stary, ale sprawnie obsługiwany i z dużą ilością peronów.

Zdjęcia 9–13. Dworzec Bang Sue Grand Station.

Zdjęcie 14. Dworzec autobusowy Chatuchak w Bangkoku.

Największe wrażenie zrobił na mnie park: przeogromny, z dużą różnorodnością roślinności i architektury. Widziałem też kilka zbiorników wodnych, w których pływały ryby i żółwie, dokarmiane przez ludzi. Spotkałem także mojego ulubionego warana, pływającą wydrę czy ciekawie ubarwioną wiewiórkę. W parku są świetnie przygotowane trasy biegowe i rowerowe czy siłownie zewnętrzne. Ogromne łąki, place zabaw dla dzieci – dosłownie wszystko, co niezbędne dla sportu i rekreacji, i to w centrum Bangkoku. Żałowałem tylko, że dotarłem tam tak późno, kiedy godzinę później już się ściemniało. Na szczęście udało się zrobić kilka zdjęć. Niedaleko parku natknąłem się na nowoczesny kompleks budynków – Energi Center. Nowoczesne budynki ze świetną infrastrukturą wokół robiły wieczorem bardzo dobre wrażenie. Ceny musiały tu być wysokie, biorąc pod uwagę bliskość parku.

Zdjęcia 15–22. Chatuchak Park.

Zdjęcie 23. Energi Center.

Po udanym spacerze zatrzymałem moto-taxi i wróciłem do hotelu. W godzinach szczytu to najlepsze rozwiązanie: nie stoi się w korkach, a dodatkowo można jechać drogami zamkniętymi dla samochodów. Wieczorem szybkie odświeżenie i kolacja – ponownie rybka, tym razem mój ulubiony sum (2 USD), zwany catfish. Po krótkim spacerku udało mi się jeszcze zaliczyć dwugodzinny masaż za jakieś 60 PLN… Wieczorem szybkie pakowanie i spać. Tym razem czujnie, bo bałem się zaspać. Rano, 15 grudnia, taksówka już na mnie czekała i za 123 THB dojechałem do dworca. Wcześniej tę trasę zrobiłem za 200 THB. Polecam używanie aplikacji Grab Taxi – mają najniższe i ustalone ceny.

Na dworcu stawiłem się godzinę przed odjazdem, a i tak autobus odjechał z czterdziestominutowym opóźnieniem, którego przyczyny nie znam. Zauważyłem, że w każdym autobusie jest stewardesa, która zajmuje się kompleksową obsługą pasażerów: od sprawdzania biletów po wskazanie miejsca czy przyjęcie bagażu. W trakcie podróży podaje też wodę i przekąski oraz zbiera pieczątki na punktach kontrolnych na trasie. Autobus dosyć stary, piętrowy, na szczęście trafiłem miejsce w pierwszym rzędzie, dzięki czemu miałem świetny widok przez całą trasę. Niestety, obok mnie siedział dobrze odżywiony mnich, którego fotel był uszkodzony i co chwilę się do mnie przybliżał lub oddalał. Męczył się niemiłosiernie, raz nawet przesiadł, ale na kolejnym przystanku musiał wrócić na swoje miejsce. O dziwo, do Chang Mai dotarliśmy co do minuty, było tylko czterdziestominutowe przesunięcie związane z późnym startem. Na tak długiej trasie taka punktualność robi naprawdę wrażenie.

Na miejscu szybko znalazłem taksówkę na motorze i razem ze swoimi dwoma plecakami dotarłem do prowadzonego przez małżeństwo hoteliku rodzinnego. Całe było zarośnięte roślinami, co utrudniało zlokalizowanie go. Parterowy budynek, bardzo kameralne lobby, gdzie porozkładano wszelkiego rodzaju ulotki, robił przytulne wrażenie. Cena bardzo atrakcyjna, biorąc pod uwagę lokalizację. Szybko otrzymałem klucz oraz niezbędne instrukcje, hotelik był np. zamykany na kratę, do której miałem klucz, ponieważ po 21.00 właściciele jechali do domu.

Zdjęcie 24. Fajnie schowany w zieleni hotel.

Po niecałej godzinie byłem już w trakcie marszu do miasta. Chwilę mi zajęło, aby się zorientować, gdzie jestem w porównaniu do miejsca, które odwiedziłem dwa lata temu. Po zjedzeniu kolacji pochodziłem po nocnym markecie oraz znalazłem mój poprzedni hotel. Miało to znaczenie, bo niedaleko od niego znajdował się najlepszy na świecie salon masażu, gdzie natychmiast umówiłem się na dzień następny. Po drodze, jeszcze w rejonie nocnego marketu, kupiłem bilet na mecz tajskiego boksu w dniu następnym oraz wycieczkę na 17 grudnia. Kolejny dzień zrobiłem sobie trochę luźniejszy, bardziej na wypoczynek i zwiedzanie starej części miasta, na którą nie miałem czasu dwa lata wcześniej, głównie ze względu na wypadek na skuterze i problemy z poruszaniem. Wieczór spędziłem przy kawce i lampce czerwonego wina, relaksując się w przyjemnej temperaturze na zewnątrz. Temperatura po zachodzie słońca jest wspaniała, można chodzić godzinami bez pocenia się czy konieczności cieplejszego ubierania.

Zdjęcia 24–29. Nocny targ i nocne życie w Chang Mai.

Następnego dnia wstałem porządnie wyspany, trochę się poruszałem i udałem się w poszukiwaniu śniadania. Pierwszym posiłkiem był talerz świeżych owoców i płatków polanych mleczkiem kokosowym. Pół godziny później wypiłem jeszcze sok z mango, truskawek i papai oraz szota z imbiru. Już po trzech dniach pobytu w Tajlandii, przy tej pogodzie i jedzeniu warzyw, ryb i owoców, poczułem się dużo lepiej, bardziej odżywiony i wypoczęty pomimo ciągłego ruchu i małej ilości snu.

Przez kolejne kilka godzin spacerowałem po starej części miasta, robiąc zdjęcia pięknie odrestaurowanym świątyniom buddyjskim oraz urokliwym budynkom i uliczkom. Zrobiłem sobie przerwę w restauracji, gdzie zwróciły moją uwagę piękne, stare, drewniane budynki oraz panujący tam klimat. Kiedy popijałem kawkę, słuchając muzyki w tle, zauważyłem, że obok jest prywatna sala tajskiego boksu, gdzie starszy pan uczy młodego człowieka o wyglądzie europejskim. Obok kilkuletni chłopiec, mający rękawice większe niż jego głowa, z zaparciem kopał i boksował w worek. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym tam nie poszedł i nie zrobił kilku zdjęć. Po chwili rozmowy z trenerem ustaliłem, że ma 64 lata. Dopijając kawę, podziwiałem motocykl Harleya Davidsona, którego właścicielem był szef kuchni, siedzący stolik obok w białym fartuchu. Wszędzie zresztą znajdowały się jego zdjęcia, więc z dużą pewnością mogę stwierdzić, że to był przy okazji właściciel.

Zdjęcia 30–50. Piękne zabytki i architektura Chang Mai.

Musiałem zakończyć spacer po 16.00, ponieważ na 17.30 miałem umówiony mój wymarzony dwugodzinny masaż relaksacyjny. Po drodze zdążyłem jeszcze zjeść obiad i doładować telefon. Masaż był niewiarygodny, a dwie godziny takiego profesjonalnego zabiegu, w osobnym pokoju, z olejkami zapachowymi, kosztował około 140 PLN, co stanowi 25% ceny w Polsce, nie mówiąc o jakości. Następnie udałem się na nocny market zjeść szybką kolację, bo o 21.00 czekała na mnie gala tajskiego boksu.

Zdjęcia 51–54. Polecany i sprawdzony salon masażu.

Gala, według moich ustaleń, odbywa się w kilku miejscach w Chang Mai – niektóre codziennie, inne w weekendy. Ceny biletów to 60 THB lub 100 THB z miejscem przy ringu. Po wejściu widać było, że nie jest to profesjonalna hala sportowa, a bardziej hangar, gdzie ustawiono ring. Całość sąsiadowała obok kilku innych nocnych marketów i setek sklepów. Klub się nazywa 7 Eleven i widać, że całość zorganizowano pod kątem atrakcji turystycznej. Nie dało się tego w żaden sposób porównać z salą Lumpinee w Bangkoku, która jest najważniejszą na świecie areną zmagań zawodników tajskiego boksu. Planowo walki miały się zacząć o 21.00, jednak było dwudziestopięciominutowe opóźnienie. Walk odbyło się sześć, na różnym poziomie profesjonalizmu, jednak bez porównania z tym, co miałem okazję wiedzieć dwa lata wcześniej w Bangkoku. Ciekawe, że poza Tajami mieli walczyć obcokrajowcy, w tym jeden Polak, walka numer trzy. Wszystkie walki zakończyły się przed czasem i widać, że zawodnicy się nie oszczędzali. Walka Polaka była bardzo chaotyczna po obu stronach. Polak bardzo szybko został liczony po ciosie Taja, ale, o dziwo, wytrzymał i wygrał przez nokaut. Walka Polaka bardzo rozgrzała pozytywnie około trzystuosobową publiczność. Po nim walczyli także Brytyjczycy, zawodnik z Hongkongu i Australii. Uważam, że to bardzo ciekawe i atrakcyjne dla turystów rozwiązanie. Niejeden zawodnik ze świata może w ten sposób spełnić swoje marzenia i zawalczyć w Tajlandii według ich specyficznych i bardzo twardych zasad. Po meczu udałem się na spoczynek, ponieważ kolejnego dnia czekała mnie obiecująca wycieczka do Parku Narodowego Doi Inthanon.

Zdjęcia 55–57. Gala boksu tajskiego, autor pierwszy z lewej.

Kolejnego dnia szybka pobudka i gotowość o 7.00 do wyjazdu. Musiałem trochę poczekać, co pozwoliło mi obserwować, jak się budzi życie w Tajlandii. Niestety, mijał czas przyjazdu mojego busa, więc poprosiłem właścicielkę o przedzwonienie na wskazany numer telefonu. Okazało się, że nie mieli mnie na liście. Na szczęście bardzo szybko Tajowie załatwili transport i po dwukrotnym przekazaniu mnie z jednego busa do drugiego i zatrzymaniu na pół godziny mojego docelowego trafiłem do swojej grupy. Usiadłem obok dwóch młodych dziewczyn mówiących biegle po francusku, a jednocześnie rozmawiających ze starszą panią po rosyjsku. W busie byli także ludzie z Argentyny, Belgii, Wielkiej Brytanii. Atmosfera stawała się coraz luźniejsza, aż żal się było rozstawać.

Pierwszym punktem wycieczki był przepiękny wodospad w Parku Narodowym Doi Inhadnon. Następnie znaleźliśmy się miejscu dwóch ogromnych stypuł, z czego jedna królewska, obie zlokalizowane na szczytach gór w lesie. Szczerze mówiąc, nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, kolejne kiczowate świątynie. Bardziej interesował mnie naturalny las i wyczekiwany przeze mnie spacer po nim. W końcu dotarliśmy na miejsce. Po drodze nasz przewodnik, który była bardzo sympatyczny i specyficzny, musiał kupić bilety do parku narodowego. Przewodnik bawił nas bardzo, ponieważ co chwilę mówił, że teraz pojedziemy 152 m lub 12 minut, z wielką dbałością o szczegóły. Opowiadał też ciekawe historie, jak był małym chłopcem i z rodzicami uprawiał opium. Z kolegami marzyli o karierze przemytnika opium. Z czasem rząd chemią i innymi działaniami zlikwidował te uprawy, zamieniając pola w uprawy kwiatów, truskawek czy kawy. Turystyka także bardzo mocno przyczyniła się do tego, że lokalna ludność musiała znaleźć inne środki utrzymania. Opowiadał, że dla ludzi opium stanowiło remedium na choroby, gdy wielu z nich nie było stać na lekarstwa i pomoc medyczną. Wspominał, że czterokrotnie ukąsił go wąż, radził też, że gdy np. dusi nas boa, to koniecznie trzeba łamać lub ugryźć go w ogon, który jest bardzo unerwiony, gdyż to daje nam szansę, że gad zwolni śmiertelny uścisk. Opowiadał, że jeszcze w latach siedemdziesiątych tygrysy zabijały wiele osób. Rekordzista zjadł 40 ludzi. Podobno, jeżeli tygrys raz zje człowieka, będzie chciał robić to częściej, ze względu na smak mięsa. Jeżeli jakiś tygrys raz zje człowieka, należy go jak najszybciej zabić. Domy w rejonie Indochin są budowane na palach właśnie ze względu na dzikie zwierzęta.

W końcu przyszedł czas na spacer po lesie – dla mnie najciekawszy punkt dnia. Las na szczęście nie był mokry, więc mieliśmy idealne warunki do wędrówki. Bardzo strome wzgórza porośnięte gęstym i naturalnym lasem wywoływały refleksję, że nie ma szans przejść przez niego z pominięciem wydeptanych szlaków. Wspinaliśmy się po przygotowanych trasach, często wyłożonych kładkami. Las pokazał swoje piękno: potęgę kilkadziesiąt metrowych drzew, plątaninę lian czy zagajników bambusowych. Po jakimś czasie wyszliśmy z niego i naszym oczom ukazał się piękny widok na łąki i oddalone pola czy miejscowości. Szkoda tylko, że była to jedna z głównych turystycznych atrakcji, przez co bardzo licznie odwiedzana przez wycieczki.

Po wspinaczce przyszedł czas na obiad, gdzie miałem okazję siedzieć naprzeciwko młodych niby-Rosjanek. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazały się Ukrainkami z Doniecka, mieszkającymi od dłuższego czasu we Francji. Siostry mieszkają w Paryżu, a matka w Lionie. Byłem pełen podziwu dla ich znajomości języków obcych: rosyjski, francuski i angielski. Od razu zbudowaliśmy fajne relacje, które stają się standardem pomiędzy normalnymi Polakami i Ukraińcami. To jest jedna z niewielu pozytywnych stron tej wojny.

Po posiłku pojechaliśmy jeszcze na lokalny market, gdzie można było kupić wszystkie owoce czy suweniry. Nasz przewodnik rekomendował lokalne owoce awokado i truskawki, reszta to towar spoza parku. Ostatnim przystankiem była wieś ludności Kareli, gdzie napiliśmy się lokalnej kawy i pochodziliśmy po wsi. Mieliśmy też okazję zobaczyć lokalne stroje – ciekawy był np. strój dziewczyny stanu wolnego. W całym wyjeździe brakowało mi bardziej wędrówki przez lokalne wsie. Zanadto skupiono się na turystycznych atrakcjach. Dla mnie sama ludność, to, jak żyją, jak się ubierają, jest ciekawsze niż kolejna świątynia i lokalny targ, gdzie wszyscy sprzedają to samo. Po powrocie udałem się jeszcze na kolację na nocny targ, gdzie miałem okazję zjeść świeżą rybę z grilla, a następnie udałem się jeszcze na kawkę, do miejsca z dostępem do wi-fi.

Zdjęcia 58–78. Park Narodowy Doi Inhadnon.

Zdjęcia 79–83. Biała pagoda.

Armenia – historia ukryta w naturze

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Decyzja o wyborze Armenii jako kolejnego miejsca do odkrycia nie była przypadkowa. W 2017 r. byłem w Erywaniu na meczu Polska – Armenia, ale był to wyjazd tylko trzydniowy. Już wtedy wiedziałem, że na pewno tu wrócę, aby zwiedzić ten kraj bardziej szczegółowo. Jak zawsze, nie miałem żadnych szczegółowych planów i wykupiłem tylko trzy noclegi w Erywaniu. Reszta miała sama się zrealizować.

Ze względu na bezpośredni lot z Warszawy o 22.50, który trwa trzy godziny, Armenia jest dla naszych turystów łatwo dostępna. Już na lotnisku zauważyłem, że na lot czeka mnóstwo ludzi. Samolot LOT-u, wcale nie mały, był szczelnie wypełniony pasażerami, głównie Ormianami. Szczerze powiem, że dziwiła mnie nieduża liczba Polaków, pomimo długiego weekendu. Pewnie dlatego, że Kaukaz, choć nas przyciąga, ciągle nie jest oblegany turystycznie. Wojna z Azerbejdżanem i brak znajomości języków obcych też robi swoje.

Dzień pierwszy (29.04.2023 r.) – Erywań

Po wylądowaniu w Erywaniu musiałem odczekać ponad 40 minut w długiej kolejce do kontroli paszportowej. W jej trakcie poza pytaniem o cel przyjazdu pogranicznik znowu wnikał, dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Z kolei, kiedy jestem w Azerbejdżanie, Azerowie dopytują, po co byłem w Armenii. Swój konflikt graniczny w głupi sposób przenoszą na turystów. Dla mnie oba te narody są podobne pod względem, gościnności, wyglądu, kuchni, poza religią, którą w Armenii jest chrześcijaństwo. Zresztą jest to pierwszy kraj, który przyjął chrzest.

Po załatwieniu formalności podszedłem jeszcze do wypożyczalni samochodu wypytać o warunki wynajmu, bo taki miałem plan po 2 maja. Później dałem się złowić taksówkarzowi, który za około 100 PLN zawiózł mnie do małego i schowanego w uliczce hotelu. Tam szybko otrzymałem klucz i poszedłem trochę odespać zarwaną noc.

Zdjęcie 1. Hotel Daniel w Erywaniu.

Po późnym śniadanku jako pierwszy cel zwiedzania wybrałem muzeum koniaku Ararat, którego nie udało mi się odwiedzić kilka lat wcześniej ze względu na brak wcześniej rezerwacji. Z mojego hotelu miałem tam około 30 minut wolnego spacerku. Miałem dwie opcje wizyty: tańszą za około 80 PLN i droższą za około 120 PLN, ale z degustacją trzech dziesięcioletnich koniaków. Jako miłośnik tego alkoholu musiałem wybrać droższą, na którą dodatkowo czekałem godzinę. W międzyczasie porobiłem zdjęcia w świetnie przygotowanym sklepie firmowym czy pokoju-poczekalni.

Zdjęcie 2. Muzeum Ararat.

Zdjęcie 3. Wejście do muzeum Ararat.

Zdjęcie 4. Najważniejsze koniaki w ofercie firmy.

Zdjęcie 5. Świetnie wyposażony sklep firmowy.

Zdjęcie 6. Pokój-poczekalnia, bardzo ciekawie przygotowany.

Ponieważ inna wycieczka nie dojechała, byłem jedyną osobą na tę godzinę i miałem tylko dla siebie miłą Ormiankę Lię jako przewodniczkę. Po kolei opisała mi historię firmy założonej w 1887 r. oraz proces produkcji koniaku. Miałem okazję zobaczyć także Aleję Prezydencką, gdzie znajdują się beczki pełne koniaka, opisane nazwiskiem głowy obcego państwa, która odwiedziła Armenię. Widziałem beczki z nazwiskami Lecha Wałęsy i Bronisława Komorowskiego, które podobno należą do nich i ich rodzin. Była też sala, a w niej beczka koniaku tzw. porozumienia mińskiego, która ma zostać otwarta w momencie, kiedy zakończy się pokojowo konflikt w Górskim Karabachu pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Z oczywistego powodu wszyscy chcą ją jak najszybciej otworzyć… Widziałem też beczkę znanego piosenkarza francuskiego, ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura, który ma nawet swoją linię o nazwie Aznavour, z podpisem na butelce. Niestety zmarł dwa tygodnie przed uroczystością wypuszczenia jego linii koniaku.

Zdjęcie 7. Beczki z koniakiem.

Zdjęcie 8. Aleja Prezydencka.

Zdjęcie 9. Beczka prezydenta Lecha Wałęsy.

Zdjęcie 10. Beczka prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Zdjęcie 11. Beczka Charlesa Aznavoura.

Zdjęcie 12. Beczka pokoju.

Zdjęcie 13. Wnętrze muzeum.

Na zakończenie odbyła się degustacja trzech rodzajów 10-letniego koniaku: odmian Akhtamar, Armenia i ulubionego koniaku Churchilla – Dvin. Premier Wielkiej Brytanii podobno uważał, że aby żyć długo, trzeba palić cygara, pić koniak i nigdy nie uprawiać sportu. Chociaż każdy koniak miał 10 lat, smakował zupełnie inaczej. Najmocniejszy, bo o zawartości 50% alkoholu, był ten ulubiony przez Churchilla. Ciekawe, że koniak przechowywany jest zawsze w dębowych beczkach, wytwarzanych z dębu pochodzącego z północnej Armenii. Beczki wykorzystuje się przez 80 lat, a następnie służą do produkcji nowych beczek, które muszą być podgrzewane od wewnątrz, aby dąb był plastyczny i pozwalał zamknąć beczkę. Nie wykorzystuje się do uszczelniania żadnych związków czy klei chemicznych, wszystko jest produkowane w stary, tradycyjny sposób.

Zdjęcie 14. Sala degustacji.

Zdjęcie 15. Przygotowane trunki do degustacji.

Zdjęcie 16. Koniak Otborny z naklejką „Krzysztofa podróże bez planu”.

Po wizycie w muzeum, uradowany i wyluzowany, udałem się na obiad do restauracji Taverny, w której jadłem w 2017 r. Pamiętałem, że była tam genialna kuchnia ormiańska za rozsądną cenę. Polecam z całego serca – Tavern Yerevan, ulica Amiryan 5, www.pandokyerevan.com. Ze smakiem zjadłem świński szaszłyk i jagnięcy kebab, o smaku nie do zdobycia w Polsce. Dodatkowo pyszna sałatka letnia, tradycyjny chleb, które popijałem czerwonym winem, kawą espresso i wodą. Za wszystko zapłaciłem około 140 PLN. Cena w stosunku do jakości i ilości jedzenia bardzo uczciwa. Aby dostać się do restauracji, lepiej mieć zarezerwowany stolik, mi się udało bez, ale czekałem ponad 20 minut. Na kolejny dzień już zrobiłem rezerwację, która następnego dnia była jeszcze potwierdzana przez lokal. Widać, że mają bardzo duże obłożenie.

Zdjęcie 17. Taverna Erywań.

Zdjęcie 18. Smaczny świński szaszłyk.

Zdjęcie 19. Delikatny i smaczny barani kebab.

Po pysznym obiedzie udałem się na obchód miasta w rejon teatru. Zauważyłem wielu młodych ludzi, którzy szli w jakimś kierunku, więc poszedłem za nimi. Niespecjalnie byłem przygotowany do zwiedzania Erywania, więc obserwowałem, gdzie udają się młodzi ludzie. Okazało się, że niedaleko od teatru na placu odbywają się tradycyjne tańce ormiańskie. Wiele razy widziałem to w internecie i zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Okazało się, że tego dnia odbywało się jakieś święto tańca i wspólnie przez prawie dwie godziny tańczyło kilkaset osób, głównie młodych Ormian. Do tańczących dołączali także turyści. Całość była prowadzona przez wodzireja i kilkunastu profesjonalnych tancerzy, ubranych w tradycyjne stroje ormiańskie. Ogromna porcja pozytywnej energii. W tym kraju śpiew i taniec są powodami do dumy. Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś w ósmej klasie zapisałem się do zespołu tanecznego, gdzie bardzo brakowało chłopców i pani bardzo mnie prosiła o pomoc. Jednego dnia przyprowadziłem jej 22 kolegów, a pani oniemiała na ich widok. Tutaj mężczyźni tańczą publicznie i są z tego dumni, gdyż wspaniale buduje to relacje społeczne i dumę narodową. Aż by się tak chciało w Polsce…

Zdjęcie 20. Gmach teatru w Erywaniu.

Zdjęcie 21–22. Wspólne tańce Ormian.

Zdjęcie 22.

Zdjęcie 23. Sklep z souvenirami.

Po tańcach, kiedy zrobiło się ciemno i trochę popadało, udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zobaczyłem jednak, że w jednym z barów o nawie Atmosphere śpiewa piękna Ormianka. Zresztą ormiański typ urody bardzo mi się podoba. Wszedłem na chwilę i utknąłem tam na ponad dwie godziny. Przez ten czas co kilka minut na scenę wchodzili kolejni artyści i pięknie śpiewali. Występy artystów śpiewających muzykę na żywo odbywają się tu codziennie. Atmosfera przemiła, w środku głównie Ormianie. Zauważyłem także mężczyznę z kobietą, po jej stroju było widać, że to muzułmanka. Jak się później okazało, byli to goście z Iranu. Kiedy wchodziłem około godziny 21.30, w barze znajdowało się kilkanaście osób, kiedy zaś wychodziłem około 24.00, klub był pełen ludzi i wszyscy świetnie się bawili. To był naprawdę udany dzień. Po co więc planować – wystarczy iść z ludźmi, a życie nas zaskoczy.

Dzień drugi (30.04.2023) – Erywań

Rano zrobiłem krótki trening, aby wypocić wczorajszy koniak, i zjadłem późne śniadanie. Po śniadaniu trzeba było posiedzieć i opisać wrażenia z dnia poprzedniego. Tyle się dzieje, że każde zaniedbanie powoduje utratę ważnych informacji czy spostrzeżeń.

Po śniadaniu udałem się na plac Republiki i spacerowałem ulicą Północną, najbardziej reprezentacyjną w Erywaniu, pełniącą funkcję deptaku. Zaczyna się ona na placu Republiki, gdzie położone są Muzeum Historii Armenii i budynki rządowe, biegnie do placu Teatralnego, a następnie przechodzi w plac Francuski i słynne wodospady na górze dominującej nad Erywaniem. Po drodze wykupiłem sobie jeszcze wycieczkę na kolejny dzień, w ramach której była planowana wizyta w winiarni, połączona z degustacją.

Zdjęcie 24–25. Ulica Północna w Erywaniu.

Zdjęcie 25.

Zdjęcie 26. Ulica Północna w Erywaniu oraz zejście do centrum handlowego.

Zdjęcie 27. Centrum handlowe pod ulicą Północną w Erywaniu.

Po spacerze zjadłem obiad w mojej sprawdzonej Tavernie, gdzie miałem tylko godzinę na posiłek. Niestety, lepsze restauracje niechętnie rezerwują stolik dla jednego gościa na dłużej niż godzinę, rachunek ekonomiczny bierze górę. Po obiedzie, podczas którego ponownie zjadłem szaszłyk i kebab, ale z innych rodzajów mięsa, oczywiście popijając dobre czerwone wino, udałem się na kolejny spacer. Tym razem chciałem obejść północno-wschodni rejon starego miasta. Po drodze mijałem wiele ciekawych budynków i restauracji.

Zdjęcie 28. Moje ulubione danie: czerwone wino, szaszłyk, kebab i chleb.

W rejonie placu Francuskiego zauważyłem obecność sceny, gdzie najwyraźniej przygotowywano się do koncertu. Dookoła gromadziło się mnóstwo ludzi, którzy na chwilę rozpierzchli z uwagi na chwilowy deszcz. Około godziny 18.00 rozpoczął się koncert jazzowy w ramach Erywańskiego Międzynarodowego Dnia Jazzu. Po godzinnym słuchaniu muzyki udałem się do mojego sprawdzonego już klubu muzycznego Atmosphere, gdzie codziennie można posłuchać muzyki na żywo. W klubie utknąłem na kolejne dwie i pół godziny, słuchając muzyki. Część artystów już znałem z poprzedniego dnia, część natomiast była nowa. Spędziłem miły wieczór przy pięcioletnim koniaczku i wspaniałych artystach. Widać było, że do klubu przychodzi wielu miłośników ormiańskiej muzyki, którzy w miłej atmosferze klubu oddawało się prawdziwej uczcie muzycznej.

Zdjęcie 29. Erywańskie Międzynarodowe Dni Jazzu.

Zdjęcie 30. Klub Atmosphere.

Dzień trzeci (1.05.2023) – wyjazd poza miasto na wykupioną wycieczkę

Po dwóch dniach w Erywaniu przyszedł wreszcie czas na wyjazd poza miasto. Erywań oczywiście jest bardzo ciekawy, ale osobiście wolę prowincje, gdzie jest większy spokój i można zauważyć wiele ciekawostek.

Wycieczkę wykupiłem dzień wcześniej (za około 80 PLN, z czego przedpłata to 30 PLN) od jednego z wielu ulicznych organizatorów wycieczek jednodniowych, który znajdował się obok znanej mi restauracji Taverna Erywań. Rano okazało się, że są tylko cztery osoby i chcą nas wcisnąć do osobówki, ale jedna para oponowała, że będzie niewygodnie. W związku z powyższym kazano nam chwilę poczekać. Po jakichś 15 minutach pojawiła się młoda dziewczyna i podstawiono nam osobówkę, ale o trzech rzędach siedzeń, dzięki czemu wszyscy wygodnie siedzieli i udaliśmy się na wycieczkę.

Zdjęcie 31. Typowy punkt sprzedaży wycieczek turystycznych.

Pierwszym przystankiem był monastyr Khor Virap, bardzo blisko tureckiej granicy, skąd normalnie rozpościera się piękny widok na świętą górę Ararat, która leży w Turcji. Zresztą prowincja także posiada nazwę Ararat. Piszę „normalnie”, bo nam szczęście nie sprzyjało i górę zasłaniały chmury. Sam kompleks powstał w miejscu, gdzie według historii przez 13 lat zamknięty był na głębokości 6 m św. Grzegorz. Podobno stąd wywodzą się początki państwowości ormiańskiej i chrześcijaństwa, które Armenia przyjęła jako pierwsza na świecie. Obecnie znajdują się tu – poza monastyrem – mur otaczający cały kompleks i domy księży. Nieopodal jest cmentarz, którego stara część pokazuje, jak kiedyś chowano ludzi, czyli – podobnie jak u muzułmanów – kładąc tylko blok skalny na miejscu pochówku. Nad całością góruje wzgórze z ogromnym masztem z flagą, które jest dobrym punktem widokowym.

Zdjęcie 32. Monastyr Khor Virap.

Zdjęcie 33. Widok na całość zabudowaną monastyru.

Po około godzinie udaliśmy się w dalszą podróż na południe. Po drodze mieliśmy okazję obserwować armeńską prowincję, która niestety nie wygląda za dobrze. Wsie sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał w okresie upadku ZSRR. Widać po dziurawych dachach, że część domów jest opuszczona, a bloków nie remontowano od momentu ich oddania. W jednej z miejscowości o nawie Bociania Wieś widzieliśmy dziesiątki bocianich gniazd zajętych przez te piękne ptaki, wysiadujące jaja. Mijaliśmy też ogromny kompleks szklarni, skonfiskowany byłemu premierowi, siedzącemu aktualnie w więzieniu. Dalej mijaliśmy też wielki kompleks stawów rybnych zarządzany przez firmę państwową. W pewnym momencie na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, ponieważ jadąc prosto, wjechalibyśmy na terytorium Azerbejdżanu, które jest enklawą bez bezpośredniego połączenia z głównym terytorium Azerbejdżanu. Po prawej stronie widać było na wzgórzach punkty straży granicznej i ciągnące się kilometrami okopy czy stanowiska ogniowe, przygotowane na wypadek wybuchu wojny. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć, że system cały czas jest rozbudowywany.

Po przejechaniu kolejnego odcinka wjechaliśmy do innej prowincji i drogi win. Teren ten – wyraźnie ładniejszy i bardziej górzysty – słynie z tego, że mieszkańcy zajmują się produkcją wina z różnych owoców. Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się u jednej starszej pani, gdzie nasz kierowca Artur przygotował nam degustację. Zaczęliśmy od różnych win owocowych, następnie piliśmy koniaki, aż doszliśmy do wódki, z której najmocniejsza, zwana tutowką, miała 75% i podobno jest używana w małych ilościach w celach leczniczych. Wódka jest powszechnie produkowana w całej Armenii z owoców morwy. Nasz przewodnik opowiedział dobry dowcip dotyczący tutowki. Według uczonych chińskich mieszkańcy Górskiego Karabachu żyją prawie 100 lat, bo piją codziennie małą ilość tutowki, natomiast angielscy badacze udowodnili, że gdyby jej nie pili, żyliby 200 lat.

Zdjęcie 34. Sympatyczna właścicielka posesji.

Zdjęcie 35. Degustowane pyszności.

W trakcie degustacji atmosfera wyraźnie się rozluźniła i ludzie stali się bardziej rozmowni. Okazało się, że pozostałe osoby to Rosjanie. Jedna para i jedna dziewczyna to rodzina, natomiast młoda Rosjanka podróżuje sama i pochodzi z Moskwy. Nie obyło się bez wątków politycznych. Okazało się, że nasza trójka Rosjan bardzo krytykuje to, co robi Putin, co też było zgodne z poglądami naszego przewodnika Artura. Młoda Rosjanka natomiast wyraźnie stroniła od wydawania jakichkolwiek opinii. Nawet w pewnym momencie, kiedy wyjęła telefon, Rosjanin Andriej zażartował, że ma nadzieję, że nie melduje do FSB i nie będzie aresztowany, gdy tylko wyląduje w Rosji. Nasz przewodnik powiedział, że brał w 2020 r. udział w wojnie w Karabachu, gdzie wspierali młodych żołnierzy ormiańskich. Powiedział, że jeżeli ktoś chociaż raz widzi umierających 18-letnich chłopców, to nigdy nie będzie uważał, że życie jest warte, aby je oddawać za terytorium. Według niego na świecie jest dosyć miejsca dla wszystkich. Zresztą pierwszy toast w Armenii zawsze pije się za pokój. Stwierdził też, że pomimo propagandy sukcesu i potężnej armii podczas ostatniej wojny z Azerbejdżanem okazało się, że armia jest beznadziejnie słaba. Dowódcy wojskowi w niektórych przypadkach uciekali do lasu, bo nie wiedzieli, jak dowodzić podległymi jednostkami. Wynikało to z korupcji w armii i kupowania stopni wojskowych. W jego opinii obecny premier Armenii cieszy się dużym poparciem społecznym i Ormianie w końcu nie boją się głośno prezentować swoich opinii. Za czasów poprzednika zdarzało się bowiem, że osoby głośno wyrażające niezadowolenie znikały bez śladu.

Po degustacji pojechaliśmy jeszcze odwiedzić winiarnię, gdzie poza kolejną degustacją mogliśmy przejść się po winiarni, oglądając tysiące pięknie ułożonych butelek i beczek z winem. Można było też kupić wino na miejscu. Rejon ten słynie z produkcji czerwonych winogron odmiany Areni, które są podobno jednymi z najstarszych szczepów na świecie. Zresztą w jaskiniach w Armenii odnajdywano miejsca produkcji win stare na kilka tysięcy lat. Uważa się, że rejon Armenii i Gruzji to początki światowego winiarstwa.

Zdjęcie 36–40. Winiarnia Areni.

Zdjęcie 37.

Zdjęcie 38.

Zdjęcie 39.

Zdjęcie 40.

Kolejnym punktem było zwiedzanie jaskini, pięknie położonej w ścianie wysokiej i stromej góry. Odkryto w niej jedne z najstarszych butów wykonanych z jednego kawałka skóry, datowanych na 6000 lat, a także wiele artefaktów z okresu brązu, który służyły m.in. do produkcji wina i życia codziennego. Można też tam zauważyć małe, śpiące nietoperze, pochowane w szczelinach skalnych.

Zdjęcie 41–44. Jaskinia, w której znaleziono pozostałości produkcji win.

Zdjęcie 42.

Zdjęcie 43.

Zdjęcie 44.

Po zwiedzeniu jaskini udaliśmy się na posiłek do miejscowości Arpi. Była to kolejna okazja spróbowania kuchni ormiańskiej w najlepszym wykonaniu. Zjedliśmy m.in. tandir – szaszłyk, który jest przygotowywany w zamkniętych glinianych piecach, wkopanych w ziemię, po wyjęciu pozostałości po palonym ogniu. Ciepło wykorzystywane do upieczenia pochodzi nie z ognia, a z nagrzanych ścian pieca. Smaku tego dania nie da się do niczego naszego porównać – pyszne i soczyste mięso wraz z letnią sałatką czy chlebem własnego wypieku, tzw. lepiaszką, to cudowne doznania kulinarne. W Armenii modne są tzw. domowe restauracje, gdzie je się domowy obiad, popijając trunki własnej produkcji za ustaloną cenę. Problem polega na tym, że nie ma wyboru i je się to, co akurat jest na obiad. Początkowo mieliśmy do takiej jechać i za cenę około 80 PLN zjeść porządny ormiański obiad, ale chyba coś nie zagrało i wylądowaliśmy w restauracji, gdzie końcowy rachunek był nawet wyższy niż w Taverna Erywań.

Zdjęcie 45. Piec typu tandir.

Zdjęcie 46. Soczyste i smaczne szaszłyki.

Po posiłku udaliśmy się już w ostatnie zaplanowane na ten dzień miejsce, jakim był kompleks Noravanq. Należało do niego dojechać drogą prowadzącą szczeliną skalną. Piękne widoki zresztą towarzyszyły nam już od pewnego czasu, a gdzieniegdzie dodatkowo płynęła rzeka. Rejon Arpi jest tak popularny turystycznie, że ceny działek i nieruchomości są porównywane do Erywania. Po wejściu na górę, poza samym starym i bardzo ładnym monastyrem, mieliśmy piękne widoki na góry i ciągnącą się poniżej drogę. Piękne zwieńczenie bardzo udanego dnia. Tak jak czułem, wszystko co, najpiękniejsze, jest zawsze poza miastami. Natura i normalni, zwykli ludzie z ich kuchnią i alkoholami.

Zdjęcie 47. Piękne widoki towarzyszące podróży.

Zdjęcie 48–49. Kompleks Noravanq.

Zdjęcie 49.

Dzień czwarty (2.05.2023) – wynajem samochodu i podróż do Dilidżanu

Rano zjadłem szybkie śniadanie. Doszło do nieprzyjemnej sytuacji – otóż pani z hotelu kazała mi zapłacić za wodę z pokoju, która w każdym hotelu na świecie jest za darmo. Zapłaciłem, ale zamierzam zadzwonić do menedżera i zapytać, dlaczego zmieniają ogólnie przyjęte zasady. Dodatkowo padła prośba abym wystawił im najlepszą opinię na Booking – oczywiście tego nie zrobię, bo nie lubię, jak ktoś traktuje ludzi jak idiotów. Hotel jest świetnie położony, w dobrej cenie, ale są próby oszustwa. Najpierw zmieniono mi pokój na niby większy, po czym dano do wyboru: albo się przeniosę, albo zapłacę więcej. Potem woda z pokoju płatna – nie podobają mi się tego typu zagrania. Trochę jeżdżę po świecie i znam zasady.

O godzinie 12.00 byłem w firmie Hertz wynajmującej auta – polecam, bardzo profesjonalna obsługa. Chwilę po 12 jechałem już swoim nowiutkim suzuki swift w automacie w kierunku miejscowości i jeziora Sevan. Na początku czułem lekki stres, bo większość dróg nie ma wymalowanych pasów pomiędzy jezdniami. Trudno jest ustalić, kiedy włączyć migacz przy zmianie pasa. Widać na każdym kroku policję, która na wzór gruziński jeździ na włączonych światłach, co ma pokazać ich obecność, ale nie straszyć ludzi. Rzeczywiście, dużo jeżdżą, ale nie przeszkadzają.

Zdjęcie 50. Moje świeżo wynajęte auto.

Po około godzinie z hakiem dojechałem do miasta Sevan, które poza centrum wygląda tak, jakby się zatrzymało w latach 80. XX w. Kolejny raz mam wrażenie, że wiele kamienic jest opuszczonych i skłaniających się ku upadkowi. Widać dużą biedę i stagnacje. Niedaleko od miasta Sevan leży ogromne jezioro Sevan, gdzie znajduje się wiele restauracji i hoteli. W mieście zjadłem szaszłyk i sałatkę za trzy razy mniejszą cenę niż w Erywaniu.

Zdjęcie 51–53. Sevan.

Zdjęcie 52.

Zdjęcie 53.

Po spacerze po Sevan pojechałem w kierunku jeziora, zrobiłem kilka zdjęć i restauracji nad samym jeziorem. Wjechałem na trasę w kierunku Dilidżanu, aby po chwili zjechać na półwysep Sevan – kawał terenu wchodzącego mocno w jezioro, na szczycie dwa monastyry i ładny widok na okolicę. U podnóża góry znajdują się parkingi i typowa infrastruktura turystyczna, restauracje i sklepy z souvenirami, spotkałem też dużą wycieczkę z Polski. Oczywiście większość turystów to Rosjanie, ale grzeczni i kulturalni. Na parkingu można też wynająć łódkę i popływać po jeziorze, chociaż jego górzyste otocznie i rozmiar nie zachęcają do rejsu – zbyt chłodno i wietrznie.

Zdjęcie 54. Jezioro Sevan.

Zdjęcie 55. Jeden z pensjonatów położonych nad jeziorem Sevan.

Zdjęcie 56. Infrastruktura turystyczna na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 57–58. Kościoły na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 58.

Zdjęcie 59. Jezioro Sevan, widok z półwyspu.

Zdjęcie 60. Półwysep Sevan.

Po zwiedzeniu zabytków i zrobieniu wielu zdjęć udałem się w kierunku Dilidżanu. Odbiłem od jeziora i wjechałem w piękne doliny górskie. Niestety zaczął padać deszcz i piękne widoki popsuły chmury. Bardzo długim tunelem, a następnie serpentynami w dół wjechałem do wsi Dilidżan. Po drodze zatrzymałem się, aby uwiecznić piękne widoki. Wpisałem w nawigację adres hotelu, ale wyprowadziła mnie w drogę nieprzejezdną, na szczęście pomógł mi trafić starszy mężczyzna. W końcu dojechałem do bardzo dobrego hotelu. Miałem piękny widok z okien, choć niestety pogoda była słaba. Wypiłem wino z granatu zakupione nad jeziorem Sevan, zjadłem kolację i zakończyłem ją koniakiem. Wspaniałe samopoczucie, wolność przemieszczania, odkrywanie nowych miejsc, prawdziwa wolność i dobre emocje… – polecam. Wieczorem nirwana po koniaku, muzyka ormiańska w TV i opisywanie wrażeń z całego dnia. Czuję, że żyję, że mózg się odżywia widokami i wyzwaniami. Rano jeszcze był stres związany z wynajmem samochodu, a wieczorem dobre samopoczucie, że się dało radę, że kolejny raz wyszło się ze strefy komfortu i że warto, jedno jest życie, naprawdę warto…

Zdjęcie 61–62. Ciekawe górzyste widoki po drodze do Dilidżanu.

Zdjęcie 62.

Dzień piąty (3.05.2023) – objazd północnej Armenii

Niestety kolejny dzień był bardzo deszczowy, jeszcze w nocy słyszałem intensywny deszcz i rano sytuacja się nie zmieniła. Nie było jednak opcji na siedzenie bezczynne w hotelu. Nie po to płaciłem za wynajem samochodu, aby stał bezużyteczny. Po zaskakująco pysznym śniadaniu podjąłem decyzję, że przejadę się samochodem po pętli Dilidżan, Hevan (Idjevan), Noyemberyan, Ayrum, Alaverdi, Tumanyan, Vanadzor, Dilidżan. Według mapy trasa zapowiadała się ciekawie przyrodniczo i dawała gwarancję, że wrócę o rozsądnej godzinie.

Po paru kilometrach od wyjazdu z Dilidżanu zauważyłem kościół na bardzo wysokim wzgórzu i drogę prowadzącą do miejscowości. Był znak, że jest to Monastyr św. Dawida. Pojechałem zatem i zacząłem „na czuja” wjeżdżać na górę wąskimi uliczkami przez wieś. Po jakimś czasie droga przeszła z asfaltowej w polną i zaczęła być coraz gorszej jakości, a dodatkowo była jeszcze mokra po deszczach. W pewnym momencie poddałem się, ponieważ oceniłem, że gra jest niewarta świeczki. Uszkodzę samochód lub zakopię się w błocie i skończy się przyjemność podróżowania.

Po drodze praktycznie co kilka kilometrów zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pierwszą dużą miejscowością, do której wjechałem, aby zobaczyć, jak i co wygląda, był Idjevan. Pojeździłem po mieście, wjechałem na górne ulice, wyjeżdżając z miasta, aby zobaczyć, jak mieszkają zwykli ludzie. Miałem piękne widoki górskie i zazdrościłem ludziom tego, jak i gdzie mieszkali. Miejscowość jest całkiem dobrze utrzymana, dużo zieleni i piękne widoki wokół. Wszedłem nawet do lokalnego baru, gdzie zjadłem dwa placki z mięsem baranim w środku, jakby złożony na pół lawasz z cienką warstwą mięsa, nazywało się to lamadżo. Dwa placki plus kawa, rachunek około 9 PLN. W Erywaniu za te pieniądze nie dostałbym nawet kawy.

Zdjęcie 63. Kolejne ciekawe górzyste widoki na trasie.

Zdjęcie 64–66. Miasteczko Idjevan.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66.

Widoki cały czas się zmieniały, a ja kilkadziesiąt razy opuszczałem auto, aby podziwiać i robić zdjęcia – dobrze, że nie było dużego ruchu. Opisywać przyrody się nie da, zdjęcia mówią same za siebie. Bardzo soczysta zieleń, pasące się zwierzęta, w tym świnie, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Na łące pasło się kilkanaście wolnych świń, nikt ich nie pilnował i do niczego nie były przywiązane. Już teraz wiem, dlaczego mięso świńskie, a szczególnie szaszłyk, tak smakuje w Gruzji czy Armenii. Widziałem też stado czterech krów, które bez żadnej opieki wracały do swojego gospodarza.

Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, zauważyłem wyraźnie, że nie są one dofinansowane. Wiele opuszczonych i zniszczonych mieszkań, dziury w bocznych drogach czy zrujnowane fabryki niestety psuły efekty estetyczne wywołane pięknymi górami. O ile centra miast jeszcze jakoś wyglądały, to boczne ulice były już bardzo surowe, często bez drogi asfaltowej. Dlatego na każdym kroku dawało się dostrzec ogromną liczbę starych poradzieckich maszyn, jak uazy, urale, krazy czy łady niva. Bez tych pojazdów dojazd do domu słabą drogą na wzgórze nie byłby możliwy.

Każdy przejazd przez szczyt góry gwarantował nowe widoki. Jechałem dosłownie kilkanaście metrów od gruzińskiej granicy, było widać punkty straży granicznej. Wrażenie robiło też duże jezioro położone w dolinie. Na szczęście ruch samochodowy był bardzo słaby a drogi główne – w większości świetne. Przez większość trasy widziałem też biegnącą szczytami linię kolejową. O ile pamiętam z jednego z programów, biegnie ona z Armenii do Gruzji i jest bardzo malownicza, ponieważ przechodzi przez tunele, mosty itp.

Zdjęcie 67–77. Piękne armeńskie widoki.

Zdjęcie 68.

Zdjęcie 69.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Zdjęcie 72.

Zdjęcie 73.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75.

Zdjęcie 76.

Zdjęcie 77.

Kolejny duży przystanek zrobiłem w mieście Alaverdi, które zwróciło moją uwagę ze względu na gigantyczny i zrujnowany już zakład przemysłowy wyglądający na starą hutę. Miejscowość jest tak położona, że nawet nasze Zakopane się nie umywa, a ktoś w centrum miasta stawia gigantyczny zakład, który całkowicie i dziesiątki lat rujnuje szanse miasta na rozwój turystyki. Fabryka nie działa, a koszt jej usunięcia na pewno jest nie do udźwignięcia przez Ormian. Zrobiłem kilka zdjęć ze starego mostu biegnącego na rzeką płynącą wzdłuż miasta. Kiedy wróciłem do auta, starszy Ormianin grzecznie poprosił mnie o podwózkę. Oczywiście nie odmówiłem. Był to emerytowany kierowca o imieniu Mikołaj. Potem się pożegnaliśmy, a ja zrobiłem jeszcze przerwę na obiad. Zjadłem podobny co wcześniej placek, kawałek pizzy, wypiłem podwójną kawę i wodę mineralną – za to wszystko zapłaciłem 15 PLN. Wszędzie, gdziekolwiek się zatrzymuję, mają bardzo szybki internet.

Zdjęcie 78. Skalny most w Alaverdi.

Zdjęcie 79–80. Alaverdi.

Zdjęcie 80.

Zdjęcie 81. Ruiny fabryki w Alaverdi.

W końcu dojechałem do stolicy prowincji i bardzo dużego miasta Vanadzor, które w deszczową pogodę nie budzi zachwytu, jednak otaczające go góry są fantastyczne. Miasto jest położone bardzo wysoko, a wszystkie szczyty pokryte są śniegiem, temperatura spadła do kilku stopni. Dobrze, że zabrałem ciepłe rzeczy z Polski, a miało być codziennie 30 stopni… Ostatni odcinek do Dilidżanu pokonałem bardzo sprawnie i szybko, ponieważ droga była już prosta i z górki. Po drodze widziałem po lewej stronie ogromne przestrzenie łąk, a po prawej stronie poniżej – miejscowości rolnicze i pola uprawne. Szkoda tylko, że nie było słońca. Przez cały dzień miałem przepiękne widoki, nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjąłem taką dawkę naturalnego piękna.

Zdjęcie 82–83. Okolice Vanadzor.

Zdjęcie 83.

Dzień szósty (4.05.2023) – wyjazd do Giumri

W słońcu Dilidżan wyglądał zupełnie inaczej. Chciałem od razu jechać do Giumri, ale coś mnie podkusiło, aby objechać miejscowość autem. Okazało się, że w niedalekiej odległości od stawu, który uważałem za centrum, znajduje się główne centrum miasteczka z infrastrukturą handlową, edukacyjną czy policją. Nieopodal odkryłem też kwartał bardzo ładnie odrestaurowanych kamieniczek w oryginalnym stylu. Dodatkowo w uliczki tej były piękne widoki na góry. Pojechałem też na dworzec kolejowy, który według nawigacji działał normalnie, ale okazało się, że jest w ruinie.

Zdjęcie 84–93. Dilidżan.

Zdjęcie 85.

Zdjęcie 86.

Zdjęcie 87.

Zdjęcie 88.

Zdjęcie 89.

Zdjęcie 90.

Zdjęcie 91.

Zdjęcie 92.

Zdjęcie 93.

W związku z tym, że dzień wcześniej padało i moje auto było bardzo zabłocone, postanowiłem pojechać na jakąś myjnię i je umyć. Myjnię szybko znalazłem, ale niestety pan z obsługi, zamiast wypłukać błoto, polał auto pianą, a ja chciałem zruszyć błoto gąbką. Nie pomyślałem i po umyciu auta okazało się, że jest całe porysowane. To, ze względu na mój charakter, bardzo psuło mi nastrój. Już sobie wyobrażałem przepychanki z panem w wynajmie samochodów odnośnie do rys na aucie, które było praktycznie nowe.

 Jadąc do Vanadzor, które jest na trasie do Giumri, cały czas myślałem, że najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś lakiernika, który by to spolerował i lakiem usunął porysowania. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zatrzymałem się w pierwszym z brzegu przy wjeździe do Vanadzor warsztacie samochodowym i zapytałem, czy nie znają kogoś, kto by to zrobił. Kazali mi przejść ulicę, wejść do zielonej bramy i zapytać o imię, które już zapomniałem. Za zieloną bramą był starszy, spokojny mężczyzna, który akurat przygotowywał do lakierowania starą ładę. Obejrzał auto i powiedział, że najpierw musimy je umyć, aby ocenić, co i jak. Znalazłem myjnię, gdzie wcześniej tankowałem auto, i ponownie wróciłem do lakiernika. Lakiernik ze swoim uczniem usunęli wszystkie zawinione przeze mnie wady, ja zapłaciłem 80 PLN i w końcu ze spokojem mogłem kontynuować podróż.

Wjechałem do Vanadzor, które dzień wcześniej wydawało mi się ponure ze względu na deszczową pogodę. Trochę pojeździłem po mieście, trochę pochodziłem, zjadłem obiad i pojechałem dalej. Centrum miast jest OK – nowoczesne zadbane ulice handlowo-usługowe dają mieszkańcom wszystko, co im potrzeba. Natomiast już peryferie wyglądają słabo, dominują stare zaniedbane ulice i bloki. Jednak okolice, piękne góry czy odosobnione wsie powodują, że warto się tu zatrzymać na kilka godzin i to obejrzeć.

Zdjęcie 94–99. Vanadzor.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

W kierunku Giumri jechałem piękną, bardzo szeroką doliną, która po obu stronach porośnięta była rozległymi łąkami, gdzie wypasano zwierzęta. Odwiedziłem nawet jedną z położonych tam wsi, gdzie obejrzałem bardzo stary kościół, obok którego leżał stary tradycyjny cmentarz, gdzie nie było krzyży, tylko bloki skalne. Znałem już ten system pochówku z początku mojej podróży. Zabudowanie wiejskie były bardzo zaniedbane, u nas powiedzielibyśmy, że nie widać gospodarza, ale cóż, takie klimaty. Tak czy inaczej, klimatyczne wsie w połączeniu z pięknem przyrody powodują, że warto to zobaczyć. Ludzie są spokojni i mili, jeżeli się do nich zagada. Często kierowcy trąbią i pozdrawiają, jeżeli widzą turystę robiącego zdjęcia. Pewnie w większości mylą mnie z Rosjaninem, ale cóż, tego nie zmienię.

Im bliżej Giumri, tym teren się wypłaszczał, ale cały czas miało się ogromną przyjemność z podróżowania – mało samochodów, a do stylu jazdy Ormian szybko się przyzwyczaiłem. Trzeba po prostu trochę bardziej uważać, tym bardziej że w większości przypadków nie ma wymalowanych pasów na drodze, nawet jak się mieszczą dwa czy trzy samochody.

Zdjęcie 100–109. Widoki na trasie do Giumri.

Zdjęcie 101.

Zdjęcie 102.

Zdjęcie 103.

Zdjęcie 104.

Zdjęcie 105.

Zdjęcie 106.

Zdjęcie 107.

Zdjęcie 108.

Zdjęcie 109.

Kilka kilometrów przed Giumri zauważyłem ogromny cmentarz i zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć, jak się chowa współcześnie ludzi w Armenii – mam taki zwyczaj w każdym kraju. Kiedy się zatrzymałem, zauważyłem, że jest tu bardzo duży, leżący przy samej jezdni kwartał dedykowany poległym w Karabachu żołnierzom. Robiąc zdjęcia, dostrzegłem, że większość zginęła w 2020 r. i miała po 19–20 lat, tylko kilku było starszych. Widziałem też groby kilku, którzy polegli w 2022 r. Na każdym grobie jest zdjęcie poległego w mundurze. Zauważyłem już w Sevan, że np. maluje się ogromny obraz na ścianie kamienicy, w której mieszkał poległy. Kiedy podszedłem bliżej grupki ubranych na czarno ludzi, spostrzegłem starszą kobietę, która płakała i całowała obraz poległego żołnierza. Podszedł do mnie kierowca taksówki i powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, a kobieta to matka opłakująca jedynego syna, który poległ trzy lata wcześniej. Obok leżało też dwóch jego kolegów, którzy pochodzili z tej samej wsi. Dla mnie, byłego żołnierza, obraz był bardzo przygnębiający – pomyślałem sobie, że chłopcy już niczego nie czują, a matki płaczą do końca swoich dni. Pomyślałem też, że jeżeli politycy w pierwszej kolejności na wojny wysyłaliby swoich synów lub sami walczyli, to pewnie wojen by nie było.

Zdjęcie 110. Cmentarz i kwartał wojskowy przy przed Giumri.

Zdjęcie 111. Obraz poległego żołnierza mieszkającego w tym budynku, Sevan.

Po tej bardzo przykrej refleksji nad ulotnością życia wjechałem do Giumri i dojechałem do hotelu. Po szybkim meldunku pięć minut później byłem już gotowy do robienia zdjęć miasta. Słyszałem, że ma ono bardzo ładną i odrestaurowaną starą część miasta. Idąc, widziałem ogromny plac Niepodległości z jakimiś rządowymi budynkami, ale niespecjalnie mnie to urzekło. Szedłem więc dalej tam, gdzie było dużo ludzi, mijałem teatr, gdzie akurat świętowano Międzynarodowy Dzień Teatru, plac zabaw, gdzie kręciły się karuzele na wzór radziecki i w końcu zobaczyłem to, co chciałem. Wszedłem w kwartał pięknie odrestaurowanych uliczek z latarniami i świetnie wyremontowanymi kamienicami, choć część nadal znajduje się w remoncie. Ze względu na późną porę łapałem każde ujęcie oświetlone słońcem. Widać było, że miasto było kiedyś silnym i bogatym ośrodkiem kulturalnym. Powiem szczerze, że to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem w Armenii, nawet Erywań nie może się równać. Idąc uliczkami, mijałem kościoły i doszedłem do ogromnego placu, przy którym znajdowały się urząd miasta i główny kościół czy nawet katedra.

Kiedy już nie było wystarczającej ilości światła do zdjęć, znalazłem restaurację, gdzie zjadłem pyszną kolację, tj. chinkali i szaszłyk. Wracając do hotelu, zrobiłem jeszcze kilka nocnych ujęć. Po drodze mijałem kilku starszych i wstawionych panów w parku, gdzie jeden z nich krzyknął „Chwała Rosji”, myśląc, że jestem Rosjaninem, ale nie doczekał się mojej reakcji…

Zdjęcie 112–122. Zabytki Giumri.

Zdjęcie 113.

Zdjęcie 114.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Zdjęcie 118.

Zdjęcie 119.

Zdjęcie 120.

Zdjęcie 121.

Zdjęcie 122.

Dzień siódmy (5.05.2023) – wyjazd do Bordżomi w Gruzji

Zgodnie z planami miałem pojechać do Gruzji i odwiedzić miasto Bordżomi, w którym produkuje się moją ulubioną wodę mineralną o tej samej nazwie. Przed samym wyjazdem o godzinie 7.00 poszedłem jeszcze porobić zdjęcia starej części Giumri, ponieważ dzień wcześniej trochę zabrakło mi czasu i słońca. Rano miasto praktycznie było puste, żadnego ruchu i żadnych ludzi na ulicach, coś niesamowitego, chodziłem po ulicach i poza mną byli tylko sprzątacze. Wszedłem do napotkanej piekarni i kupiłem sobie świeży chlebek prosto z piekarni, która znajdowała się w bocznej uliczce.

Zdjęcie 123. Poranny wypiek chleba w Giumri.

Około 8.00 wyjechałem z miasta, kierując się prosto na granicę, do której miałem około godziny jazdy. Po drodze mijałem tylko wsie, które w miarę zbliżania się do granicy wyglądały coraz biedniej, a przy samej granicy – jakby świat i Bóg o nich zapomnieli. Sama droga przez ostatnie około 10 km była bardzo złej jakości, chwilami nie dało się nawet omijać dziur, tyle ich było, i trzeba było ograniczyć prędkość do kilku kilometrów na godzinę, aby nie urwać koła. Praktycznie do żadnej ze wsi nie prowadziła droga asfaltowa, gospodarstwa wyglądały jakby za chwilę miały się rozsypać, domy i budynki gospodarskie szare, smutne, ale jednocześnie magiczne w połączeniu z pięknem przyrody. Pomimo wszystko były to tereny, które naprawdę warto zobaczyć, było coś naprawdę urzekającego w ich prostocie, chaosie, nie wiem, jak to nazwać. To tylko pokazuje, że ludzie żyją z powodzeniem wszędzie i do każdych warunków są w stanie się przystosować.

Z kolei widoki wynagradzały złą jakość dróg, teren wyraźnie się podnosił, nie było praktycznie drzew, tylko wszędzie pofałdowany łąkowy teren, z kolei z oddali wyłaniały się zaśnieżone szczyty. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać, ponieważ widok mnie urzekł. Ogromny porośnięty trawami płaski teren, przez który wiła się rzeczka, a w oddali widoczne zaśnieżone szczyty.

Zdjęcie 124–128. Ciekawe widoki na trasie Giumri – granica z Gruzją.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Wreszcie wjechałem na granicę ormiańsko-gruzińską. Każda granica zawsze podnosi mi nieco poziom adrenaliny, bo nie wiem, czy nie będzie jakichś trudności. Najpierw sprawdzenie paszportu przez żołnierza pogranicznika, następnie celnik sprawdził, czy czegoś nielegalnego nie przewożę i w końcu szczegółowe sprawdzenie paszportu przez kolejnego pogranicznika i wertowanie bogatego w pieczątki paszportu, i to tylko przez ormiańską stronę. Oczywiście pytania, gdzie i po co jadę, i dlaczego do Bordżomi, po prostu jak nasze europejskie standardy, mentalne średniowiecze. Następnie strona gruzińska, tylko w odwrotnej kolejności: najpierw długie wertowanie mojego paszportu, pytanie o jakąś pieczątką, skąd ona, bo niewyraźna, i w końcu celnik pyta, czy wódki nie wwożę. Strażnik graniczny tłumaczył jeszcze, że muszę pojechać około 18 km, gdzie będzie budka, w której muszę wykupić obowiązkowe ubezpieczenie komunikacyjne na auto, minimum 15 dni, pomimo że potrzebuję na kilkanaście godzin, ale wiadomo, kasę każdy lubi. Po dojechaniu do tego punktu okazało się, że system siadł po raz pierwszy w historii. Myślałem, czy to nie jakiś znak, aby się cofnąć, ale nie, postanowiłem realizować plan bez względu na wszystko. Po około 40 minutach w końcu pan z kolegą kupili mi ubezpieczenie w automacie, który stał w biurze od początku. Powiedzieli, że robią to pierwszy raz w życiu.

Z dużym opóźnieniem w końcu ruszyłem bez problemu przez Gruzję w kierunku na Bordżomi. Od razu widać ogromną różnicę w zamożności pomiędzy Armenią i Gruzją, oczywiście z korzyścią dla Gruzji. Różnica była taka, jak pomiędzy Polską a Niemcami jakieś 20 lat temu. Wsie i miasteczka są dużo bogatsze, lepiej poukładane.

Po jakichś 35 km w małym miasteczku zjechałem serpentyną w dół w kanion, przez który prowadzi droga, wzdłuż kanionu obok drogi biegnie też mała rzeczka. Jak się okazało, tym pięknym kanionem jechałem ponad 100 km – rzeczka przemieniła się w wartką rzekę, a góry stawały się coraz piękniejsze, wyższe i bardziej porośnięte lasami. Po drodze co chwila się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, bo uważałem, że widzę piękny widok, po czym po chwili okazywało się, że kolejny jest bez porównania piękniejszy.

Zdjęcie 129–130. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 130.

Po jakim czasie dostrzegłem z daleka magicznie położony zamek – jak się później okazało: zamek Khertivisi – na szczycie góry. U jego podnóża biegły droga i rzeka, a całość otaczały piękne szczyty. Na miejscu zastałem świetnie przygotowaną infrastrukturę turystyczną, a po chwili podjechał bus z polskimi turystami. Kupiłem sok z granatu i szybko nawiązałem relację z panem, który mi go przygotował – wziąłem od niego namiary na wypadek, gdyby w przyszłości trzeba było zrobić na miejscu degustacje wódki i wina dla moich pierwszych w Gruzji turystów.

Zdjęcie 131–133. Zamek Khertivisi.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134–138. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 135.

Zdjęcie 136.

Zdjęcie 137.

Zdjęcie 138.

Po drodze zatrzymałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia, choć brakowało czasu, aby poczuć tę piękną gruzińską wiosnę i górską zieleń. W okolicy mijanego kolejnego zamku też zrobiłem kilka zdjęć. Po prawie czterech godzinach dotarłem wreszcie do Bordżomi, który jest pięknie położoną górską miejscowością turystyczno-uzdrowiskową. Piękne budynki, park, pokryte szczyty wokół, idealne miejsce na przynajmniej trze dni. Po drodze zarówno przed, jak i za Bordżomi znajdowały się małe miejscowości górskie, gdzie wszędzie serwują pyszne i niedrogie jedzenie gruzińskie, jak chinkali, szaszłyki, kebab czy chaczapuri, o winie czy wódce nawet nie wspominając.

Ze względu na ciągły niedoczas – bo musiałem przecież jeszcze wrócić – szybko zjadłem pyszne chaczapuri w miejscowości poleconej mi przez młodego ormiańskiego policjanta poznanego na granicy. Zamówiłem też pyszny szaszłyk, ale to było już za dużo i nie dałem rady całego zjeść.

Zdjęcie 139. Wjazd do Bordżomi.

Zdjęcie 140–143. Bordżomi.

Zdjęcie 141.

Zdjęcie 142.

Zdjęcie 143.

Po obiedzie i 40-minutowej przerwie wróciłem do Giumri tą samą drogą. Po drodze mijałem te same inwestycje drogowe i energetyczne, które Gruzini realizują w górach, widziałem te same piękne góry i doliny, jednak z drugiej strony i przy innym świetle. Naprawdę te góry i lasy wiosną wyglądają wyjątkowo pięknie i soczyście. Po drodze kilka razy musiałem prawie stanąć, ponieważ tresowane krowy wracały z gór do swoich gospodarstw. Piszę: „tresowane”, ponieważ one idą stadami same, nikt ich nie prowadzi czy nie popędza.

Na granicy po stronie gruzińskiej wszystko przebiegło szybko i sprawnie, ale Ormianie zadawali dużo pytań. A po co jadę, a dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Tłumaczę, że pojechałem tylko na dzień do Gruzji, że jestem od tygodnia w Armenii, a ten dalej: a gdzie mieszkam, a numer telefonu, adresy hoteli itp. Powiem szczerze, że jeszcze z dwa razy i nigdy tu nie przyjadę.

Zdjęcie 144. Kolejne piękne widoki po ormiańskiej stronie.

Późnym wieczorem dotarłem do hotelu, wziąłem szybki prysznic i zasnąłem na osiem godzin. Rano musiałem wstać i jechać do Erywania, aby do godziny 12.00 oddać samochód.

Dzień ósmy (6.05.2023) – powrót do Erywania

Rano o godzinie 8.00 byłem już w samochodzie. W hotelu zrobiłem jeszcze szybki trening, aby utrzymać formę, co nie jest proste, gdy się codziennie je mięso, spożywa nieregularne, ale obfite posiłki i pije koniaczki. Drugi dzień nie jadłem śniadania, ponieważ postanowili je wydawać pomiędzy 10.00 a 11.00, kompletnie bez sensu, nigdy takiego systemu na świecie nie widziałem.

Powrót przebiegał dosyć sprawnie i szybko, gdyż na całej odległości pomiędzy Giumri a Erywaniem jest autostrada – co prawda w różnych stadiach zaawansowania. Zrobiłem kilka ujęć góry Ararat, którą pięknie było widać, oraz kwiatów porastających mijane pagórki. Po drodze zatrzymałem się w przydrożnym barze i zamówiłem pyszny kebab podawany na płaskim chlebku o nazwie lawasz.

Zdjęcie 145. Piękne łąki na trasie do Erywania.

Zdjęcie 146–147. Święta góra Ormian – Ararat.

Zdjęcie 147.

W hotelu zostawiłem bagaż i pojechałem oddać samochód. Przyjął go Ormianin, który przez wiele lat pracował w Polsce w Pabianicach jako księgowy. Mówi perfekcyjnie po polsku, więc oczywiście wziąłem namiary, bo mogą się przydać w przyszłości, jeśli będzie trzeba wozić turystów. Takie kontakty są bezcenne. Na szczęście polerka samochodu zrobiona w Vanadzor w przydomowym garażu zrobiła swoje i odbierający Ormianin niczego nie stwierdził, dodatkowo nasza miła rozmowa po polsku nie pozwalała mu skupić się na pracy.

Następnie poszedłem spacerkiem na stadion, bo jadąc, widziałem, że jest tam pchli targ. Niestety długi spacer nie był wart wysiłku, nic tam nie ma, same bezużyteczne starocie. Po 14.00 mogłem w końcu wejść do pokoju hotelowego, gdzie przydała się odrobina wypoczynku. Po południu pozostał mi już tylko spacer po głównych deptakach Erywania, posiłek i słuchanie muzyki na żywo w klubo-restauracji Atmosphere. Co bym nie robił, w Erywaniu i tak wieczorem lądowałem w moim ulubionym klubie.

Zdjęcie 148. Targowisko przy stadionie w Erywaniu.

Zdjęcie 149. Meczet w Erywaniu.

Zdjęcie 150. Słynne Kaskady w Erywaniu.

Zdjęcie 151. Główny deptak w Erywaniu nocą.

Zdjęcie 152. Budynek Ministerstwa Finansów w Erywaniu.

Podsumowując, Armenia to bardzo ciekawy i godny polecenia kraj, szczególnie jeżeli ktoś tu jeszcze nie był. Jest bezpiecznie, ludzie są bardzo mili i otwarci. Warto znać rosyjski, który jest tutaj podstawowym językiem komunikacji, poza ormiańskim oczywiście. Jeżeli chodzi o ceny, to Erywań jest na poziomie dużych miast polskich, i to ich centralnych ulic. Za cenę dwóch kulek lodów w Erywaniu mamy obiad dla dwóch osób na dalekiej prowincji. Na prowincji w większości miast, które widziałem, nie ma za dużo atrakcji, poza oczywiście pięknymi widokami, naturą czy kuchnią ormiańską. Wsie są bardzo biedne, zaniedbane, ale też klimatyczne, jeżeli ktoś nie widział starego sowieckiego stylu. Można bez problemu jeździć po całej Armenii wynajętym samochodem, a nawet udać się do sąsiedniej Gruzji. Drogi główne są w bardzo dobrym stanie, poza wyjątkami. Jeździ bardzo dużo policji na światłach, ale bez syren – jest to gruziński model polegający na tym, że policja ma być widoczna, aby ludzie czuli się bezpiecznie. Armenia jest rajem dla osób lubiących dobrze zjeść i napić się dobrego alkoholu. Wódkę własnej roboty można kupić na straganach. Szaszłyki czy kebab są bardzo smaczne, co wynika ze sposobu hodowli zwierząt. Zwierzęta pasą się wolno na pięknych i czystych ekologicznie łąkach. Bardzo fajnym rozwiązaniem są powszechnie ustawiane maszyny do kawy, która kosztuje w przeliczeniu 1 lub 2 PLN.