Magiczne podróże z Krzysztofem

Kirgistan – wolność, natura, ludzie i góry

Autor: Krzysztof Danielewicz

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024

Kirgistan to bardzo ciekawy, ale słabo znany w Polsce kraj Azji Centralnej, graniczący z Chinami, Uzbekistanem, Kazachstanem i Tadżykistanem. Jego powierzchnia wynosi 199 951 km², z czego 93% stanowią góry. Największym łańcuchem górskim są góry Tienszan, w których znajduje się też drugie co do wielkości jezioro świata Issyk Kul o powierzchni 6236 km2 i głębokości do 669 m. Największe i jednocześnie będące stolicą miasto to Biszkek. Językiem urzędowym jest kirgiski, powszechnie używa się też języka rosyjskiego. Wśród ludności 70% mieszkańców to Kirgizi, ale duży odsetek stanowią także Uzbecy, a następnie Rosjanie, Ujgurzy, Dunganie i Tatarzy.

Wybór Kirgistanu jako kolejnego celu mojej podróży wynikał z tego, że kilka lat temu, kiedy zwiedzałem Kazachstan, miałem okazję być kilka dni nad jeziorem Issyk-Kul. Tym razem wraz z kolegami zrealizowałem dłuższy, bo dziesięciodniowy wyjazd (tzw. męski wypad).

Przelot tureckimi liniami lotniczymi, z przesiadką w Istambule, odbył się bardzo sprawnie i zgodnie z planem. Na lotnisku kontrola paszportowa trwała może z trzy minuty, odbiór bagażu – może cztery, i już byliśmy w taksówce. Oczywiście standardowo zostaliśmy przechwyceni przez łowcę głów i przekazani kierowcy taksi; obaj podzielili się gotówką. Droga z lotniska w Manas do samego Biszkeku wynosi około 32 km.

Kierowca, bardzo otwarty, udzielił wielu rad i wskazówek dotyczących wartych odwiedzenia miejsc czy restauracji w Biszkeku. W hotelu, pomimo że znaleźliśmy się w nim trzy godziny za wcześnie, zaproszono nas na śniadanie, a po pół godziny mieliśmy już pokoje. W międzyczasie jeden z kierowników w hotelu udzielił nam wskazówek, co i gdzie warto zobaczyć oraz na co uważać. Gdzie i jaką przepustkę załatwić, aby móc przebywać w strefie przygranicznej z Chinami i podziwiać piękne widoki.

Godzina na wypoczynek musiała wystarczyć, aby zregenerować siły po nieprzespanej nocce. Punkt 13.00, zgodnie z umową, dostarczono nam terenową toyotę lexus. Bardzo sprawnie przekazano dokumenty i sam samochód.

Następnie wybraliśmy się w długi marsz do centrum Biszkeku, w miejsca, które miałem okazję zwiedzić kilka lat temu. Gołym okiem dało się zauważyć ogromne zmiany w mieście. Mnóstwo budynków jest restaurowanych lub remontowanych, ładne chodniki, pięknie zrobione zielone skwery. Pomimo minionego niedawno COVID-19 miasto bardzo fajnie i szybko się zmienia. Czuć mnóstwo dobrej energii i młodych ludzi. Widać też wielu turystów czy Rosjan, którzy prawdopodobnie uciekli tu w obawie przed wcieleniem do armii i wysłaniem do Ukrainy.

Po obejściu centrum miasta pojechaliśmy taksówką do (poleconej nam przez kierowcę taksówki z lotniska) najbardziej narodowej restauracji Supara. Znajduje się ona na bardzo dużym terenie, zabudowanym małymi jurtami restauracyjnymi czy drewnianymi budynkami. Są tam małe kanały rzeczne, dużo zieleni oraz turystów i Kirgizów, z których większość biegała z aparatami fotograficznymi, podziwiając klimat restauracji. Wspólnie z moimi kolegami zamówiliśmy kilka różnych dań, aby popróbować kuchni kirgiskiej, oczywiście z jej najważniejszym daniem, czyli beszbarmakiem. Danie składało się z makaronu obłożonego różnymi gatunkami gorącego mięsa, w tym koniną. Praktycznie wszystkie chlebki, sałatki, zupy czy zakąski były wyśmienite, tym bardziej że przepijaliśmy je pysznym kirgiskim koniaczkiem, zieloną herbatą i wodą mineralną.

Po pysznej kolacji trzeba było wrócić 12 km do hotelu. O ile do restauracji taksówka kosztowała 1000 KGS (somów), to powrotna marszrutka – już tylko 60. To tylko pokazuje, jak można tanio się w tym kraju przemieszczać, jeżeli zna się jego język i specyfikę.

Kolejnego dnia przyszedł czas na wymianę waluty na lokalną i wyjazd w teren naszym dwuipółtonowym lexusem. Ogromny samochód, załadowany wyposażeniem przez właściciela, robił wrażenie. Mieliśmy tam nawet śpiwory, namioty, krzesełka czy szampana. Początkowo jechałem bardzo powoli, bo auto miało automatyczną skrzynię biegów. W Kirgistanie trzeba uważać na prędkość, ponieważ posterunków policyjnych i radarów jest tutaj niezliczona ilość. Nie należy się dziwić, ponieważ w dalszym ciągu lepiej zapłacić mandat bez rachunku… niż płacić oficjalnie.

Zgodnie z planem mieliśmy dojechać do miasta Czołponata, które znajdowało się w połowie długości na północnym brzegu jeziora Issyk-Kul, mającego ponad 200 km długości i około 60 m szerokości. Jezioro jest niesamowicie czyste, ale słone, pomimo że jest jeziorem. Początkowo trasa biegła małymi i większymi miejscowościami, by w końcu przejść w pobliże jeziora. Teren jest pofałdowany, mało zielony raczej pustynny. Z ciekawości od czasu do czasu odbijaliśmy w boczne drogi, aby zrobić kilka fajnych zdjęć i podglądać życie codzienne Kirgizów.

Pomimo odległości na kilka godzin pokonanie trasy do miasta zajęło nam cały dzień. Kiedy wreszcie dojechaliśmy, szybko znaleźliśmy jakiś hotel-pensjonat za ok. 25 PLN na osobę i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Podziwialiśmy pięknie zrobiony park z małym jeziorem, plaże jeziora Issyk-Kul, odkryliśmy też gorące źródła. Zjedliśmy mały i zdrowy posiłek wieczorny w tradycyjnej kirgiskiej restauracji, gdzie siedziało się na klęczkach. Na początku wydawało się to fajne, ale później ciężko było poskładać biodra…

Kiedy w naszym ośrodku szykowaliśmy się w drogę do ciepłych źródeł, wydarzyła się bardzo przykra sprawa. Rozmawiałem z kolegą przy budynku ośrodka, gdy z pierwszego piętra ośrodka czteroletni syn właścicieli zrzucił mi na głowę sporej wielkości kawałek tynku. Przez chwilę nie wiedziałem, co się stało – poczułem ogromne uderzenie w głowę, a chłopczyk patrzył z góry i się tylko śmiał. Głowa zaczęła bardzo obficie krwawić, ale udało się na szczęście to opanować i udaliśmy się do gorących źródeł. Łaźnia znajdowała się 200 m od naszego hotelu. Po drodze jeszcze daliśmy znać rodzicom chłopca, aby porozmawiali z małym, by w przyszłości nie wydarzyła się większa tragedia.

Łaźnia składała się z recepcji, gdzie otrzymywało się opaskę otwierającą szafkę, zupełnie jak na polskich basenach. Po przebraniu szło się na dziedziniec, gdzie znajdowało się kilka małych basenów z gorącymi źródłami, pełnymi takich pierwiastków, jak siarka, ołów, cynk itp. Po kilkuminutowym pobycie w gorącej wodzie wchodziło się do zimnego basenu, co powodowało szok dla organizm. Wieczorne poddawanie się zabiegom leczniczym bardzo dobrze wpływało na samopoczucie. Pomimo rozbitej głowy i puchnącej powieki z przyczyn dla mnie niezrozumiałych humor mi dopisywał. Po drodze wypiliśmy jeszcze po piwku w jednej z restauracji, znajdującej się przy ośrodku wypoczynkowym, i porozmawialiśmy z właścicielką kolejnego, umawiając się na śniadanie. Na każdym kroku spotykaliśmy fantastycznych i otwartych ludzi, których we współczesnej Europie coraz trudniej znaleźć.

Rano przed ósmą zadzwonił do mnie Sergey, od którego przejmowałem auto, z informacją, że mam rozładowany akumulator, ponieważ nie wyjąłem do końca kluczyka. Początkowo szok: skąd on o tym wie, skoro jest w Biszkeku. Później jasna refleksja, że muszą przecież nawet na odległość monitorować swoje auta. Wstałem szybko z łóżka, sprawdziłem i oczywiście miał rację, auto nie żyło…Niemniej jednak należało wykonać plan. Najpierw o godzinie 9 ponownie udaliśmy się do ciepłych źródeł, tym razem z opalaniem na leżakach. Potem zjedliśmy pyszne śniadanie u miłej pani z sąsiedztwa, połączone z oglądaniem jej ośrodka i wymianą kontaktów biznesowych, a następnie organizowaliśmy, wspólnie z mężem naszej właścicielki ośrodka, taksówkarza, który nam podładował auto, co pozwoliło kontynuować podróż.

Pomimo dużego opóźnienia tempo pierwszych pięciu godzin jazdy wynosiło 10 km/h. Spowodowane było to ciągłym zatrzymywaniem się na robienie zdjęć czy odbijaniem do wsi w celu podglądania życia zwykłych Kirgizów. Z godziny na godzinę krajobraz przeistaczał się z suchego i surowego na pięknie i soczyście zielony. Zmieniały się krajobrazy, które ponownie zachęcały do robienia zdjęć.

W jednej ze wsi spotkaliśmy małych chłopców, którzy szybko wyczuli biznes i przybiegli z orłami. Po sesji zdjęciowej należało uregulować rachunek z małymi biznesmenami. Nie daję nigdy kasy za darmo, ale zawsze wspieram kreatywność i wszelkie formy zarobkowania u dzieci i młodzieży. Sam byłem tak wychowywany i wiem, że przynosi to świetne efekty.

Jadąc, widzieliśmy, że wiele się dzieje zarówno w obszarze rozbudowy dróg, jak i miejscowości. Kirgistan doskonale zdaje sobie sprawę, że turystyka przynosi świetne dochody, a mając takie piękne i ogromne jezioro jak Issyk-Kul, nie można marnować szansy na rozwój tej części gospodarki.

Około godziny 20 dojechaliśmy do dużego i ładnego miasta Karakol. Pomimo późnej pory zdążyłem jeszcze zlokalizować wjazd do parku i ustalić z panem strażnikiem z bramy głównej możliwość jazdy konnej kolejnego dnia. Całość zajęła około dziesięciu minut. Lubię kraje Azji Centralnej, ponieważ tutaj wszystko da się załatwić błyskawicznie. Mają biznesowe podejście do życia. Pomimo dużego opóźnienia plan się nam na bieżąco pięknie układał. Pewnie bylibyśmy wcześniej, ale mając tak fajne auto i widoki, nigdzie nam się nie spieszyło.

Rano punktualnie o godzinie 8 zameldowaliśmy się przy bramie głównej do parku. Kupiłem trzy bilety, otrzymując paragon za dwa… taki system, każdy musi zarobić. Mieliśmy małe problemy ze zlokalizowaniem właściciela koni, ale po około 20 minutach i ponownym powrocie na bramę wjazdową parku udało się wreszcie dotrzeć do gospodarza z końmi. Na miejscu czekały cztery konie i szesnastoletni przewodnik, syn gospodarza. Bardzo szybko udało się skrócić kontakt z rodziną gospodarza i po małym kielichu i poczęstunku już siedzieliśmy na końskich grzbietach.

Od miejsca startu cała trasa wiodła wzdłuż rzeki. Według przewodnika na końcu trasy przez park, liczącej 25 km, jest obóz, w którym można spać. Napisać, że widoki były piękne, to nic nie napisać, po prostu nigdy niczego piękniejszego nie widziałem. Wędrowaliśmy trzy godziny w jedną stronę, godzinna przerwa i powrót około trzech godzin – w sumie zrobiliśmy około 25 km w końskim siodle, co nie pozostało bez znaczenia dla komfortu całego ciała.

Po drodze mijaliśmy zagrody rolników – typowo sowiecki bałagan, ale jednocześnie taki sielankowy, bez pośpiechu i nadęcia. Cały czas spotykaliśmy małe stada krów i koni bez żadnej opieki. Mogliśmy podziwiać małe i większe dopływy głównego nurtu rzeki, widzieliśmy całe rodziny Kirgizów nad rzeką, spędzających czas w ramach rodzinnych pikników czy wręcz rozbitych pod namiotami. Widać ogromne zamiłowanie Kirgizów dla natury. Najpiękniejszy jednak był rejon naszej przerwy. Dochodząc do tego miejsca, naszym oczom ukazała się przepiękna równina pośród gór, poprzecinana przez wiele małych rzeczek, na małych łąkach pasło się stado wolnych koni, a w powietrzu latały orły oraz inne ciekawe i kolorowe ptaki. Wszystko wyglądało wręcz bajkowo. Wykorzystałem każdą chwilę ze słońcem na robienie zdjęć. W trakcie przerwy zjedliśmy przetransportowane ciastka, popijając je piwkiem. Ze względu na ciągły brak czasu i terminy od 17.00 poprzedniego dnia do 17.00 kolejnego dnia byliśmy bez porządnego jedzenia, funkcjonując tylko na kilku ciastach i wodzie mineralnej. Po drodze mijaliśmy pojedynczych turystów, którzy wędrowali 25 km do końcowego obozu, w tym jedną Polkę z Warszawy.

Kirgistan to wręczy wymarzony kraj na takie spokojne wędrówki, bez pośpiechu i konieczności przepychania się z tysiącami innych turystów o dostęp do najlepszego ujęcia zdjęć. Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego ten kraj w Polsce traktowany jest jako trochę niebezpieczny czy ryzykowny. Oczywiście jest inny i przez to ciekawszy, ale ludzie tutaj są mili, otwarci, prawdziwi i dumni ze swojej kultury. Kuchnia kirgiska jest wręcz szokująca – ogrom różnych dań i cudowne smaki są wręcz niewiarygodne. Chyba nigdzie na świecie nie spotkałem takiej różnorodności i tak pysznych smaków.

Po wszystkim oddaliśmy konie, rozliczyliśmy się i nawiązałem kontakty biznesowe na przyszłość. Pojeździliśmy jeszcze trochę po okolicy i w końcu nadeszła upragniona kolacja po 24 godzinach bez jedzenia. Dobrze nam to zrobiło, ale zmęczenie i silne słońce spowodowały dramatyczny spadek energii witalnej. Udało się nam znaleźć lokalną, wysoko ocenianą tradycyjną restaurację z żywą muzyką i świetną obsługą. Zamówiliśmy tackę różnych mięs z grilla i tackę różnych chlebków oraz sałatki i dodatki. Pomimo głodu zdołaliśmy jednak zjeść tylko połowę, resztę zabraliśmy ze sobą. Rachunek opiewał na 350 PLN – na trzech. W Polsce za taką ilość i jakość jedzenia musielibyśmy zapłacić co najmniej 1000 PLN, jeżeli nie więcej. Po kolacji szybkie szukanie noclegu i odtwarzanie gotowości na kolejny dzień w tym pięknym kraju.

Noc spędziliśmy w bardzo czystym, ale trochę hałaśliwym hotelu przy głównej drodze do Karakol. Po śniadaniu udaliśmy się w kierunku Kadży Sai – małego miasteczka, w którym miałem okazję być kilka lat temu w trakcie swojej podróży do Kazachstanu i Kirgistanu. Niedaleko po wyjeździe z Karakol skręciliśmy w lewo do wsi, ponieważ widziałem małe okrągłe wzgórza, na których były polne drogi. Chciałem wjechać autem na taką górę i zobaczyć z niej panoramę na okoliczne wzgórza. Jadąc polną drogą, pokonywaliśmy jedno wzgórze za drugim i byliśmy coraz bliżej pięknego widoku na ośnieżone, wysokie szczyty. Kiedy skończyła się droga, dojechaliśmy do zagrody z owcami, krowami i końmi. Od pracującego tam miłego człowieka dowiedzieliśmy się, że jeżeli chcemy zobaczyć piękny widok, powinniśmy pojechać na najwyższe wzgórze, i wskazał nam kierunek. Zapytałem, czy mogę jechać prosto przez pola, bo tam nie ma drogi. Stwierdził, że oczywiście.

Kiedy dojechaliśmy na wskazane wzgórze, okazało się, że wszystkie wcześniejsze zdjęcia możemy wyrzucić, ponieważ to, co zobaczyliśmy, przebijało wszystko. Ze wzgórza mieliśmy wspaniały widok na całą zieloną i zalesioną dolinę oraz pięknie ośnieżone wzgórza z drugiej strony doliny. Kiedy wypożyczałem samochód, dostałem w zestawie szampana i trzy kieliszki – wszystko to czekało na super okazję, aby je otworzyć. Stwierdziliśmy, że to jest ten moment. Rozłożyliśmy stolik, trzy krzesełka i pijąc sowietskoje szampanskoje, podziwialiśmy cudowne widoki. Pogoda była piękna i słoneczna, nawet myśleliśmy, aby rozbić tam namiot i zostać na noc. Ze względu na wczesną jeszcze porę zdecydowaliśmy się jednak pojechać dalej. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do naszego pana, aby mu podziękować za wskazówki. Na miejscu poprosiłem go, czy by pożyczył mi swojego konia do nagrania filmiku z jazdy konnej. Zapytał tylko, czy potrafię jeździć, i ostrzegł, że koń jest narowisty.

Po wszystkim udaliśmy się dalej w zaplanowanym kierunku. Po jakimś czasie znowu jechaliśmy wzdłuż jeziora Issyk-Kul, wypiliśmy kawę i poczuliśmy się senni. Emocje zrobiły swoje. Nie myśląc długo, skręciliśmy w polną drogę i migiem dotarliśmy na sam brzeg jeziora, które wygląda jak morze. Prze kolejną godzinę na przemian kąpaliśmy się i opalaliśmy nad jeziorem. Kraj ten pozwala, aby jadąc jedną drogą, w zależności od naszych potrzeb, w ciągu 10–15 minut plażować lub spacerować po górach. To jest niesamowite.

Po plażowaniu mieliśmy dojechać w końcu do Kadży Sai, ale po lewej stronie był skręt na wodospad Barskoon. Po paru kilometrach ujrzeliśmy kolejny sielankowy widok: zielone doliny, gdzie wzdłuż drogi płynęła rzeka, a po prawej i lewej stronie – piękne, częściowo zalesione wzgórza. Po prawej stronie zauważyłem kilka budynków, kilka jurt i samochodów – coś, co wyglądało nam na restaurację czy przynajmniej miejsce, gdzie można zjeść. Kiedy tam dojechałem, zastaliśmy sielankową piknikową atmosferę kilku rodzin kirgiskich, które wspólnie tańczyły i śpiewały. Pokręciliśmy się chwilę i podszedł do nas starszy pan. Zapytałem, czy to jest restauracja i czy można zanocować w jurcie. Okazało się, że mają całkowicie nową jurtę, którą mi pokazał. Powiedział, abyśmy pojechali do wodospadów, a on w tym czasie wszystko przygotuje. Ustaliliśmy cenę i śniadanie.

Sam wodospad nie zrobił na nas wrażenia. Udaliśmy się jeszcze kilka kilometrów doliną do jakiegoś punktu z rogatką i znakiem stop. Nikogo nie widzieliśmy, więc postanowiliśmy wrócić i dowiedzieć się, czy można jechać dalej. Jeżeli tak, to taki byłby nasz plan na następny dzień. Z mapy wynikało, że są tam ostre podjazdy, serpentyny i jakieś jezioro na górze.

Po powrocie wprowadziliśmy się jako pierwsi goście do jurty na nocleg. W lokalizacji była toaleta, tzw. sławojka czy drewniany wychodek, ale bez prysznica. Nam to nie przeszkadzało, bo chwilę później kąpaliśmy się już w górskiej rzece, w temperaturze może 5°C. Woda była tak zimna, że wytrzymanie w niej dłużej niż 10–15 sekund okazało się prawie niemożliwe. Wieczorem otrzymaliśmy jeszcze herbatkę i poszliśmy spać. W nocy słychać było tylko szum rzeki. Spanie w jurcie to nowe i bardzo ciekawe doświadczenie. Koszt takiej nowej jurty to około 12 000 PLN. Nasza wyglądała rewelacyjnie. Spało się świetnie, a obudziła nas krowa, która ryczała co jakiś czas. Rano ponownie wykąpaliśmy się w rzece, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w głąb doliny, ponieważ nasz gospodarz powiedział, że spokojnie możemy tamtędy jechać.

Droga przez dolinę była, jak na warunki kirgiskie, bardzo szeroka i świetnie utrzymana, pomimo że niewyasfaltowana. Widać było też ogromne ciężarówki z cysternami czy kontenerami, co sugerowało, że może ona prowadzić przez góry aż do Chin. Wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej, co jakiś czas pokonując ostre serpentyny. W pewnym momencie osiągnęliśmy wysokość ponad 3000 m n.p.m. Powietrze było coraz rzadsze, koni i innych zwierząt na łąkach widzieliśmy coraz mniej. W pewnym momencie osiągnęliśmy wysokość 3800 m, gdzie ośnieżone szczyty były naprawdę blisko. Do celu, czyli jeziora, zostało nam już tylko kilka kilometrów.

Po pokonaniu serpentyn i podjazdów wjechaliśmy na drogę, która biegła już po płaskiej, ale bardzo wysoko położonej dolinie. Można nią było jechać nawet 70 km/h. W końcu dojechaliśmy do w połowie jeszcze zamarzniętego jeziora. Kiedy do niego podeszliśmy po miękkiej łące, gdzie dopiero wybijały małe kwiatki i trawa, było bardzo rześko, może z 10°C, ale dzięki słońcu chodziliśmy w krótkich rękawkach. Widoki jak w poprzednich dniach urzekające, pomimo że całkowicie inne. Krajobraz surrealistyczny, wysokie wzgórza pokryte śniegiem, droga biegnąca na wysokość prawie 4000 m i jezioro. Przez cały czas oczywiście fotografowaliśmy wszystko, co najpiękniejsze. Po drodze zapytałem jeszcze kilku pracowników security, którzy konwojowali ciężarówki z paliwem, czy one jadą do Chin. Odpowiedzieli, że droga nie prowadzi do Chin, a samochody jadą do położonej w górach kopalni złota. W drodze powrotnej udało się nam jeszcze wypatrzeć świstaka. To bardzo fajne i sympatyczne zwierzęta, muszą jednak uważać na krążące wszędzie orły.

Po wyjechaniu z doliny pojechaliśmy prosto do Kadży Sai z zamiarem obejrzenia jeszcze Kanionu Skazka. Praktycznie przez większość trasy droga była w przebudowie, wszędzie kurz pomimo polewania placów budowy. W przyszłości całej ogromne jezioro Issyk-Kul będzie okrążone dwupasmową, świetnej jakości drogą. Kirgistan ma ogromny potencjał turystyczny i na pewno go wykorzysta.

W Kadży Sai pojechaliśmy do świetnego hotelu, w którym spałem kilka lat temu, prowadzonego przez przesympatyczną Rosjankę Elenę, całe życie mieszkającą w Kirgistanie. Na szczęście miała dla nas trzyosobowy apartament. Poznała mnie, chwilę porozmawialiśmy i pojechaliśmy do Kanionu Skazka. Choć nie jest on jakiś specjalnie duży czy głęboki, to dzięki różnorodności form i kolorów robi naprawdę ogromne wrażenie. Można by tam chodzić godzinami i robić zdjęcia. Niektóre formy skalne czy terenowe wyglądały jakby były robione ludzką ręką.

Po odwiedzinach w kanionie zjedliśmy jeszcze pyszną kolację w lokalnej restauracji i zrobiliśmy zakupy, nawiązując relację z panami spod sklepu, którzy poprosili o 100 KGS na wódkę. Wcześniej z sympatii kupiliśmy im piwo, lecz jeden stwierdził, że zasadniczo to oni piwka nie piją, ale wódeczkę to owszem. Hotel, w którym spaliśmy, jest wyjątkowy, a pomimo suchego terenu wokół był oazą zieleni, jakby z innego świata. Wszystko czyste i zadbane, pełen profesjonalizm. Nawet samochód mogliśmy zaparkować wewnątrz zabudowań.

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, zresztą jak każdego dnia. Rano udało mi się zrobić trochę gimnastyki dla dobrego samopoczucia i – co najważniejsze – oko powoli przestawało puchnąć. Wcześniej każdego dnia budziłem się z coraz mniejszym prześwitem oka. Bałem się, co będzie dalej, jeśli problem nie przestanie narastać. Prawdopodobnie pomogła maść, którą dała mi mądra pani w jednej z aptek.

Po pysznym śniadaniu z bólem w sercu opuściliśmy nasz piękny hotelik, udając się w kierunku miasta Naryn. Mieliśmy w planach zobaczyć tę miejscowość, zasięgnąć języka odnośnie do atrakcji turystycznych i wrócić do jeziora Song Kol. Przez prawie 50 km strasznie się męczyliśmy, gdyż jechaliśmy drogą w budowie, co chwila zjazdy, rozjazdy, kawałek asfaltu, ale generalnie bitka. Dopiero po skręcie na Naryn poprawiło się, a widoki ponownie wynagradzały nam trudy podróży. Po drodze co rusz zatrzymywaliśmy się, aby wykonać kilka fajnych ujęć. Zrobiliśmy zakupy, a przy jednej ze stacji benzynowych spotkaliśmy cztery przemiłe Polki, które w grupie ośmioosobowej wynajęły busa z kierowcą i trzeci dzień podróżowały przez Kirgistan.

Po drodze napiliśmy się także kumysu, tj. kobylego mleka, które jest w tym kraju przysmakiem. Jadąc dalej, musieliśmy co chwila zwalniać, ponieważ drogą szły to owce, to krowy, to konie czy bydło. Taki widok jest w Kirgistanie normalny i zresztą bardzo fajny. Pasterze na koniach próbują zrobić przejazd dla samochodów, nikt nie trąbi i nikt się nie denerwuje.

Po dojechaniu do Narynu zjedliśmy obiad i postanowiliśmy jeszcze dotankować auto. W tym momencie okazało się, że z powodu jakichś dziwnych problemów technicznych w całym mieście przestały pracować wszystkie stacje benzynowe. Nigdzie nie można było kupić paliwa, pomimo że znajdowało się ono w zbiornikach. Nikt nie chciał mówić, dlaczego tak się stało, tylko informowano, że będzie za dwie – trzy godziny. W związku z tym, że mieliśmy zarezerwowane jurty, musieliśmy odwołać nocleg w górach i szukać go w Nurynie. Wiedzieliśmy, że jeśli do 18.30 nie wyjedziemy z miasta, to nie będzie szans dojechać do planowanego miejsca za dnia. Jazda po górach w nocy do miejsca, którego całkowicie nie znam, nie wchodziła zaś w rachubę.

Na jednej ze stacji postanowiliśmy poczekać na paliwo, ale po 20 minutach podszedł do nas ładnie ubrany Kirgiz i powiedział, żebyśmy poczekali w innym miejscu. Widzieliśmy na tej stacji, że ktoś sprawdza jakość paliwa. Prawdopodobnie albo ktoś chrzcił paliwo, albo kupił coś na lewo. Pojechaliśmy na kawę do restauracji, gdzie szybko znalazłem nocleg w spokojnym miejscu. Hotel rewelacyjny, dużo lepszy w realu niż na stronie internetowej. W międzyczasie spadł deszcz. Mieliśmy po 20.30 pojechać sprawdzić paliwo, ale stwierdziłem, że to już nie ma sensu i ogarniemy temat rano po śniadaniu. Wieczorem zrobiliśmy sobie męską nasiadówkę i poszliśmy spać.

Rano, po pysznym śniadaniu, pojechaliśmy po paliwo – już nie było żadnego problemu. Wskazaną nam trasą pojechaliśmy w kierunku jeziora San Kul – drugiego największego jeziora Kirgistanu, położonego na wysokości ponad 3000 m n.p.m.

Po drodze mijaliśmy dosłownie kilka wsi, w których panował luz i swojski klimat, trudny do opisania, dopóki się go nie zobaczy i nie poczuje. Mijaliśmy jeden samochód na 20 minut. Teren cały czas się zmieniał. Po drodze zauważyliśmy kilka sklepów, gdzie można kupić wszystko, co potrzebne, w świetnej cenie. Wreszcie, po około 50 km, skręciliśmy w prawo i skierowaliśmy się w stronę gór. Po drodze oczywiście robiliśmy zdjęcia ciekawszym krajobrazom, cmentarzom, wsiom czy meczetom.

Po jakimś czasie droga zaczęła się wspinać do góry; początkowo łagodnie, później już serpentynami. Mijaliśmy przepiękne rzeczki, jurty czy pola, na których pasło się setki i tysiące konie, kóz, owiec czy krów. Bardzo ciekawie wygląda krajobraz, kiedy dookoła jest bardzo sucho, a wokół płynącej rzeczki czy rzeki rosną bujne drzewa i krzewy.

Droga – szeroka i, o dziwo, przejezdna nawet dla samochodu osobowego z odrobinę wyższym podwoziem – zaczęła serpentynami wznosić się na wysokość ponad 3000 m, osiągając nawet ponad 3346 m. Z góry można podziwiać wspaniałe widoki. Po wjechaniu na szczyt naszym oczom ukazał się ogromny płaskowyż, porośnięty zieloną trawą, na którym pasły się ogromne stada owiec, kóz, krów, jaków czy koni. Słońce ładnie przygrzewało, więc skręciliśmy na jedną z łąk i zrobiliśmy sobie piknik obiadowy, po którym na karimatach ucięliśmy sobie drzemkę pod gołym niebem. Wspaniałe uczucie wolności i natury. Po drodze zauważyliśmy, że czujemy wiele ciekawych zapachów ziół, których trudno szukać w Polsce.

Po drzemce postanowiliśmy znaleźć naszą jurtę – jej właścicielem jest ta sama firma, od której wynajęliśmy auto. Po drodze znowu mijaliśmy pasterzy na koniach przepędzających swoje zwierzęta. Na każdym kroku spotyka się tu stada koni. Myślę, że tylko tego jednego dnia widzieliśmy ich około tysiąca. W jednym miejscu zatrzymaliśmy auto i poszliśmy w pole robić zdjęcia małemu stadu rzadkich nawet tutaj jaków.

Po dojechaniu do naszej jurty obsługa przywitała nas szampanem i oprowadziła po obozie składającym się z kilkunastu jurt. Dodatkowo były jurty obsługi oraz budek z toaletami i prysznicami, na takim poziomie, że niejeden czterogwiazdkowy hotel mógłby im pozazdrościć. Pierwotnie w planach mieliśmy pojeździć po łąkach na koniach, ale pogoda się zepsuła i zaczęło mocno lać, nawet padał grad. Zmęczeni, przeczekaliśmy ten czas w jurcie, smacznie śpiąc.

Po dwóch godzinach się rozpogodziło i poszliśmy nad jezioro porobić zdjęcia. Widok ogromnego jeziora w odległości około 800 m od jurty, na wysokości ponad 3000 m, otoczonego górami, był wręcz surrealistyczny i oglądałem coś takiego po raz pierwszy w życiu. Po powrocie obsługa zaprosiła nas do jurty restauracyjnej na herbatkę z owocami. W międzyczasie napalono nam w jurcie – według obsługi palone miało być o 19.00 i 23.00, po czym wyłączany jest prąd. Wieczorna kosmetyka to przyjemność: w niesamowicie czystych toaletach i prysznicach cały czas grała muzyka. Dokoła cisza i pasące się gdzieniegdzie krowy. Goście z sąsiedniej jurty palili ognisko, naprawdę bajka. Każdy dzień w Kirgistanie był inny, każdy wyjątkowy, a zmieniający się co kilka minut pejzaż nie pozwalał się nudzić nawet przez sekundę. Im dłużej jeździłem po tym kraju, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jaki on jest piękny i ile jeszcze miejsc pozostało do odkrycia.

Rano pobudka około godziny 4.30. O 5.30 już byliśmy w trasie powrotnej. Gołym okiem było widać, że w nocy padało, i to obficie. Zjeżdżając w dół, dziękowałem sobie, że dzień wcześniej wjechaliśmy inną drogą – ta była bardzo wąska, droga mocno wypłukana przez wodę, a na dodatek jechaliśmy w chmurach, więc widoczność była na parę metrów. Niemniej jednak widoki piękne. Przez pierwsze dwie godziny spotkaliśmy tylko jednego człowieka, i to na koniu. Myślałem, ile czasu w takich warunkach zajęłoby wezwanie pomocy. Ludzi brak, telefony nie działały – zero zasięgu. Cały czas droga mokra, chwilami bardzo śliska, dopiero po ponad trzech godzinach zauważyliśmy pierwsze osady. W końcu dojechaliśmy do drogi asfaltowej, którą dotarliśmy do Biszkeku. W mieście sympatyczny człowiek szybko i perfekcyjnie umył nasz samochód. W hotelu, tym samym, w którym spaliśmy wcześniej, błyskawicznie zdaliśmy auto. Sergey, kiedy zobaczył, jak wygląda auto, natychmiast oddał kaucję. Całe zdawanie trwało dwie minuty. Dla mnie też był to ważny moment, bo dowiedziałem się, że mam do czynienia z bardzo poważną firmą.

Wieczorkiem zrobiliśmy ostatnie zakupy na markecie w centrum miasta – kupiliśmy trochę orzechów, miodu czy kiełbasy z konia, a także prezenty dla najbliższych. Potem udaliśmy się na kolację. Odkryliśmy przy tym świetną uzbecką restaurację – Buchara. Rano szybka pobudka i wyjazd na lotnisko, skąd równie sprawnie dotarliśmy do Warszawy.

Kirgistan to kraj, do którego na pewno będę wracał – dzika natura, niewielu turystów, pyszne i tanie jedzenie, świetna obsługa. Chyba więcej nie trzeba mówić, aby zachęcić do jego odwiedzenia.

Chmura tagów:

Azja