Indonezja – wiele cudownych krain w jednym państwie – Komodo i Bali (część II)

Umiejscowienie wyspy Flores w Indonezji.

Lotnisko w Labuan Bajo było niewielkie, znajdowały się w nim stoiska lokalnych biur wycieczek – popytałem w niektórych o dostępne wycieczki, ale wszystkie były jednodniowe – dwudniowe zostały już wykupione. Jak to zwykle bywa, zamówienie taksówki było trudne, a kiedy już się udało, przepłaciłem za pierwszy kurs. Kierowca zawiózł mnie do domu lokalnych mieszkańców, wynająłem pokój w systemie tzw. homestay, który jest alternatywą dla wynajmowania pokoju w hotelu czy pensjonacie, a pozwala na poznawanie lokalnych zwyczajów życia. Dom moich gospodarzy znajdował się 4 kilometry od plaży, było w nim kilka pokoi na wynajem dla turystów. Poczułem się totalnie swojsko – wokół mnie przechadzały się z wolna kury, koguty, świnie chrumkały i mlaskały – taki klimat rozumiem! Prędko się odświeżyłem, zamówiłem GrabTaxi i pojechałem do centrum miasta, które leżało nad piękną zatoką z portem. Byłem gotów na poznawanie nowego miejsca!

Centrum Labuan Bajo wyglądało (moim okiem) nareszcie jak trzeba – w urokliwych, ale jak to na Indonezję przystało – chaotycznych, uliczkach było mnóstwo kawiarni i restauracji, w których każdy mógł szukać czegoś dla siebie. Znalazłem sporo niewielkich biur podróży, jednak do którego bym nie zawitał, ponownie do wyboru były tylko jednodniowe wycieczki – te na dwa bądź więcej dni były wykupione. Postanowiłem jednak się nie poddawać i w końcu znalazłem ofertę dwudniowego rejsu – dokonałem transakcji opiewającej na 2 000 000 IDR (około 500 złotych) z Indonezyjczykiem, jednak nie obyło się to bez obaw z mojej strony – biuro wyglądało dość skromnie, stąd miałem nadzieję, że rejs faktycznie dojdzie do skutku.

Dzień upłynął mi pod znakiem włóczenia się po miasteczku i odkrywania ciekawych miejsc. Szczególną uwagę poświęcałem biurom podróży, na okoliczność powrotu tutaj w większej grupie. Labuan Bajo było miastem, które utrzymywało się w całości z turystyki – było tutaj mnóstwo kawiarni, restauracji i jadłodajni, hoteli z każdej półki cenowej, mniejszych i większych biur podróży – dla każdego portfela znalazłaby się tutaj opcja. Zauważyłem, że powstawało wiele nowych baz noclegowych w postaci hoteli. Zdarzyło mi się wypić kawę z sokiem owocowym w jednym z bardziej luksusowych, którego taras widokowy wychodził na zatokę – bardzo relaksujące doznanie. Nawet w bardziej ekskluzywnych miejscach ceny są bardzo przystępne, a jakość oferowanych usług naprawdę wysoka. W każdym z miejsc, które odwiedziłem ludzie byli bardzo mili i uśmiechnięci, a obsługa rewelacyjna, co sprawia, że przyjemnie jest wydawać pieniądze w takiej atmosferze. Labuan Bajo jest naprawdę urokliwym miasteczkiem, któremu warto poświęcić jeden czy dwa dni na zwiedzanie. Bardzo mi brakowało takiego małomiasteczkowego luzu i spokoju, szczególnie po paru dniach z Dżakarcie czy wcześniej Bandar Seri Begawan w Brunei.

Kolejne dwa dni miały być decydujące w kwestii realizacji głównego celu przylotu na Flores – a była to wizyta na wyspie Komodo i zobaczenia żyjących, prehistorycznych smoków – waranów z Komodo! Cały czas miałem wewnętrzne obawy czy aby rejs, który kupiłem jest tym, na co liczyłem – życie pokaże. Nadeszła wiekopomna chwila, która miała rozwiać moje wątpliwości – o 9.30 (teoretycznie) miałem zostać podebrany przez auto z kierowcą, nie zdziwiłem się jednak, że nikt się nie pojawił, ot Indonezja. O 10.00 postanowiłem napisać wiadomość na numer kontaktowy, dostałem odpowiedź z przeprosinami i zapewnieniem, że za 5 minut mój transport się pojawi. Faktycznie! Podjechał po mnie pick-up z ławeczką na pace, na której podróżowałem dalej. W Polsce jazda w taki sposób byłaby niemożliwa ze względu na wątpliwe warunki bezpieczeństwa dla pasażerów, jednak tutaj to norma. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze dwóch Hiszpanów – Luiego i Daniela, po czym zostaliśmy dowiezieni do jakiejś agencji turystycznej (zupełni innej niż ta, w której kupiłem rejs). System organizacji wycieczek w tym regionie świata polega na tym, że totalnie różne podmioty sprzedają, organizują i realizują wycieczki – nie mniej jednak jakoś to tutaj działa. Przez około 30 minut załatwialiśmy formalności, a później udaliśmy się do portu, gdzie każdy z uczestników odbijał otrzymany bilet z kodem kreskowym, po czym wchodził na statek, który (o dziwo!) wyglądał tak samo, jak na zdjęciu, które pokazywał mi Indonezyjczyk, u którego kupiłem rejs.

Statek nie wyglądał najlepiej, miał raczej niski standard, ale skonstatowałem w myślach, że dwa dni mogę spędzić w każdych warunkach. Kiedy wchodziłem na pokład, większość miejsc była zajęta przez innych podróżnych, pracownik wskazał mi miejsce pod pokładem. Tak szybko jak zszedłem na dół, wróciłem na górę – było tam niesamowicie duszno i gorąco. Poszedłem na najwyższy pokład, który od otwartego nieba oddzielała brezentowa płachta – ku mojej radości okazało się, że jest tam jeszcze jedno wolne łóżko, choć określenie „łóżko” było lekko na wyrost. Czekał na mnie materac z poduszką, co było dla mnie wystarczającym luksusem, szczególnie porównując to do iście saunowych warunków pod pokładem. Czekała mnie noc na świeżym powietrzu! Po około godzinie od mojego wejścia na statek, ruszyliśmy. Na pokładzie statku było około 20 pasażerów, w tym Australijczycy, Włosi, Hiszpanie, Chińczycy, Niemcy i Niderlandczycy. Najmilej wspominam młodego, niesamowicie sympatycznego Australijczyka – fana fotografowania, a także 64-letnią Hiszpankę, która podróżowała z nie mniej sympatyczną koleżanką. Rozmawiając z towarzyszami podróży okazało się, że każdy kupował bilety na rejs u innego sprzedawcy i otrzymywaliśmy rozbieżne informacje – Chińczycy myśleli, że kupili prywatny rejs, inni, że będzie około dziesięciu osób itp. Ja niezmiernie się cieszyłem, że zapłaciłem za to, o czym marzyłem i czeka mnie dwudniowy rejs z nocą na pokładzie, podczas którego zobaczę słynne smoki z Komodo oraz majestatyczne manty!

Pierwszym przystankiem podczas rejsu była niewielka wysepka Kelor, która jest częścią Park Narodowego Komodo. Park, składający się z setek niewielkich wysp, jest jednym z 50 w Indonezji, został utworzony w roku 1980, a w 1991 wpisano go na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Powierzchnia obszaru chronionego obejmuje około 1817 km² (to jakby potroić powierzchnię Biebrzańskiego Parku Narodowego, który ma największą powierzchnię chronioną Polsce – 592,23 km²)! Największe wyspy, które leżą w obrębie parku, to Komodo, Padar oraz Rinca i to głównie wokół nich skupiony jest ruch turystyczny. Park Narodowy Komodo słynie z ochrony endemicznego dla tego obszaru gada – warana z Komodo, który nie występuje naturalnie nigdzie indziej na świecie.

Niewielka wyspa wygląda dosłownie jak niewielka górka skalna wystająca z wody, ale jakiej wody! Wyspę oblewają turkusowe, przejrzyste i spokojne wody Morza Flores. Kiedy opuściliśmy pokład statku, na wysepce zobaczyliśmy kilka punktów handlowych z pamiątkami, plażę, z której mogliśmy wejść do wody i posnurkować oraz ścieżkę na szczyt górki, z której rozpościerał się piękny widok na okolicę. Największą atrakcją były pojawiająca się co rusz niewielkie, mierzące około 70-90 centymetrów rekiny, które pływały dosłownie przy plaży. Niestety koralowce były w większości martwe, ale nawet wśród nich można było zobaczyć wiele ciekawych, kolorowych rybek.

Po odpoczynku na wysepce popłynęliśmy w dalszą część rejsu, ale na nasze nieszczęście pogoda uległa pogorszeniu – zrobiło się pochmurno i zaczął siąpić deszcz. Postanowiłem odpuścić sobie snurkowanie na kolejnym przystanku, ponieważ brak słońca negatywnie wpływa na widzialność pod wodą. Kilkoro uczestników rejsu postanowiło jednak spróbować szczęścia – kiedy weszli z powrotem na pokład, udaliśmy się dalej i płynęliśmy przez kilka godzin. Około 18.00, kiedy cumowaliśmy nieopodal przystani, na niebie pojawiło się tysiące ogromnych nietoperzy – rudawek malajskich, nazywanych też latającymi psami. Nietoperze te dorastają do około 30 centymetrów długości, mogą ważyć ok. 1.4 kilograma, a rozpiętość ich skrzydeł dochodzi nawet od 1.5 do 2 metrów! Rudawki malajskie są roślinożerne, ich dieta bazuje na kwiatach, nektarze i owocach (uwielbiają mango i banany). Obserwowałem nietoperze przez około 30 minut ciągle przelatywały nam nad głowami, musiały być ich naprawdę dziesiątki tysięcy! Kiedy moja uwaga przykuta była do obserwacji latających ssaków, a później zachodu słońca, załoga statku przygotowywała posiłek. Niestety miejsca przy stole nie było zbyt dużo, aby zjeść w komfortowych warunkach, a niektórzy pasażerowie zachowywali się tak, jak gdyby poza nimi nie było nikogo innego… W pamięci utkwiła mi szczególnie para młodych, bardzo otyłych Niderlandczyków, którzy nakładali sobie jedzenie przez dosłownie 10 minut, całkowicie blokując tą możliwość dla współpasażerów… Ich zachowanie było absolutnie egoistyczne i prostackie. Z moich doświadczeń zawodowych wiedziałem, że bywają oni bardzo „wyliczeni”, ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć w praktyce – drugie. W Polsce takie zachowanie określić można jedynie w kategorii „nie do przyjęcia”.

Po kolacji, kiedy nastała noc, płynęliśmy jeszcze przez parę godzin, aż znaleźliśmy się w rejonie wyspy Padar – trzeciej względem wielkości wyspy w Parku Narodowym Komodo, na której mieliśmy zaplanowaną wspinaczkę. Noc na statku minęła spokojnie, choć musiałem włożyć w uszy stopery – silniki pracowały przez całą noc, co bez zatyczek w uszach byłoby dla mnie bardzo uciążliwe. Mimo, że do okrycia miałem jedynie skromny, cienki kocyk – spało mi się bardzo komfortowo. Jakież było moje zdziwienie, kiedy o 4.30 ogłoszona została pobudka wraz z informacją, aby szykować się do wspinaczki. Na dziesiątkach innych, zakotwiczonych wokół statkach również widać było zaczątki porannej krzątaniny. po zejściu na ląd, w całkowitych ciemnościach, wspięliśmy się po około 1000 stopni schodów, które wiodły skalną i drewnianą ścieżką. Po drodze minęliśmy któregoś przedstawiciela gatunku jeleniowatych, który pasł się przy samej ścieżce, wcale nie zwracając na nas uwagi. Kiedy niebo zaczęło się rozjaśniać, zobaczyłem setki osób, stojących w różnych miejscach, w oczekiwaniu na wschód słońca. Miejsce było naprawdę urokliwe, pomyślałem, że widząc podobne ujęcia fotograficzne w Internecie, myślimy: „Kurczę! Jak pięknie, autor zdjęcia miał niezwykłe szczęście, że był sam w tak wspaniałym momencie i miejscu!”. Nic bardziej mylnego – setki, a czasem tysiące osób dosłownie walczą z innymi o lepsze ujęcie, czasem ryzykując to możliwością utraty zdrowia, a nawet życia. Przez globalizację i chęć zaistnienia w social mediach naprawdę trudno jest być samotnikiem w pięknych miejscach, nie mniej jednak ja takich właśnie staram się szukać najbardziej. Około 6.00 podziwialiśmy więc wschód słońca, który – co by nie mówić, był naprawdę fenomenalny i warto było zerwać się o tak wczesnej godzinie, aby go zobaczyć. Słońce wstaje tutaj bardzo dynamicznie, dlatego szybko poszybowało ponad horyzont, ukazując całe piękno miejsca, w którym się znajdowałem. Mimo obecności naprawdę wielu osób, każdy miał chwilę, aby znaleźć odpowiednią ilość miejsca na kilka ujęć pamiątkowych. Na niebie wisiały jeszcze chmury, które z jednej strony trochę „psuły” doznania, ale z drugiej dodawały porannemu spektaklowi słońca więcej tajemniczości. Poniżej naszych oczu widać było dużą zatokę, w której cumowało kilkadziesiąt łodzi – nie zdążyliśmy się jednak nią napawać tak długo jak byśmy potrzebowali – nasi opiekunowie nalegali, aby schodzić – trzeba płynąć dalej. Rozumiałem ich – sam organizuję przecież wyjazdy z gośćmi i wiem, jak ważne jest pilnowanie czasu.

Kolejnym punktem „stop” podczas rejsu było snurkowanie w tzw. Pink Beach, które znajdowało się z innej strony wyspy Padar niż to, z którego przyszło nam obserwować wschód słońca. Miejsce było naprawdę cudownie piękne – rafy koralowe zachwycały, a ilość wszelkich kolorów ryb dosłownie onieśmielała każdego obserwatora. Kolejny raz podczas tej podróży żałowałem, że nie mam profesjonalnego sprzętu do fotografii podwodnej. Australijczyk, o którym wspomniałem, miał porządny futerał wodoszczelny, dzięki czemu nie obawiał się zalania telefonu. Pod wodą na początku silnie wyczuwalny był dość wartki prąd, żeby nie zniosło nas daleko od statku, trzeba było pływać kraulem (i to całkiem dynamicznie!). Sceneria pod wodą była znacznie ciekawsza nawet od tej, którą obserwowałem w Malezji. Woda była zasolona w takim stopniu, że wystarczyło nabrać haust powietrza do płuc, co pozwalało bez wysiłku utrzymać się na powierzchni i obserwować podwodny świat.

Co ciekawe – nikt na statku nie dbał o warunki bezpieczeństwa, żadne z nas nie miało kamizelki ratunkowej – Indonezyjczycy nie zawracają sobie głowy takimi małostkami.

Kolejnym przystankiem rejsu miały być wyspy Padar oraz Komodo, na których można obserwować endemiczne jaszczury. Za wstęp na wyspy zapłaciliśmy po 500 000 IDR od głowy (około 125 zł). Na spotkanie z waranami mieli nas zabrać lokalni strażnicy parkowi (park rangers), wszystko miało być ogromnym doświadczeniem dla turystów – tyle jeśli chodzi o obietnice, a także moje oczekiwania i wyobrażenia. Jak wyglądała rzeczywistość? Po dopłynięciu do głównej wyspy Komodo (wokół jest kilka wysepek o tej samej nazwie), później dojechaliśmy do wioski Komodo, w której znajduje się początek szlaku do parku narodowego. Na miejscu, jeszcze przed wejściem na ścieżkę, panował niemały chaos – mieliśmy aż 4 przewodników, ktoś mówił coś bez ładu i składu o dostępnych trasach i ich długościach, nikt nie wiedział o co chodzi organizatorom. Otaczały nas stoiska, na których wystawach były te same rzeczy – drewniane figurki przypominające warany, manty, koszulki z ich podobiznami i inne kurzołapy.

Po kilkunastu minutach rozgardiaszu ruszyliśmy przez wieś, co było ciekawe – mieliśmy okazję podpatrzeć życie jej mieszkańców, co zawsze bardzo cenię. Po około 200 metrach dotarliśmy do miejsca, w którym rosło parę drzew, w cieniu których odpoczywały sobie ogromne jaszczury, które wyglądały jak rzeźby, ale były żywymi, potężnymi jaszczurami! Zebraliśmy się wokół jednego z gadów, przyjrzeliśmy, zrobiliśmy parę zdjęć. Nie mogłem nadziwić się, że waran był spokojny jak śpiące jagnię – pewnie przywykł do ludzi, a lokalsi karmili go, żeby przychodził tak blisko zabudowań. W pewnej chwili jeden z jaszczurów wstał, podszedł do drugiego – obydwa się zaktywizowały, strażnicy powtarzali nam, aby się do nich nie zbliżać, choć jeden z nich robił gadom zdjęcia z odległości około 1.5 metra.

Poszliśmy dalej i po około 50 metrach, pod kolejnym drzewem wylegiwały się trzy kolejne warany, po kolejnych 150 metrach spaceru spotkaliśmy dwa młode osobniki, które uciekły na nasz widok. Strażnik parkowy powiedział nam, że kanibalizm wśród waranów jest normalnym zjawiskiem, a starsze osobniki często polują na młode, które często wspinają się wtedy na drzewa. Strażnik opowiadał, że pewna dziewczynka z wioski została ugryziona w rękę przez warana, przewieziono ją do szpitala w Labuan Bajo, gdzie amputowano jej kończynę powyżej miejsca ugryzienia – nie dowiedziałem się jednak czy przeżyła.

Warany z Komodo są największymi na świecie jaszczurkami – dorosłe samce mogą osiągać długość 2.6 metrów i ważyć do 90 kilogramów, samice mierzą nawet do 2.3 metrów, a ważą do ok. 70 kg. Księga Rekordów Guinnessa wskazuje, że największym (dokładnie zmierzonym) waranem z Komodo był samiec z wyspy Sumbawa, który w 1937 roku był pokazywany z ZOO w St. Louis (Missouri, USA) – mierzył 3.10 m. i warzył 166 kilogramów. Jaszczury dożywają około 50 lat i – co ciekawe – mogą rozmnażać się partenogenetycznie, czyli poprzez dzieworództwo.

Szczęki gadów są przystosowane do rozrywania i porcjowania mięsa, licząc sobie 60 zębów, z których najdłuższe mają nawet 2 centymetry długości. Co ciekawe, warany zabijają swoje ofiary nie szczękami, a śliną, w której jest ponad 50 różnych szczepów bakterii i toksyny. Jeśli ofierze warana uda się uciec, a zostanie raniona – umrze w ciągu maksymalnie kilku dni z powodu zakażenia bakteriami i od toksyn ze śliny. Waran nie goni ranionej ofiary – podąża wolno jej tropem, a kiedy ta pada z wycieńczenia i zakażenia, zjada ją.

Wróćmy do parku – ponownie przeszliśmy 100 metrów i znaleźliśmy się „przypadkiem” przy dużym straganie z pamiątkami (tymi samymi, które oferowano w wiosce), zlokalizowanym w cieniu drzew. Mało kto był zainteresowany zakupami, ale musieliśmy odstać tam swoje, po czym przewodnicy ruszyli z nami na powrót do wioski i portu. Miałem wrażenie, że lokalsi żyją naiwną ideą, jakoby turyści byli bardzo mało inteligentni, dlatego podstawienie nakarmionych i ospałych waranów i kilku straganów wystarczy, aby poczuli się usatysfakcjonowani pobytem w parku. Podczas naszej „wyprawy” pokonaliśmy pieszo około 900 metrów, zatrzymaliśmy się w trzech miejscach z waranami, a minęliśmy pięć punktów z pamiątkami. Jedna z Hiszpanek wspomniała, że była w tym samym miejscu 20 lat wstecz – była tutaj tylko chatka strażników, żadnej wioski i oklepanych straganów wtedy nie doświadczyła. Dziś wioska jest duża, wokół domostw panuje ogromny bałagan i wszędzie są śmieci, a atmosfera skupiona jest na obławianiu się na turystach… Szkoda. Wiem, że prowadzenie tysięcy turystów do parku jest wyzwaniem – każdy przecież ma oczekiwania, płaci za zobaczenie prehistorycznych jaszczurek na żywo, ale po co robić wokół tego taki cyrk i nazywać to „wyprawą”? Nie potrafię zrozumieć, dlaczego mieszkańcy tego regionu świata nie potrafią utrzymywać wokół siebie porządku – mogliby uczyć się tego na przykład od Rwandyjczyków, którzy wiodą prym wśród najczystszych narodów świata.

Podsumowując – byłem zdegustowany organizacją całego wydarzenia, ale czułem też zadowolenie, że miałem okazję zobaczyć na własne oczy warany z Komodo.

Po powrocie z „wielkiej wyprawy” na pokład statku, płynęliśmy przez około dwie godziny i zacumowaliśmy w miejscu, gdzie było wiele łodzi i nurków oraz snurków. Dopłynęliśmy do miejsca, w którym zobaczyć można manty rafowe, nazywane również diabłami morskimi. Wielkość tych wspaniałych płaszczek oscyluje między 3-5 metrów długości i rozpiętością płetw sięgającą zazwyczaj 7 metrów (zdarzają się osobniki z rozpiętością płetw wynoszącą nawet 9 metrów)! Diabły morskie ważą zwykle około 2 ton, choć zdarzają się cięższe osobniki. Ogon mant nie ma kolca, a charakterystyczne dla gatunku są płetwy głowowe, znajdujące się przy głowie. Manty żywią się głównie planktonem oraz niewielkimi rybami.

W miejscu, w którym zacumowano nasz statek, była dość duża fala – obsługa radziła więc, że jeśli ktoś nie pływa dobrze, to lepiej dla niego/niej, jeśli pozostaną na pokładzie i nie podejmą ryzyka porwania przez prąd bądź fale. Ponownie dziwiłem się dość niewielką dbałością o warunki bezpieczeństwa – mieliśmy snurkować z niewielkiej motorówki, wiał wiatr, fala była konkretna, wokół cumowało mnóstwo innych jednostek, z których pasażerowie snurkowali… o zagubienie się wcale nie było trudno. Motorówka, która podrzuciła nas na miejsce snurkowania była mała i nie mieściła wszystkich chętnych z naszego statku – pierwsza grupa, w której byłem, została pozostawiona w wodzie, a sternik odpłynął. W mojej wyobraźni były już sceny „odnajdywania” wszystkich uczestników przy odbiorze, nikt oczywiście nie miał kapoka. Popływałem chwilę, widziałem kilka pięknych mant – te zwierzęta są niesamowicie majestatyczne. Nie mogłem jednak skupić się całkowicie na obserwacji podwodnego świata, bo zastanawiałem się jak wrócę w okolicę skąd weszliśmy do wody. Widziałem, że wiele osób rozgląda się z dezorientacją, poszukując miejsca podebrania przez sternika motorówki. Proces utrudniało słońce, którego promienie odbijały się of tafli falującej wody, utrudniając wypatrywanie towarzyszy… W pewnym momencie jeden z Chińczyków zaczął mieć trudności z pływaniem, co poddenerwowało resztę grupy, choć nie było ponad połowy osób, które weszły do wody, co dodatkowo podbijało stresującą już sytuację. Chwilę później, młody Australijczyk wraz ze mną wzywaliśmy pomocy – młody Chińczyk nie mógł płynąć, chcieliśmy więc, żeby jakakolwiek łódka go podjęła, bo nie mieliśmy pojęcia, gdzie znajduje się nasza. Zresztą wołający o pomoc dla kolegi Australijczyk też nie wyglądał, jakby miał siłę nadal utrzymywać się na powierzchni, a w jego ręku był telefon w wodoszczelnej oprawie, przez co nie mógł efektywnie utrzymywać się na powierzchni. Wyobraźcie więc sobie – nie ma z nami ponad połowy grupy, a dwóch mężczyzn z trudnością utrzymuje się na powierzchni, nikt nie ma kapoka, ani kontaktu z naszymi opiekunami… Słabnący Chińczyk został w pewnym momencie wyciągnięty z wody na jedną z pobliskich łódek, a nas (na szczęście) niedługo później odnalazł sternik naszej motorówki i podjął z wody. Wracając na pokład naszego statku, zgarnęliśmy przyjaciela z Chin, który nieco odzyskał siły. Kiedy wsiedliśmy na pokład, sternik udał się na poszukiwanie reszty pasażerów – scenariusz naprawdę karkołomny! Okazało się, że resztę grupy przejął sternik innej łódki, bo też opadali z sił… Nie tylko ja miałem refleksję, że to cud, że nikt z nas nie utonął w morzu lub nie zaginął! Nasz statek kotwiczył może około 200 metrów od miejsca w którym weszliśmy do wody, aby obserwować manty, ale prądy i fale znosiły nas w różnych kierunkach, nikt nie miał pojęcia, gdzie jest po wynurzeniu z wody. Pomyślałem, że może widziałem wspaniałe manty, ale tak dla mnie, jak i pozostałych towarzyszy z rejsu, mogło to być ostatnie doświadczenie w życiu.

Po obserwacji mant pozostało nam już tylko udanie się do portu w Labuan Bajo, co zajęło około 4.5 godziny. W porcie byliśmy około 19.30, nie było żadnego wolnego miejsca, w którym statek mógłby zacumować przy pomoście, sternik przybił więc do innego statku i „na partyzanta” przez pokład innej jednostki – wypakowaliśmy się na ląd. Po takich przeżyciach uznałem, że należy mi się mocna kawa i piwo – tego było mi trzeba!

Ogólnie rzecz ujmując, byłem zadowolony ze sposobu, w jaki spędziłem ostatnie dwa dni – były bez pośpiechu, spokojne (choć towarzyszyły mi różne emocje, często skrajne). Wiele biur podróży, które odwiedziłem, oferuje podobne wycieczki jednodniowe (okrojone o nocleg, obserwację nietoperzy i wschód słońca na wyspie Padar), które organizowane są na szybkich łodziach motorowych. Wolałem jednak przeżyć wszystko to, co przeżyłem (na szczęście!) w spokojniejszym trybie, uznając, że jest to idealna opcja dla jednej, zorganizowanej grupy osób, które się znają.

Kolejnego dnia rano musiałem się spakować, zjadłem marnej jakości śniadanie, wypiłem nie lepszą kawę i zamówiłem moto-taxi, którą udałem się na lotnisko. Dlaczego wspomniałem wcześniej, że płaciłem frycowe podczas podróży z lotniska? Pierwszego dnia na Flores kosztowało mnie to 100 000 IDR (niecałe 25 złotych), a teraz… 18 000 IDR, czyli niespełna 4.50 zł. Przeliczając wszystko na złotówki, pierwsza podróż i tak nie kosztowała mnie wiele, ale lotniskowi naciągacze są zmorą na całym świecie. Porównując – na Flores zapłaciłem na czterokilometrowej trasie lotnisko-centrum 25 złotych, a w Dżakarcie za podróż na odcinku 35 kilometrów – 32 złote.

Po wejściu na lotnisko nie miałem na szczęście żadnych niespodzianek – lotnisko było lokalne i dobrze zorganizowane. Punktualnie w południe wystartował samolot, który kierował się ku wyspie Bali – miałem w planie odkrywać najbardziej popularną wyspę Indonezji, która jednocześnie stanowi świetną bazę wypadową na inne wyspy.

Umiejscowienie wyspy Bali i Flores w Indonezji.

Lotnisko na Bali w porównaniu do Labuan Bajo było gigantyczne. Pas startowy niemal wchodził w morze, mały błąd pilota może okazać się więc nieprzyjemnym wypadkiem przy starcie czy lądowaniu. Budynek lotniska nawiązuje do buddyjskich tradycji, wykończenie było bardzo spójne i ładne. W terminalach kręciły się tłumy ludzi przylatujących i wylatujących z wyspy. Kiedy zgarnąłem z taśmy mój bagaż, zamówiłem TaxiGrab i udałem się do hotelu, który usytuowany był przy dość ruchliwej i głośnej uliczce. Obawiałem się, że hałas z ulicy nie pozwoli mi się wyspać, jednak pokój okazał się być świetny! Już z taksówki zdążyłem zauważyć, że ruch na ulicach jest naprawdę spory, wokół pędziło mnóstwo głośnych skuterów oraz aut. Po zameldowaniu się w hotelu, odpocząłem chwilę i udałem się na rekonesans po okolicy i zdążyłem dojść na plażę w momencie zachodu słońca, któremu towarzyszyły bardzo wysokie fale – wyglądało to zjawiskowo!

Przy linii plaży z ustawionymi parasolkami, leżakami i krzesłami do wypoczynku, które ciągnęły się kilometrami, biegła ruchliwa droga. Po jednej stronie drogi znajdowały się tysiące małych punktów handlowych (na każdym były setki figurek, breloczków czy koszulek z mini-perełkami balijskiej kultury – ołtarzami, świątyniami itp.), a średnio 1 na 6 stanowiło studio tatuażu. Już sama obserwacja ilości elementów wokół mnie pozwoliła mi stwierdzić, że będzie tutaj dosłownie tłum turystów – nie miałem względem Bali zbyt wygórowanych oczekiwań, to miejsce prawdopodobnie nie „w moim stylu”, choć naiwnie spodziewałem się wcześniej, że atmosfera będzie bardziej kameralna. Przy plaży napotkałem na gigantyczny ośrodek wypoczynkowy, którego większość gości stanowili Brytyjczycy i nie wyglądali oni niestety na przedstawicieli elitarnej klasy społecznej. Nie jestem fanem wyrażania opinii, ale uwierzcie mi, że tysiące otyłych i zaniedbanych pod każdym względem, wulgarnych, głośnych, pijanych i wytatuowanych ludzi powodowało u mnie mieszankę dyskomfortu, odrzucenia i wstydu za gatunek ludzki. Poczułem, że jestem nie na miejscu i miałem ochotę jak najszybciej opuścić to miejsce – bańka Bali, przynajmniej dla mnie, pękła z wielkim hukiem – pierwsze wrażenie miałem bardzo na NIE. Mimo to, doświadczyłem zbyt mało, aby jakkolwiek oceniać ten niedoszły raj. Podczas spaceru zauważyłem, że standard hoteli jest tutaj przeróżny – od średnich, podobnie jak wybrany przeze mnie, przez naprawdę szemrane, aż do wspaniałych resortów, które tonęły w zieleni i były wspaniale wykończone. Na każdym kroku dominowały stragany ze średniej jakości pamiątkami, odzieżą, salony tatuażu i masażu – wszystko tutaj kręciło się wokół turystów.

Dopiero kolejnego dnia natknąłem się na naprawdę piękny pokaz muzyczno-taneczny, który ukazywał bogatą kulturę i historię Balijczyków. Wstęp na wydarzenie kosztował 150 000 IDR, co stanowiło równowartość około 40 złotych, a połowa miejsc i tak była pusta… Przykre, tym bardziej, że dosłownie kilkanaście metrów wcześniej mijałem duże grupy anglojęzycznych mężczyzn z akcentem brytyjskim, którzy wyglądali i zachowywali się, jakby pili właśnie setne piwo bez żadnych przerw. Odnosiłem wrażenie, że ci ludzie nie wiedzą gdzie są, czego mogą tutaj doświadczyć – liczyło się tylko to, żeby pochłaniać fast food i żłopać tanie piwo na plaży, bekając przy tym donośnie… Miałem nadzieję, że na wyspie są piękne miejsca, które zobaczę w trakcie następnych dwóch dni, które miałem w zamiarze tutaj spędzić.

Rankiem, drugiego dnia pobytu, chciałem odebrać zarezerwowany skuter, co jednak zostało poprzedzone ożywioną dyskusją z obsługą w recepcji hotelu – żądano, abym pozostawił „w zastaw” swój paszport! Stanowcza wymiana zdań z recepcjonistą wywabiła z pokoju menedżer hotelu, którą zapytałem w jakim celu chcą zabrać mój jedyny dokument tożsamości, którym jest paszport, skoro w hotelowym pokoju znajdują się wszystkie moje osobiste bagaże, a podczas meldowania wykonano kserokopię pierwszych stron paszportu. Pani menedżer, widząc mój upór, zrezygnowała z prowadzenia dalszej dyskusji i mogłem w końcu wyjechać skuterem w poszukiwaniu oblicza Bali, które odmieni moje negatywne pierwsze wrażenie.

Wyznaczyłem sobie azymut ba południowy wschód od miasta-stolicy prowincji Bali – Denpasar i ruszyłem przed siebie. Zanim odpaliłem maszynę, poprosiłem chłopaka z obsługi hotelu, aby zatankował zbiornik do pełna, za co dałem mu dwa dolary – nigdy nie zrozumiem przekazywania pojazdów na wynajem z pustym bakiem… Zamiast jechać przed siebie, nieznający miasta człowiek szuka w emocjach najbliższej stacji paliw, a często po chwili pcha skuter, bo paliwa nie było wcale. Moja logika wskazuje, że jeśli dostałbym zatankowany do pełna pojazd, oddałbym go również w takim samym stanie, ale być może jestem samotny w takim myśleniu. Być może lokalsi chcą „odzyskać” paliwo, które zostało po wynajmie przez turystów i spuszczają je przy pomocy wężyków do baniek i sprzedają drugim obiegiem? Nie mam pojęcia!

Przez pierwsze kilkanaście minut obserwowałem lokalnych kierowców i dostosowywałem się do warunków jazdy – był to raczej styl bez żadnych zasad, dynamiczny, zarówno po lewej jak i prawej stronie jezdni, bez względu na obrany kierunek. Po upływie 45 minut jazdy chciałem zrezygnować z kontynuacji tego karkołomnego zadania i oddać skuter – korki były wszędzie, oddychałem śmierdzącym spalinami powietrzem, hałas silników, klaksonów i pokrzykiwań kierowców przyprawiał mnie o ból głowy – nijak nie pasowało to do idyllicznych obrazów Bali, które kreowane są w mediach przez „influencerów” i celebrytów wszelkiej maści. Na moje szczęście, po przejechaniu kolejnych 30 kilometrów ruch zelżał i mogłem odetchnąć świeższym powietrzem. W mijanych przeze mnie miejscowościach widać było bardzo dużą ilość hinduistycznych świątyń, które często były bardziej okazałe i budowane z lepszej jakości materiałów niż budynki mieszkalne. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, parkowałem skuter i przyglądałem się lokalnej infrastrukturze, wykonując zdjęcia. Na chodnikach poustawiane były niewielkie koszyczki z jedzeniem, które mieszkańcy pozostawiali duchom lub bogom. Podczas jazdy mijałem wiele pól ryżowych, ułożonych wąsko, w długich polderach.

Po kolejnej godzinie jazdy, nadal dość dynamicznej i wymagającej maksymalnego skupienia uwagi, wokół mnie zaczęło być coraz bardziej zielono i dziko – droga prowadziła przez plantacje palm, pola ryżowe, które poprzecinane były małymi, ale naprawdę uroczymi wioskami, do których prowadziły drogi, odbijające od głównej, którą się poruszałem. Postanowiłem skręcić w jedną z dróżek, przy której spotkałem dość dużą grupę Balijczyków ubraną w tradycyjne stroje. Kobiety i mężczyźni ubrani byli niemal identycznie – Panie miały ten sam kolor bluzek i spódnic, mężczyźni również nosili takie same koszule i spodnie, ale różnili się różnokolorowymi nakryciami głowy. Za pasami męskich odzień pyszniły się tradycyjne noże. Jeden z mężczyzn zatrzymał mnie ruchem dłoni i zapytał kim jestem i co tutaj robię – widać niewielu turystów postanawia udać się w głąb wyspy i eksplorować lokalność. Chwilę rozmawialiśmy i okazało się, że w wiosce są akurat zaślubiny młodej pary! Wjechałem do wioski i pierwsze wrażenie, jakie odniosłem – wjeżdżam na luksusowy cmentarz, który stworzony jest z bardzo jakościowych pomników! Dopiero po chwili uważnej obserwacji zauważyłem, że obok pomników są domy, zaparkowane auta, tu i ówdzie krzątają się mieszkańcy, a nagrobki-pomniki to świątynie… Dobre sobie, moje pierwsze wrażenie było naprawdę dziwne! Po drodze zatrzymywałem się i robiłem dużo zdjęć, skupiając się na świątyniach i polach ryżowych, które działają uspokajająco. W pewnej chwili wjechałem do innej wioski po niewielkim, wiszącym moście i nagle znalazłem się nad morzem! Plaża, na której nie było absolutnie nikogo, była czarna, zauważyłem jedynie trzech wędkarzy, którzy łowili ryby mimo dość wysokich fal. Miejsce było absolutnie dzikie, lokalne i piękne – w końcu! Na brzegi zauważyłem trzy niewielkie bary, gdzie można było coś przekąsić, napić się wody i kokosowej prosto z orzecha czy skosztować kawy, z ostatniej opcji skorzystałem bardzo chętnie i przy okazji poprosiłem o podłączenie mojego telefonu do ładowarki. Miejsce było naprawdę piękne i stanowiło bardzo potrzebne mi odwrócenie od wczorajszych doświadczeń z tabunami pijanych ludzi w okolicy Denpasar.

Po naładowaniu telefonu i wypiciu kawy pojechałem w dalszą podróż i udało mi się dojechać do miejsca, gdzie morze było bardzo blisko drogi. Na mapie znalazłem restaurację – w brzuchu już mi lekko burczało, był najwyższy czas na posiłek. Podczas dojazdu do restauracji zauważyłem wiele willi i hotelików ukrytych w zieleni drzew i zarośli. Teren był naprawdę pięknie zielony, wszędzie były mniejsze i większe pola ryżowe, wioski, zwierzęta gospodarskie i oczywiście turyści, ale zgoła inni niż ci, których tak negatywnie oceniłem – tutejsi szukali spokoju i kontaktu z lokalną społecznością i przyrodą. Nie mogłem wyzbyć się pytania, które kołatało mi się w głowie – po jaki czort lecieć z Wielkiej Brytanii wiele godzin, z przesiadką w jedną i drugą stronę, żeby przez cały dzień pić alkohol, jeść podłe jedzenie i spać? Może chodzi o to, aby poczuć się jak bogacz? Ceny na Bali są dużo bardziej przyjazne poszukiwaczom powyższych „aktywności” niż w ich kraju. Ponownie nie potrafiłem znaleźć logiki w takim postępowaniu, choć oczywiście nie generalizuję, że każdy Brytyjczyk przylatuje tutaj właśnie po to.

W końcu znalazłem się w resorcie, w którym wypatrzyłem restaurację – przejechałem istną plątaninę wąskich uliczek i znalazłem miejsce do zaparkowania skutera. Na resort składało się wiele niewielkich budynków, pięknie wkomponowanych w górzysty teren – plaża była dużo niżej, co robiło naprawdę urocze wrażenie. Goście mieli dostęp do czarnej plaży, która nazywała się „Tajemnicza Plaża”. Wokół nie było tak zielono, jak się spodziewałem – uroki suchej pory. W fantastycznej atmosferze zieleni i spokoju zjadłem pożywny i zdrowy obiad – wybrałem rybę, ryż, warzywa i sok ze smoczego owocu, czyli pitai. Po pysznym obiedzie zamówiłem jeszcze espresso, żeby dopełnić posiłku i – chciałem czy nie, musiałem wracać, aby wrócić za dnia, bałem się, że uszkodzę skuter po zmroku.

Wybrałem się jeszcze kawałek przed siebie, żeby zobaczyć jaki jest dalszy bieg drogi – okazało się to świetnym pomysłem. Po lewej stronie mijałem urokliwe czarne plaże, nad którymi wznosiły się mniejsze i większe resorty, restauracje i inne budynki, z których ludzie mieli wspaniały widok na morze. Po mojej prawej stronie położone były wioski, a droga prowadziła dalej ku dżungli. Miałem jeszcze nieco czasu w zapasie, skręciłem więc w kierunku jednej z wiosek, która również wyglądała jak miks świątynno-mieszkalny. Droga prowadziła pod górę i wchodziła do lasu, po kilku minutach jechałem w pięknie zielonej, rozśpiewanej ptakami leśnej gęstwinie. Kiedy wjechałem wyżej, moim oczom ponownie ukazał się horyzont z morza i czarnej, wulkanicznej plaży – coś wspaniałego! Bardzo żałowałem, że nie mogę kontynuować podróży dalej, ale musiałem wracać – przede mną było 70 kilometrów do miasta, pokonanie tego dystansu przez korki zajęło mi ponad 2.5 godziny – powrotna droga była istnym szaleństwem, mój mózg pracował na najwyższych obrotach! Jadąc myślałem, że gdybym wiedział czym zaskoczy mnie Denpasar, wybrałbym nocowanie w terenie właśnie w tej pięknej okolicy, ale cóż – raz na wozie, raz w tabunie pijanych turystów. Myślenie o powyższym nie zajmowało mi jednak dużo czasu – wyprzedzanie z lewej i prawej strony, przejeżdżanie na czerwonym świetle, ignorowanie znaków policjantów, jazda chodnikami i inne niebezpieczne manewry, które stosowali tutejsi kierowcy (ja też byłem do tego zmuszony) zajmowały dosłownie 99% moich zasobów poznawczych. Dojechanie w jednym kawałku w takich warunkach było naprawdę wymagającym zadaniem, a gdybym próbował jeździć jak przywykłem w Europie, na pewno skończyłoby się to dla przynajmniej kończyną w gipsie. Nie wiem, jak to się stało, że przez całą dzisiejszą podróż nie widziałem żadnego wypadku ani nawet sytuacji niebezpiecznej – Balijczycy mają chyba szczęście. Nie mniej jednak, jednodniowy „kurs” jazdy po Bali spowodował, że nie mam już oporów względem wynajęcia skutera i podróżowania nim po Hanoi w Wietnamie, gdzie jezdnia zdaje się być dosłownym chaosem.

Planowałem, że kolejny dzień spędzę ponownie na poznawaniu wyspy skuterem – obudziłem się jednak niewyspany i zmęczony, Po zjedzeniu śniadania stwierdziłem jednak, że nie mogę się mazać i wsiadłem na skuter! Żeby uniknąć korków, obrałem sobie za cel półwysep, na którym znajdowało się lotnisko – destynacja była relatywnie blisko. Jeździłem od plaży do plaży, zatrzymując się na wielu punktach widokowych i podziwiałem panoramy. Punkty widokowe zlokalizowane były wyżej i wyżej, dojazd stawał się coraz to trudniejszy, ale widok coraz ciekawszy. W niektórych miejscach zlokalizowane były ciekawe miejsca hotelowe dla turystów, gdzie plaże znajdowały się kilkadziesiąt metrów niżej – można było schodzić tam schodami bądź zjeżdżać stromymi, wąskimi drogami, których zakręty przyprawiały o dreszczyk niepokoju na barkach. Drogi nie były specjalnie zatłoczone, mijałem wiele barów, restauracji i kawiarni, piękne hotele i resorty, które oferowały ogromne pola golfowe, na których szczęścia szukali starsi panowie otoczeni wianuszkiem młodszych o dekady kobiet, ubranych w kuse, białe stroje – ich głównym zadaniem miało być zapewne umilanie graczom czasu, widziałem także, że nosiły im kije ze schowków w meleksach.

Mijałem wiele pięknych, tradycyjnych domów, bardzo bogato wykończonych, często połączonych ze świątyniami, ale często spotykałem nowoczesne inwestycje deweloperskie – budowane były tak, aby mieszkańcy mogli cieszyć oczy wspaniałymi widokami na morze. Na każdym kroku zacząłem dostrzegać koszyczki z jedzeniem dla duchów – były dosłownie wszędzie, przed sklepami, restauracjami, na chodnikach, schodach – było to bardzo ciekawe doświadczenie.

Niestety – w wielu miejscach zalegało mnóstwo śmieci. Wczoraj zauważyłem, że większość cieków wodnych, które płyną przez wioski i wpływają do morza, były raczej ściekami niż rzekami, płynęło nimi wszystko – odpady, ekskrementy, śmieci… przerażające.

Na moje nieszczęście nie było tutaj lasu, jedyną zieleń stanowiły niewielkie skupiska lub pojedyncze drzewa, wiele zielonych oaz było wyciętych pod kolejne inwestycje. Budowane hotele i pensjonaty znajdowały się przy hałaśliwej drodze, co raczej nie wpłynie pozytywnie na komfort gości. Jeśli ktokolwiek chciałby wypocząć, jedyną opcję stanowi zaszycie się w drogim resorcie i nie opuszczanie go ani na jeden dzień. Na głównych drogach ruch był bardzo intensywny – mijał mnie potok skuterów i samochodów, a im bliżej popołudnia, tym bardziej się nasilał. Wiele skuterów, które prowadzone były przez młodych ludzi, miało przytroczone deski do windsurfingu – sport ten był tutaj bardzo popularny, wiatr i fale sprzyjały.

To, czego doświadczałem teraz na Bali, przydarzyło się wcześniej na Filipinach i wyspie Palawan. Nie twierdzę, że Bali nie jest piękną wyspą, ponieważ jest tutaj wiele ciekawych miejsc, ale dojazd do nich wymaga poświęcenia paru godzin – spokojne i piękne plaże są trudno osiągalne, a w miejscach dostępnych szerszemu gronu osób, tłok jest niesamowity.

Po powrocie z przejażdżki, podczas której widziałem naprawdę piękne plaże i klify, była już 17.00. Podładowałem telefon i zamarzyłem o zjedzeniu kolacji w spokojnym i cichym miejscu, co w Denpasar było wyzwaniem. Na szczęście wiedziałem, gdzie mogę odnaleźć spokój – widziałem restaurację przy bardzo drogim hotelu, gdzie wszystko było minimum dwa razy droższe, ale co mi tam! W cenie miałem piękną restaurację w ogrodzie, widok na morze, muzykę na żywo i pyszną kolację – jedyne słuszne zakończenie męczącego dnia i pobytu na osławionej, choć przereklamowanej wyspie.

Piękna Polska: Kazimierz Dolny, Janowiec, Lublin

Zapraszamy do zapoznania się z ofertą podróży na przepiękny wschód Polski, gdzie odwiedzimy malownicze miejsca i miejscowości, m.in. Puławy, Janowiec, Kazimierz Dolny, Nałęczów Zdrój czy Lublin!

W przypadku pytań czy wątpliwości – prosimy do nas pisać i dzwonić, odpowiemy i rozwiejemy każde!

Dzień 1 (13.06)

Wyjazd z Gniezna i przejazd do Janowca. Zwiedzanie zamku w Janowcu oraz samej miejscowości. Przejazd na nocleg.

Dzień 2 (14.06)

Po śniadaniu, przejazd do Puław ze zwiedzaniem Pałacu Czartoryskich. Następnie, przejazd do Nałęczowa Zdroju, połączony ze spacerem po Parku Zdrojowym i jednym z najpopularniejszych polskich uzdrowisk. Przejazd do Kazimierza Dolnego, gdzie będziemy zwiedzać rynek z pięknymi renesansowymi kamienicami, kościół farny, ruiny zamku oraz wejdziemy na Górę Trzech Krzyży skąd rozpościera się przepiękny widok na miasto i Bulwar Nadwiślański.

Dzień 3 (15.06)

Po śniadaniu – rejs statkiem po Wiśle, w kierunku Mięćmierza i Janowca. Następnie przejazd do dawnej rybackiej wioski Mięćmierz, gdzie samodzielnie będziemy podziwiać pięknie odrestaurowane domy. Po obiedzie i zwiedzeniu, przejazd do Wąwozu Korzeniowego na półgodziny spacer pięknym wąwozem, skąd wrócimy do Kazimierza Dolnego. Czas do dyspozycji gości.

Wioska rybacka Mięćmierz.
Panorama z wioski Mięćmierz na Wisłę.

Dzień 4 (16.06)

Po śniadaniu przejazd do Lublina, gdzie zwiedzać będziemy najciekawsze zabytki Starego Miasta, Wzgórze Zamkowe z Zamkiem Lubelskim, Bramę Grodzką, rynek z Gmachem Trybunału Koronnego, Bramę Krakowską. Po obiedzie oraz spacerze Krakowskim Przedmieściem, wizyta w Muzeum Wsi Lubelskiej. Przejazd na nocleg.

Lublin.
Lublin.

Dzień 5

Po śniadaniu przejazd do Pałacu Zamojskich w Kozłówce, zwiedzaniem pałacu oraz parku. Powrót do Gniezna.

Cena obejmuje:

  • transport Gniezno – miejsca docelowe – Gniezno
  • organizację wyjazdu oraz opiekę pilota
  • noclegi ze śniadaniem
  • ubezpieczenie ubezpieczenie i składki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • posiłków innych niż śniadanie
  • biletów wstępu do zwiedzanych obiektów oraz rejsu po Wiśle
  • pozostałych wydatków gości

Uwaga! Realizacja wyjazdu jest uzależniona od zebrania min. 7 gości!

Oman – baśń 1000 i jednej nocy

Zapraszam do zapoznania się ze szczegółową ofertą podróży po zapierającym dech w piersiach i niemal wyjętym z baśni Omanie!

W ciągu kilkunastu dni, każdy uczestnik naszej podróży maksymalnie nasyci się omańską naturą, pysznym jedzeniem i wspaniałą atmosferą! Oman jest państwem czystym, mieszkańcy są bardzo przyjaźnie nastawieni do przybywających gości, jedzenie jest pyszne, a miejscówki poza miastami bywają nieziemskie!

Oman zachwyci przede wszystkim poszukiwaczy pięknych plaż, naturalnych basenów, w których można zaznać kąpieli, górskich punktów widokowych, ale także starych, klimatycznych arabskich uliczek. Podróżników kochających podobne klimaty zapraszamy do wspólnego doświadczania i niekończących się zachwytów nad pięknem Omanu.

Jeśli masz jakiekolwiek pytania – dotyczące kosztów, warunków, planów – pisz do nas przez Instagram, Facebook, dzwoń, SMSuj, z chęcią odpowiemy i opowiemy dlaczego warto wybrać się z nami na Półwysep Arabski!

Dzień 1

Spotkanie na lotnisku w Warszawie i podróż do Omanu z międzylądowaniem w Doha lub Dubaju. Po przylocie do Maksatu, zakwaterowanie w hotelu.

Dzień 2

Po śniadaniu – wizyta w Wielkim Meczecie Maskat oraz dzielnicy Mutrah, połączona ze zwiedzaniem fortu oraz lokalnego marketu. W trakcie pobytu w mieście – obiadokolacja. Wracając do hotelu, wizyta w Królewskim Teatrze Operowym oraz galerii handlowej.

Dzielnica Mutrah.

Dzień 3

Wczesny wyjazd do portu, skąd łodzią popłyniemy na snurkowanie z możliwością obserwowania żółwi morskich oraz plażowanie. Po powrocie, w godzinach popołudniowych, przejazd do miasta Nizwa i obiadokolacja. Później czas do dyspozycji gości na zwiedzanie miasta nocą.

Zatoczka, w której możliwe jest snurkowanie i obserwacja flory i fauny pod powierzchnią wody.

Dzień 4

Po śniadaniu i kawie, zwiedzanie fortu Nizwa oraz fortu Bahla, a później wjazd na punkt widokowy Dżabal Szams, z możliwością spaceru po górach. Po drodze przystanki na kawę czy sesje fotograficzne. Nocleg w Nizwie.

Typowy balkon restauracyjny w Nizwie.
Widok rozpościerający się z punktu widokowego Dżabal Szams.

Dzień 5

Po śniadaniu, samodzielne zwiedzanie zakątków Nizwy – wizyta na markecie oraz degustacja i zakup słynnej omańskiej halwy. Po obiedzie przejazd na pustynię, w rejon miasta Al Wasil, z noclegiem na pustyni. W godzinach popołudniowych spacer po pustyni, rozmowy przy ognisku z właścicielem Kampu.

Kamp namiotowy na pustyni w rejonie miasta Al Wasil.

Dzień 6

Po śniadaniu na pustyni, przejazd do Wadi Bani Khalid i całodzienny pobyt w pięknych okolicznościach przyrody, kąpiel, opalanie, spacery po okolicznych wsiach oraz obiad. W godzinach popołudniowych przejazd na nocleg do Sur.

Malownicze miasto Sur.
Kąpielisko po omańsku – Wadi Bani Khalid – zapiera dech w piersi!

Dzień 7

Po śniadaniu, wizyta w fabryce okrętów drewnianych w Sur – Dhow Factory. Po około godzinnym zwiedzaniu przejazd do Wadi Shab. W Wadi Shab przez około 45 min. będziemy podążać ku przejściu do basenów wodnych, niesamowicie piękną trasą. Obiad w Tiwi i przejazd do Maskat.

Trasa do naturalnych basenów wodnych Wadi Shab.

Dzień 8

Po śniadaniu przelot samolotem do Salalah. Po dotarciu do miasta – zakwaterowanie i przejazd na plażę, aby zobaczyć piękny zachód słońca, po drodze zakupy na lokalnym markecie.

Miasto Salalah nocą.

Dzień 9

Po śniadaniu, przejazd do punktu widokowego Shaat Point View, a następnie przejazd na jedną z pereł Oceanu Indyjskiego, plażę Fazayah Beach. Na plaży relaks, który potrwa do następnego dnia – będziemy nocować na plażobiy, gdzie zjemy także obiadokolację.

Panorama z punktu widokowego Shaat Point View.
Plaża Fazayah Beach, oblewana falami Oceanu Indyjskiego.

Dzień 10

Przejazd do Wadi Darbat na kąpiel i wypoczynek, a następnie wjazd na punkt widokowy Dżabal Samhan. W godzinach wieczornych powrót do Salalah i czas na ewentualnie wieczorne spacery po plaży, które połączymy z obiadokolacją. Powrót do hotelu.

Piękne baseny Wadi Darbat.
Panorama z punktu widokowego Dżabal Samhan.

Dzień 11

Powrót do kraju (lotnisko w Warszawie) z lotniska w Salalah, z międzylądowaniem w Dubaju.

Cena obejmuje:

  • organizację podróży
  • pomoc w zakupie biletów lotniczych
  • opiekę pilota przez cały okres plus organizację wybieranych przez gości wycieczek w lokalnych biurach podróży
  • ubezpieczenie
  • ubezpieczenie i składki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • kosztów biletów lotniczych na trasach: Warszawa – Maskat, Maskat – Salalah, Salalah – Warszawa WAŻNE: pomagamy w zakupie biletu!
  • kosztów noclegów w pokojach 2 os.
  • kosztów transportu w Omanie
  • kosztów wstępu do płatnych atrakcji oraz wycieczek z lokalnymi biurami podróży
  • kosztów posiłków innych niż śniadania (wliczone w cenę noclegów)
  • napiwków
  • innych usług nieuwzględnionych w planie wycieczki

Każdy podróżnik musi posiadać przy sobie gotówkę w wysokości ok. 850 USD na pokrycie ww. kosztów według faktycznie poniesionych kosztów.

Ciekawskie wielbłądy.
Wschód słońca na pustyni.

„Filipiny – las tropikalny i rajskie plaże”

Zapraszam do zapoznania się ze szczegółową ofertą podróży po niebiańsko pięknych Filipinach!

Gdybym miał opisać Filipiny, nie zastanawiałbym się zbyt długo – rajskie plaże z miękkim piaskiem, ciepła lazurowa, przejrzysta woda, egzotyczna, soczyście zielona i bujna przyroda, przepiękne krajobrazy, intrygująca, azjatycka kultura oraz zawsze pomocni i uśmiechnięci mieszkańcy.

W ciągu kilkunastu dni, każdy uczestnik naszej podróży maksymalnie nasyci się naturą, pysznym jedzeniem i wspaniałą atmosferą! Filipiny to kojące oczy i duszę kolory, których nasycenie jest wręcz niesamowite, zdrowa, lekka i świeża kuchnia, a także uśmiechnięci i sympatyczni ludzie!

Filipiny są państwem wyspiarskim (łączna ilość wysp to około 7107, z czego ok. 880 jest zamieszkanych) ze stolicą w Manili, leżącej na największej wyspie Luzon. Powierzchnia Filipin jest zbliżona do Polski, ale kraj zamieszkiwany jest przez około 115 milionów ludzi, z czego niespełna 96% stanowią Filipińczycy, ok. 1.5% Chińczycy oraz niespełna 3% ludność innych nacji. Większość mieszkańców (ponad 80%) wyznaje katolicyzm, około 10% protestantyzm i niespełna 6% islam.

Państwo może poszczycić się piątą na świecie, względem długości, linią brzegową, która liczy aż 36.289 kilometrów! Filipińskie plaże są fantastycznie piękne – najsłynniejsze zobaczymy na wyspach Palawan, Coron, Panglao czy Boracay.

Panuje tutaj klimat równikowy, gorący i wilgotny – średnie temperatury w styczniu oscylują w okolicach 26 °C, a w sierpniu sięgają 28 °C. Będąc na Filipinach od czerwca do listopada na pewno doświadczymy monsunów – panuje tam wtedy pora deszczowa.

Jeśli masz jakiekolwiek pytania – dotyczące kosztów, warunków, planów – pisz do nas przez Instagram, Facebook, dzwoń, SMSuj, z chęcią odpowiemy i opowiemy dlaczego warto wybrać się z nami do Azji Środkowej!

Nasza podróż, która planowana jest między 24 stycznia a 6 lutego 2026 roku, przebiegnie następująco:

Dzień 1 (24.01)

Spotkanie na lotnisku w Warszawie lub Berlinie, transfer do Manili. Po wylądowaniu przejazd do hotelu, zakwaterowanie i spacer po okolicy, celem adaptacji do lokalnych warunków klimatycznych. Zapoznanie ze specyfiką życia na Filipinach.

Dzień 2 (25.01)

Po śniadaniu przejście do historycznej dzielnicy Filipin, Intramuros – podziwianie zabytków, spacer pięknymi uliczkami, zwiedzanie oraz (dla chętnych osób) degustacja wyrobów alkoholowych w fabryce whisky.

Dzień 3 (26.01)

Po śniadaniu i porannej kawie, przelot na wyspę Palawan i przejazd do miasteczka EL Nido. Zakwaterowanie w hotelu i zwiedzanie miasta. Zapoznanie się z ofertą turystyczną lokalnych biur podróży oraz rezerwacja wycieczek.

Dzień 4 (27.01)

Śniadanie, kawa i spokojne zwiedzanie miasteczka EL Nido. Czas na odpoczynek na plaży, relaks i adaptację do warunków klimatycznych na wyspie.

Dzień 5 (28.01)

Fantastyczna wycieczka jeepneyem – możliwość jazdy na dachu autobusu i obserwacja lokalnego życia z nietypowej perspektywy. Obiad w lokalnej restauracji, a później spacer do wodospadu, plażowanie. Kolacja w restauracji, wspólne karaoke i zabawa – gdy na wyspie zapada zmrok, scenariusze stają się bardzo ciekawe!

Dzień 6 (29.01)

Po regeneracji i śniadaniu, wycieczka statkiem z jednym z lokalnych biur podróży (według wyboru jednego z czterech wariantów). Po powrocie czas wolny i wieczorne zażywanie lokalnych atrakcji.

Dzień 7 (30.01)

Dzień upłynie pod hasłem wypraw do lasu mangrowego oraz jaskini Ille. Skuterami bądź autem, w zależności od preferencji gości, udamy się na zwiedzanie północnej części wyspy Palawan. W trakcie objazdu i podziwiania pięknej przyrody, odwiedzimy jaskinię Ille, która znajduje się wewnątrz majestatycznej góry oraz odbędziemy rejs łodzią po przepięknej rzece, do magicznego lasu mangrowego.

Dzień 8 (31.01)

Kolejny dzień wycieczkowy z lokalnym biurem podróży – wariant wycieczki wybierają goście. Po powrocie czas wolny i wieczorne zażywanie lokalnych atrakcji.

Dzień 9 (01.02)

Dzień rozpoczniemy wycieczką statkiem z jednym z lokalnych biur podróży (wariant wybrany przez gości). Po powrocie – czas wolny i wieczorne korzystanie z lokalnych atrakcji. Alternatywnie, w zależności od życzeń i preferencji grupy, całodzienne zwiedzanie północnych pięknych plaż, przy wykorzystaniu skuterów lub wynajętego auta.

Dzień 10 (02.02)

Po śniadaniu pakowanie i przejazd w okolicę prywatnej, kameralnej plaży w El Nido. Zakwaterowanie w hotelu i czas do dyspozycji gości na doświadczanie uroków zagubionej w dzikiej przyrodzie, prywatnej plaży.

Dzień 11 i 12 (03-04.02)

Pobyt na prywatnej plaży i czas wolny do dyspozycji gości (alternatywnie – eksplorowanie pobliskich okolic/plażowanie). Istnieje możliwość wynajęcia kajaków i przepłynięcie na jedną pobliskich wysp oraz spędzenie tam czasu.

Dzień 13-14 (05-06.02)

Przelot do Manili, a następnie lot powrotny do Polski bądź Niemiec. W zależności od konfiguracji biletów – wieczór i noc w Manili.

Cena obejmuje:

  • Organizację podróży
  • Pomoc w zakupie biletów lotniczych
  • Opiekę pilota przez cały okres plus organizację wybieranych przez gości wycieczek w lokalnych biurach podróży
  • Ubezpieczenie

Cena nie obejmuje:

  • kosztów biletów lotniczych – ok. 4500.00 zł na trasie: Warszawa (ew. Berlin) – Manila – Warszawa (ew. Berlin) WAŻNE: pomagamy w zakupie biletu!
  • kosztów biletów lotniczych na trasie: Manila – El Nido – Manila – ok. 800.00 zł
  • kosztów noclegów
  • kosztów posiłków
  • kosztów wizy
  • napiwków

Każdy turysta powinien posiadać ok. 1000 USD na pokrycie kosztów zakwaterowania, wycieczek oraz wyżywienia.

Perła Afryki – magiczna Rwanda

Zapraszam do zapoznania się ze szczegółową ofertą podróży do Rwandy, a jeśli w Twojej głowie narodzą się pytania o kolejny termin wspólnej wyprawy (możliwy w 2026 roku) – napisz do nas, zadzwoń, a chętnie odpowiemy na wszystkie pytania!

Marzysz o wyprawie, która przeniesie Cię do serca dzikiej przyrody i zaoferuje spotkania z niesamowitą, egzotyczną dla Europejczyków kulturą? W ramach „Magicznych podróży z Krzysztofem” chciałabym zaoferować Ci podróż, która totalnie odmieni sposób, w jaki patrzysz na Afrykę i poszczególne kraje kontynentu! Wybierz się ze mną do Rwandy – kraj tysiąca wzgórz, gdzie natura łączy się z historią, a każdy dzień to nowa przygoda!

Rwanda jest jednym z najbezpieczniejszych krajów w Afryce – co czyni ją atrakcyjnym miejscem dla każdego podróżnika, który ceni sobie poznawanie świata bez zbędnego ryzyka i stresu. Kraj ma stabilną sytuację polityczną, poziom przestępczości jest bardzo niski, a władze za priorytet uznają poczucie komfortu osób, które przyjeżdżają poznawać Rwandę. Na każdym kroku masz pełne przekonanie, że Twoje bezpieczeństwo jest priorytetem. Rwanda jest krajem, które inwestuje ogromne środki w infrastrukturę turystyczną, co sprawia, że przebywanie tam jest bardzo – główne drogi łączące ośrodki miejskie są w stanie 100% lepszym niż polskie (wjazd na drogi gruntowe to przeżycie samo w sobie, ale naprawdę warto zaznać jazdy autem z napędem 4×4 po rwandyjskich bezdrożach!), system transportu publicznego funkcjonuje sprawnie, nie ma problemu z wynajmem dobrej jakości aut, w tym również z kierowcą, za co jednak trzeba dodatkowo dopłacić. W większych miastach i popularnych destynacjach turystycznych możesz liczyć na obecność policji turystycznej, gotowej do udzielenia pomocy w razie potrzeby. Jeśli jesteś w miejscu, które destynacją dla rzeszy turystów nie jest (a ja właśnie takie obieram za cel!), to możesz liczyć na wsparcie lokalnej społeczności, które są również przyjazne i otwarte na przybyszy z różnych zakątków świata.

Rwanda jest globalnym liderem w ochronie środowiska, szczególnie jeśli chodzi o politykę dotyczącą plastiku. Jako jeden z pierwszych krajów na świecie, władze Rwandy w 2008 roku wprowadziły ścisły zakaz używania plastikowych toreb, co jest częścią szerokiej strategii na rzecz zrównoważonego rozwoju. Obserwacja ludzi na ogromnych targowiskach czy sklepach pokazuje, że można pakować zakupy do toreb wielorazowego użytku, zrobionych z bawełny, lnu, konopii czy papierowych, a mięso do własnego pojemnika – będąc w Polsce, trudno jest wyobrazić sobie, że zamiast do jednorazowej „zrywki”, magazynowanej później w szufladzie czy wyrzucanej do śmietnika, ludzie pakują owoce i warzywa do wielorazowych, ekologicznych torebek… Jak widać – wiele przed nami! Rwanda, dzięki anty-plastikowej polityce, od lat jest w czołówce państw ocenianych pod względem czystości – chodniki, ulice, pobocza czy wsie są bardzo czyste, a sprzątanie po sobie jest charakterystyczne dla Rwandyjczyków.

Dlaczego i co warto zobaczyć w tym wyjątkowym, afrykańskim kraju?

Kigali, stolica Rwandy, to dynamiczne miasto, które łączy nowoczesność z bogatą historią. Znane ze swojej czystości i bezpieczeństwa i jest doskonałym punktem startowym do odkrywania całego kraju z powodu bardzo dobrej komunikacji i możliwości wyboru różnych środków transportu. Będąc w stolicy, warto zobaczyć:

  1. Muzeum Ludobójstwa w Kigali (Kigali Genocide Memorial), które jest wyjątkowym miejscem, w poruszający sposób upamiętniającym tragiczne wydarzenia bratobójczego ludobójstwa z 1994 roku. Muzeum oferuje głęboki wgląd w historię Rwandy, dokładnie wskazując jakie wydarzenia doprowadziły do okrutnego mordu obywateli na obywatelach, stanowiąc ważny punkt refleksji nad naturą człowieka i rządzą władzy. Warto je odwiedzić, aby lepiej zrozumieć historię kraju i jego mieszkańców.
  2. Nyamirambo – to najbardziej kolorowa i kosmopolityczna część Kigali. Spacerując po tej dzielnicy, można zanurzyć się w lokalnym życiu, odwiedzić tradycyjne bazary, spróbować rwandyjskiej kuchni i poczuć prawdziwy puls miasta.
  3. Kigali Convention Centre – to symbol nowoczesności miasta. Ten futurystyczny kompleks to centrum biznesowe i kulturalne, które przyciąga odwiedzających z całego świata. W okolicy znajdują się również luksusowe hotele, które oferują najwyższy standard usług, którego wiele europejskich hoteli może pozazdrościć.
  4. Hôtel des Mille Collines – otwarty w 1973 roku jako wiodący hotel w kraju, będący później schronieniem dla około 2000 osób, które zostały uratowane przez możliwość schronienia się hotelu w 1994 roku podczas ludobójstwa Tutsi. Hôtel des Mille Collines jest z pewnością najsłynniejszym hotelem w Rwandzie! Położony jest w centralnej dzielnicy biznesowej, pozwala cieszyć się zapierającymi dech w piersiach widokami na wzgórza Kigali, oferuje pyszne dania kuchni lokalnej i międzynarodowej. Hotel znany jest z promowania lokalnych artystów, którzy dają występy na żywo (uwierzcie mi, że są wyjątkowe!), kultury i produktów rwandyjskich. W hotelu eksponowane są dzieła sztuki, tworzone przez lokalnych artystów, istnieje również możliwość ich nabycia (choć trudno przewieźć je samolotem do Polski, jeśli są większych rozmiarów, ale dla chcącego, nie ma rzeczy niemożliwych!). Warte podkreślenia jest, że hotel w 90% korzysta z lokalnie produkowanych dóbr i oferowanych usług.
  5. Targ Kimironko – miejsce znajduje się w dzielnicy Kimironko, jest najbardziejm ruchliwym targiem w mieście! Mieszkańcy całego miasta przyjeżdżają tu, aby zakupić świeże owoce i warzywa, ale także tkaniny, z których szyte są ubrania, wyprodukowane przez szwaczki ubrania czy zwyczajne artykuły gospodarstwa domowego. Na Kimironko kupimy produkty z Rwandy, Ugandy , Kenii czy Demokratycznej Republiki Konga. Targowisko umożliwia zobaczenie Rwandę w jej najbardziej żywym wydaniu!
Kigali.

Park Narodowy Akagera został założony przez Belgów w 1934 r., jako drugi taki obiekt w Afryce Równikowej. Początkowo, kolonizatorzy obrali sobie za cel zachowanie stanu ilościowego zwierzyny łownej dla belgijskiej rodziny panującej oraz ich gości, później (co wynikało z problemów finansowych) umożliwiono zamożnym myśliwym odpłatny odstrzał zwierzyny… Lata 50. XX wieku (w końcu!) przyniosły zmianę, a park zaczął pełnić funkcję ochrony przyrody, a nie prywatnego folwarku łownego.

Dziś, największy park narodowy Rwandy jest schronieniem dla ogromnej ilości gatunków zwierząt, do których należą m.in.: słonie, lwy (ostatni lew – wiele z nich stało się ofiarami kłusowników, był widziany w parku w 2007 roku, jednak dzięki działaniom władz parku te wspaniałe zwierzęta zostały ponownie introdukowane w parku w 2015 r., kiedy wypuszczono na wolność 7 sztuk), bawoły, lamparty, antylopy, hipopotamy czy topi, nie wspominając o setkach gatunków ptaków, kilku gatunkach naczelnych oraz niezliczonych płazach czy owadach. Podobny do losów lwów, które pierwotnie zamieszkiwały teren parku, spotkał nosorożce czarne – ostatni był obserwowany na terenie parku w 2007 roku, przez 10 kolejnych lat nikt w parku niestety nie spotkał żadnego osobnika. Pod koniec maja 2017 r. Park Narodowy Akagera przyjął 18 czarnych nosorożców wschodnich z Republiki Południowej Afryki, a parę lat później narodziło się pierwsze „parkowe” cielę!

Dzięki dziesiątkom tysięcy osób, które przybywają z całego świata zobaczyć piękno natury, park samofinansuje swoją działalność w niemal 75%! Bilety wstępu, przewodnicy czy dodatkowe atrakcje są odpłatne, ale widać, że środki z nich pozyskiwane są inwestowane w ochronę przyrody, zatrudnianie strażników z psami tropiącymi kłusowników, helikoptery do patrolowania terenu parku czy infrastrukturę dla odwiedzających.

Fauna Parku narodowego Akagera.

Plantacja i fabryka herbaty Kitabi – plantacja znajduje się na terenach położonych wokół Parku Narodowego Lasu Deszczowego Nyungwe, stanowiać jedyną w swoim rodzaju strefę buforową wokół całego parku. Plantacja, oprócz dostarczania wysokiej jakości liści herbaty, spełnia funkcję atrakcji turystycznej – można tutaj zobaczyć, jak z zielonego liścia krzewu herbacianego, krok po kroku powstaje herbaciany susz, a na końcu skosztować świeżego naparu! Oprócz Kitabi, wokół parku działają także dwie inne fabryki produkujące herbatę – Gisakura i Gisovu. Od momentu doświadczenia w fabryce herbaty Kitabi, jeśli gdziekolwiek na świecie zobaczysz opakowanie herbaty „Kitabi Tea Estate”, której logo to dwa zielone wzgórza z zielonym listkiem na górze – będziesz wiedział, skąd pochodzi i jak powstaje!

Park Narodowy Lasu Nyungwe – został założony stosunkowo niedawno – w 2004 roku, równocześnie stając się jednym z największych rwandyskich obszarów pełnej ochrony przyrody – obejmuje około 970 km2 lasu deszczowego – dla porównania: unikalny na skalę Europy Białowieski Park Narodowy zajmuje jedynie 105 km2, a otulina wokół niego zaledwie 34 km2. Nyungwe jest największym afrykańskim chronionym górskim lasem deszczowym i sam fakt możliwości przebywania w nim jest przeżyciem! Park otaczają ogromne plantacje herbaty, których jedną z funkcji jest stanowienie naturalnej bariery pomiędzy lasem a uprawami rolniczymi. Herbata zbierana w rejonie parku cieszy się ogromnym uznaniem na całym świecie. Ciekawostką jest fakt, że nawet w okresie pory deszczowej w parku nie było żadnych komarów, co było dla mnie ogromnym zdziwieniem!

Unikalne dla Nyungwe są szympansy – żyją tutaj dwie grupy szympansów, jedna liczy około 30 sztuk (można „podglądać” ją w warunkach naturalnych w obecności przewodnika i za dodatkową opłatą), drugą stanowi rodzina około 60 naczelnych. Wspaniałą atrakcją są wiszące w koronach drzew mosty – spacer z tej perspektywy to niesamowite doświadczenie! Spotkamy tutaj setki gatunków drzew, ponad 10 tysięcy gatunków roślin, w tym ponad 400 storczyków (naukowcy ciągle odnajdują nowe!), 300 gatunków ptaków (w tym 29 endemicznych dla regionu Rowu Albertine), żyje tutaj 85 gatunków ssaków, w tym 13 naczelnych.

Spacerując po szlakach przeznaczonych dla odwiedzających (łączna długość tras to około 130 kilometrów) czuje się przyjemny chłód – park leży na terenie górskim, najwyższy szczyt wznosi się niemal 3000 m. n. p. m., a najniższy punkt w parku ma wysokość 1600 m. n. p. m. Warto odwiedzić to miejsce będąc w Rwandzie – jest to jeden z najstarszych lasów deszczowych na całym kontynencie afrykańskim i całym świecie. Warto wspomnieć, że stanowi główne źródło wody dla całego kraju – 70% zasobów wodnych Rwandy leży właśnie w Nyungwe. Według niektórych badaczy z lasu Nyungwe wypływa również Nil, co jest jednak po dziś dzień kwestią sporną m.in. z sąsiadującym Burundi.

Park Narodowy Lasu Nyungwe.

Jezioro Kivu nazywane jest często „tykającą bombą”, choć gwoli uspokojenia – tykanie ma zgodnie z wyliczeniami szwajcarskich naukowców trwać jeszcze kilkaset lat. Jezioro leży na wschód od Kigali, przebiega przez nie granica Rwandy i Demokratycznej Republiki Konga. Szmaragdowe wody największego w Rwandzie zbiornika (Kivu jest szóstym względem wielkości jeziorem na kontynencie afrykański), otoczone są zielonymi wzgórzami, wokół panuje spokój, a przybyszom towarzyszą dźwięki natury. Miejsce jest idealną odskocznią od gwarnych i szumiących przeróżnymi dźwiękami miast – tutaj czas zwalnia, a organizm się wycisza.

Kivu (jedno z Wielkich Jezior Afrykańskich) ma powierzchnię ok. 2700 km2, leży na wysokości 1460 m. n. p. m., średnia głębokość to 220 metrów, a najgłębsze miejsce znajduje się na głębokości – 475 metrów! Linia brzegowa jest bardzo urozmaicona, znajdują się na niej liczne wcięcia w ląd oraz miejsca, gdzie zęby lądu wchodzą daleko w wodę, ponad powierzchnię wystaje też mnogość mniejszych i większych wysp, przy czym największa – Idjwi, która ma powierzchnię 285 km2 (Poznań zajmuje niespełna 262 km2) leży po stronie DRK.

Dlaczego Kivu to tykająca bomba?

Zbiornik powstał w wyniku napierania na siebie płyt tektonicznych – znajduje się na terenie Wielkiego Rowu Afrykańskiego, w okolicy znajdują się dwa wulkany, które od czasu do czasu plują lawą, dając znak, że pod powierzchnią ziemi „coś się dzieje” (leżący w DRK Nyiragongo dał o sobie ostatnio znać w 2020 roku, bliższy wodom jeziora Rumoka jest uśpiony od 1913 roku). W wyniku uwalniania się gazów spod napierających na siebie płyt tektonicznych i wstrząsów pochodzących z aktywności wulkanów, na dnie jeziora znajduje się około 300 km3 rozpuszczonego w wodzie dwutlenku węgla, metanu i siarkowodoru (dla porównania: najpopularniejszy zbiornik na gaz ziemny do ogrzewania budynków jednorodzinnych ma pojemność 3700 m3, a przy dnie Kivu są 3 miliardy (300.000.000.000 m3!) metrów sześciennych wybuchowej mieszanki gazów. Warto wspomnieć, że gazu co rusz przybywa – pod naszymi stopami dzieje się o wiele więcej, niż myślimy :). Kivu jest jednym z trzech jezior o podobnych cechach na świecie (dwa pozostałe to Monoun i Nyos (Lwi), leżące w Kamerunie – gazy pod obydwoma wybuchły w wyniku erupcji limnicznej powodując ogromne straty wśród ludzi i zwierząt (po więcej informacji zapraszamy do strefy ciekawostek!), odpowiednio w 1984 i 1986 roku). W wyniku przesycenia wody zawartością gazów, bądź nagłym „odwróceniem położenia” wody i gazów, do czego mogłoby dojść w związku ze wstrząsami sejsmicznymi wulkanów – gaz uwolniłby się w ogromnej ilości doprowadzając do natychmiastowego uduszenia mieszkającej wokół ludności i żyjących tam zwierząt.

Na jeziorze powstała w 2016 roku innowacyjna platforma KivuWatt, która pozyskuje z wód jeziora energetyczny metan, który przetwarzany jest później na energię elektryczną! Rwandyjczycy potrafią wykorzystywać potencjalne zagrożenie do zaopatrywania mieszkańców w prąd – KivuWatt wytwarza 30 proc. energii zużywanej przez mieszkańców Rwandy.

Dziś wody Kivu są nasycone gazami w około 60 procentach, w momencie 100-procentowego nasycenia, dojdzie do eksplozji, której rozmiary mogą być dramatyczne. Naukowcy wskazują, że sytuacja jeziora jest stabilna, a aktywność wulkaniczna i płyt tektonicznych nieustannie monitorowana.

Jezioro Kivu.

Jezioro Ruhondo i Burera (bliźniacze jeziora) znajdują się w północno-zachodniej Rwandzie, opodal Parku Narodowego Wulkanów i granicy z Ugandą. Jeziora, powstałe w wyniku aktywności wulkanicznej, rozdziela pas ziemi o szerokości około 1000 metrów, który powstał w wyniku erupcji wulkanu Sabyinyo (na stokach wulkanu znajduje się siedlisko rodziny goryli górskich, składające się z 9 osobników – gatunek jest zagrożony wyginięciem). Co ciekawe, jezioro Burera leży 150 metrów wyżej niż Ruhondo, powodując ciekawe zjawisko optyczne, jeśli obserwujemy obszar z góry. Głębokość obydwu jezior to około 180 metrów, powierzchnia obydwu obejmuje około 2800 hektarów, ponad powierzchnią wody znajduje się też kilka wysp, na które można wypłynąć łódką bądź kajakiem.

Na brzegach obydwu jezior można zaobserwować tradycyjne łodzie, wykonane z jednego kawałka drewna, którymi lokalni rybacy wyruszają na łowy. Woda jest krystalicznie niebieska, co w porównaniu z widzianymi wszędzie zielonymi wzgórzami i stokami wulkanicznymi w oddali, robi piorunujące wrażenie. Wokół panuje cisza, spokój i błogość – raj dla każdego podróżnika.

Plan podróży po Rwandzie:

Dzień pierwszy jest nastawiony na transfer do Berlina, skąd polecimy do Kigali. Po wylądowaniu – przejazd do hotelu, zakwaterowanie i spacer po okolicy pozwalający na adaptację do lokalnych warunków klimatycznych. Zapoznanie z życiem stolicy.

Drugi dzień wyprawy i pierwszy pełnowymiarowy w Rwandzie rozpocznie się wspólnym śniadaniem, po którym udamy się do Muzeum Ludobójstwa – Kigali Genocide Memorial, gdzie poznamy historię największej tragedii Rwandy oraz jej konsekwencji dla tego pięknego kraju. Następnie odwiedzimy największy i najciekawszy targ w Kigali, czyli Kimironko. Na targu można zakupić lokalne wyroby rzemieślnicze, niezliczoną ilość aromatycznych przypraw i inne ciekawe dobra. W godzinach popołudniowych (w zależności od dostępnego czasu) pospacerujemy po zielonym centrum Kigali oraz zjemy kolację w Hotelu des Mille Collines, słynnym filmowym Hotelu Rwanda.

Trzeciego dnia, po śniadaniu i porannej kawce – spakujemy się i ponownie wyruszymy na zwiedzanie Kigali, które będzie trwało do godziny obiadowej. Po obiedzie udamy się w kierunku Parku Narodowego Akagera. W rejonie parku zakwaterujemy się w piękne i spokojnie położonym hotelu, który otoczony jest bujną zielenią, zamieszkaną przez małpy i tysiące ptaków. W godzinach popołudniowych, jeśli czas i siły nam na to pozwolą, odbędziemy spacer po okolicy, zapoznając się z życiem lokalsów, którzy z serdecznym zaciekawieniem obserwują „mzungu„, jak w języku suahili określa się ludzi o białej skórze lub bardziej ogólnie obcokrajowców.

Kolejny dzień naszej podróży rozpocznie się wczesnym śniadaniem, po którym wyjedziemy do Parku Narodowego Akagera. Po opłaceniu biletów wstępu do parku oraz przewodnika, czeka nas całodzienny pobyt w niesamowicie pięknym parku. Podróżując samochodami terenowymi, będziemy mieli możliwość wielogodzinnej obserwacji, często z odległości kilku – kilkunastu metrów, dziko żyjących afrykańskich zwierząt i pięknych krajobrazów. Park jest idealnym miejscem do fotografowania dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku! Park Akagera nie jest typowym terenem sawannowym – na jego obszarze znajdują się piękne wzgórza czy kilka ogromnych jezior i tereny podmokłe. W zależności od chęci uczestników możemy wynająć łódź i popływać po jednym z jezior, obserwując życie fauny i flory wodnej. W godzinach popołudniowych wyjeżdżamy z parku i udajemy się na noc do hotelu.

Dzień szósty będzie wyjazdowy! Po śniadaniu udamy się w około 300-kilometrową podróż (na szczęście rwandyjskie drogi są w świetnym stanie!) do miejscowości Kitabi, która znajduje się na skraju lasu deszczowego Nyungwe. Po drodze zatrzymamy się w miejscowości Nyanza, gdzie zwiedzimy tradycyjny oraz współczesny Pałac Króla. Następnie przejedziemy przez miasto Butare, gdzie zjemy obiad. Po dojeździe do Kitabi, jeżeli czas pozwoli, zwiedzimy fabrykę herbaty, w której przewodnik zapozna nas z całym procesem technologicznych produkcji najwyższej jakości herbaty rwandyjskiej. Następnie, po kwaterunku w hotelu, w miarę czasu, pospacerujemy po okolicy lub wjedziemy na teren lasu, gdzie posłuchamy odgłosów prawdziwego, dziewiczego, tropikalnego lasu deszczowego – jednego z ostatnich takich miejsc na naszej planecie.

Następnego dnia, po śniadaniu udamy się do Parku Narodowego Nyungwe i powędrujemy pieszo do niesamowitego, tropikalnego wodospadu Kamiranzovu, który jest jedną z wyróżniających się atrakcji w Parku Nyungwe. Spacerując w kierunku parku, można podziwiać wielohektarowe pola uprawne herbaty. Spacerując z przewodnikiem do wodospadu, przy odrobinie szczęścia spotkamy dziko żyjące gatunki małp. Roślinność parku – ogromne paprocie i drzewa – robią fenomenalne wrażenie. Szlak jest dobrze przygotowany, bezpieczny i bardzo urozmaicony. Jeżeli grupa wyrazi taką wolę, istnieje możliwość wykupienia innych aktywności w parku, takich jak wędrówka do siedliska szympansów czy spacer po mostach wiszących. Wieczorem powracamy do hotelu na zasłużony wypoczynek i regenerację sił przed kolejnymi atrakcjami.

Siódmego dnia, po śniadaniu spakujemy nasz podróżniczy dobytek i pojedziemy w kierunku miejscowości Kibuye, która leży nad ogromnym jeziorem Kivu, z którym wiąże się bardzo ciekawa historia oraz prognoza na przyszłość (koniecznie zajrzyj do zakładki z ciekawostkami i inspiracjami!). Po drodze, pokonując na przemian zjazdy i podjazdy (pamiętajmy, że Rwanda nazywana jest „krainą tysiąca wzgórz”), podziwiać będziemy piękno rwandyjskiej natury oraz widoczne z różnych miejsc jezioro Kivu. Ze względu na posiadanie własnych samochodów będziemy mogli zatrzymywać się w dogodnych dla uczestników miejscach i robić zdjęcia czy podziwiać widoki. Po dojeździe do hotelu i kwaterunku, czeka nas rejs łodzią po jeziorze Kivu. Wieczorem, w zależności od naszych możliwości oraz czasu, możemy udać się na spacer po okolicy i zjeść wspólną kolację w miejscu wybranym przez uczestników.

Kolejnego dnia, po śniadaniu – czeka nas ponownie pakowanie i wyjazd do rejonu jezior Ruhondo i Burera. Po drodze przystanek w mieście Gisenyi, graniczącym z Demokratyczną Republiką Kongo, gdzie zrobimy sobie przerwę na kawę i chwytanie promieni słońca na plaży nad pięknym brzegiem jeziora Kivu. Następnie udamy się do Ruhengeri, gdzie po krótkim objeździe miasta planowany jest czas na obiad. Z pełnymi brzuchami, udamy się do hotelu, położonego nad jeziorem Ruhondo z widokiem na Park Narodowy Virunga, w którym żyją goryle górskie. Wieczorem zapraszam na spacer po okolicy i kolacja w miejscu wybranym przez uczestników.

Dziewiątego dnia, po śniadaniu – czekan nas wyjście na spacer z przewodnikiem w rejon położony pomiędzy jeziorami Ruhondo a Burera. Z okolicznych wzgórz można podziwiać piękno obydwu jezior. Podczas kilkugodzinnego spaceru przyjrzymy się przyrodzie Rwandy, a przede wszystkim życiu Rwandyjczyków na wsi. Istnieje możliwość odwiedzin miejscowego baru i wypicia dobrego, lokalnego piwka w miłej atmosferze i towarzystwie lokalnej ludności. Po wycieczce, w zależności od dostępnego czasu i woli uczestników, wybierzemy się na objazd okolicznych terenów czy miejscowości.

Dziesiątego dnia, po śniadaniu – pakowanie i powoli przejedziemy do Kigali. W trakcie podróży planowane są przerwy na podziwianie rwandyjskiej przyrody „w miejscach na życzenie uczestników”. Po dojeździe do Kigali, w zależności od czasu, ponowna wycieczka po mieście i kolacja w pięknie położonej restauracji z widokiem na Kigali.

Ostatni dzień naszej wspólnej przygody zacznie się śniadaniem, pakowaniem i wyruszymy (niestety!)n w podróż powrotną do Berlina, skąd udamy się do Poznania.

Indonezja – wiele cudownych krain w jednym państwie – Jakarta (część I)

Do Indonezji leciałem liniami AirAsia z Brunei, co ciekawe, miałem przyjemność lecieć symbolicznym, inauguracyjnym lotem, który łączył obydwa państwa. O tym fakcie dowiedziałem się już w samolocie, kiedy zostałem zapytany czy zgodziłbym się na przyjęcie kwiatów, prezentu od linii AirAsia oraz zdjęcia pamiątkowego z załogą samolotu i jeszcze jednym pasażerem. Przed lądowaniem na międzynarodowym porcie lotniczym Dżakarta-Soekarno-Hatta, zostaliśmy poproszeni o zajęcie miejsca z przodu samolotu, skąd później poprowadzono nas na spotkanie z indonezyjskim oficjelem, wręczono kwiaty, tradycyjny, długi wieniec z kwiatów, upominek od linii oraz wykonano zdjęcia. Po wszystkim bardzo miło nas pożegnano, a ja ruszyłem dokonać lotniskowych formalności.

Indonezja (oficjalnie Republika Indonezji) jest wyspiarskim państwem, które leży w Azji Południowo-Wschodniej oraz Oceanii, otoczonym Oceanem Indyjskim od zachodu i Oceanem Spokojnym od wschodu. Republika składa się z niebagatelnej ilości 17 508 wysp, z których część nie ma nawet nazw, a zamieszkanych jest około 6 tysięcy. Do bardziej znanych należą np. Borneo, Jawa, Sumatra, Celebes, Bali, Komodo czy Nowa Gwinea. Powierzchnia Indonezji to niewiele ponad 1.9 miliona km2, którą zamieszkuje niespełna 278 milionów ludzi z ponad 300 grup etnicznych, wielu grup językowych oraz religii – przy czym mieszka tutaj największa liczba muzułmanów na świecie! Co ciekawe, około połowa mieszkańców zamieszkuje na Jawie.

Stolicą państwa póki co jest Dżakarta (położona na północnym wybrzeży Jawy), jednak w toku są już zakrojone na szeroką skalę procesy budowy nowego miasta stolicznego Nusantara – w dość kontrowersyjnym miejscu, ponieważ w środku lasu równikowego na wyspie Borneo. Władze Indonezji zapowiedziały plan w 2019 roku, prace budowalne wystartowały w 2022 roku, a prezydent decyzję uzasadnił m.in. znacznym zanieczyszczeniem Dżakarty, przeludnieniem, poważnymi korkami i, co najgorsze, poważnymi powodziami, które zalewają miasto (w związku z bardzo wysokim poziomem wód gruntowych) oraz zagrożeniem sejsmicznym. Nowa stolica – zeroemisyjna, zielona i przyjazna środowisku, miała być gotowa na 17 sierpnia 2024 roku, jednak póki co nie doszło to do skutku (a piszę to 4 stycznia 2025 roku).

Obowiązującą w Indonezji walutą są rupie indonezyjskie (IDR), których kurs do złotówki wynosi 10000 IDR – 2.56 PLN. Gospodarka Indonezji jest największą w regionie Azji Południowo-Wschodniej, opiera się głównie na przemyśle oraz rolnictwie. Językiem urzędowym jest indonezyjski, a posługuje się nim około 249 milionów mieszkańców państwa, lecz ze względu na bardzo wiele grup etnicznych zamieszkujących wyspy, język ulega wpływom regionalizmów.

Wróćmy jednak na lotniskowy terminal – wylatując z Brunei dostałem informację, że wymagany jest bilet wylotowy z Indonezji, jednak udało mi się wytłumaczyć z jego braku. Strażnicy graniczni z Indonezji nie byli względem mnie już tak wyrozumiali – brak biletu wylotowego mógł się dla mnie skończyć nałożeniem wysokiej kary finansowej, więc zmuszony byłem szybko nabyć bilet na samolot do Singapuru, skąd miałem zamiar kierować się w podróż powrotną do Polski. Presja czasu była duża, ale udało mi się dość szybko nabyć bilet.

Zdjęcie 1

Opłaciłem wizę (od kwietnia 2022 roku obywatele Polski mogą wjechać do Indonezji na 30 dni z wizą turystyczną), która kosztuje 500 000 IDR, kupiłem na lotnisku kartę SIM jednego z lokalnych operatorów i wymieniłem walutę. Niedługo później byłem już w taksówce, której kierowca wiózł mnie do hotelu. Na miejsce dotarłem około 01.00, na szczęście hotel okazał się być bardzo czysty, a pokój komfortowy i wygodny. Przez późne dotarcie na miejsce, postanowiłem chwilę dłużej pospać, aby mój organizm się zregenerował – na miejskie włóczęgostwo udałem się więc dopiero około 13.00, ale byłem wyspany i wypoczęty. Poszedłem na Plac Niepodległości – Medan Merdeka, gdzie znajduje się ogromnych rozmiarów obelisk na platformie, który wznosi się 132 metry ponad ziemię i upamiętnia walkę Indonezyjczyków o wolność. W platformie, z której wznosi się ku niebu obelisk znajduje się muzeum, można z niej też podziwiać miasto – bilety kosztują 8 000 rupii (wstęp do muzeum i na parter pomnika) oraz 24 000 rupii (wstęp na taras widokowy). Co ciekawe, na szczycie obelisku znajduje się Płomień Niepodległości (wysokość 14 metrów, średnica 6 metrów), który pokrywa folia ze złota o wadze 50 kilogramów! Plac Niepodległości w Dżakarcie zajmuje powierzchnię 1 kilometra kwadratowego, co odpowiada… 100 hektarom, co czyni go jednym z największych podobnych miejsc na świecie! Nie mniej jednak, wokół pomnika znajduje się park, przed którym ustawionych było wiele różnej maści straganów, tuk-tuki i dorożki konne – wszystko raczej bez założenia czy planu, co dawało wrażenie, że Dżakarta jest znacznie mniej zorganizowania niż Kuala Lumpur, o Singapurze nie wspominając. Zobaczymy, jakie wrażenia odniosę po dłuższym czasie.

Zdjęcia 2-9

Ze względu na późną pobudkę nie zdążyłem już wejść do muzeum i na platformę, obiekt czynny jest od 8.00 do 16.00 (oprócz poniedziałków), a ja koniecznie musiałem wcześniej wejść do kawiarni i obowiązkowo wypić podwójne espresso – wtedy poczułem, że ożyłem po podróży. Obszedłem Medan Merdeka i pokierowałem się do największej świątyni muzułmańskiej w całej Azji Południowo-Wschodniej i dziewiątej na świecie – Meczetu Niepodległości (Masjid Istiqlal). Różne źródła wskazują, że w meczecie i na przylegających do niego placach (podzielonych na niewielkie kwartały, idealne na jednego modlącego się) może jednocześnie modlić się od 120 000 do 250 000 wiernych, co jest naprawdę niewiarygodne! Budowa meczetu rozpoczęła się w 1961 roku, budowa trwała 17 lat, a inauguracja odbyła się 22 lutego 1978 r.

Miałem ogromne szczęście, że udało mi się wejść do meczetu – przybyłem do niego o godzinie, w której już nie wpuszczano zwiedzających, jednak imam, kiedy dowiedział się, że jestem sam – poprosił mnie, abym dołączył go grupy młodych turystów z Niemiec, którzy przybyli tutaj z przewodnikiem. Meczet z zewnątrz nie wyglądał jak „typowa” świątynia tego typu, a po wejściu do środka miałem jedną myśl – to największy meczet jaki moje oczy kiedykolwiek widziały! Po drugiej stronie ulicy znajduje się stara katolicka katedra, a także kościół reformatorów. Słuchając przewodnika niemieckiej grupy dowiedziałem się, że jest to celowy zabieg indonezyjskiego rządu, któremu zależy na zgodzie i tolerancji religijnej. Podczas świąt katolickich, meczet udostępnia place, aby wierni katoliccy mieli gdzie parkować auta.

Zdjęcia 10-16

Po zwiedzeniu meczetu i katolickiej katedry, udałem się spokojnym krokiem do hotelu, po drodze obserwując życie Dżakarty. W sieci czytałem, że stolica Indonezji jest ponad wszelką miarę zatłoczona i zakorkowana, jednak z moich doświadczeń wynika, że nie bardziej niż inne azjatyckie miasta, jak na przykład Hanoi, Sajgon czy Bangkok. W Dżakarcie widać ogromne rozwarstwienie – przenikają się tutaj pnące się ku niebu drapacze chmur, ekskluzywne hotele i apartamentowce, drogie auta, których kierowcy wyglądają na bardzo zamożnych, ale jest i ogromna nędza – bezdomni ludzie i żebracy, budynki mieszkalne w dramatycznym stanie i sterty śmieci. Ludzie, bez względu na zasobność portfela czy status społeczny, są bardzo mili, przychylni i pozytywni, mimo warunków, w jakich przychodzi im toczyć życie.

Miasto tętni życiem, zarówno tym zmotoryzowanym, jak i pieszym – znajdziemy tutaj szerokie, wielopasmowe arterie, jak i wąskie dróżki, biegnące zawijasami między domostwami czy ścieżki tak wąskie, że mijające się z przeciwka dwie osoby, mają problem z przejściem. Klimat jest bardzo zbliżony do rozgardiaszu i luzu, którego zaznałem w Wietnamie. Zauważyłem, że poziom znajomości języka angielskiego przez mieszkańców Dżakarty jest znacznie niższy i rzadszy niż na przykład w Kuala Lumpur. Miasto zrobiło na mnie średnie pierwsze wrażenie, ale z przewagą pozytywów niż negatywów.

Zdjęcia 17-20

Kolejny dzień w Dżakarcie postanowiłem rozpocząć w rejonie parku, który otaczał pomnik Monumen Nasional, zwany przez lokalsów Monas. Można było wjechać windą na wysokość 110 metrów i z wnętrza obelisku podziwiać  panoramę stolicy – uwielbiam takie okazje, dlatego postanowiłem skorzystać – tym bardziej, że słoneczna pogoda gwarantowała świetną widoczność. Kiedy wchodziłem do parku zauważyłem tłumy Indonezyjczyków, którzy piknikowali w cieniu drzew – uświadomiłem sobie, że jest niedziela, co mogło być równoznaczne z kolejkami do wjazdu na taras widokowy. Rozejrzałem się, jednak z daleka sytuacja nie wyglądała źle – nie widziałem tłumów. Poszedłem w kierunku wejścia, które było chwilowo zamknięte, celem rozładowania całego tłumu ludzi, który był wewnątrz. Setki ludzi kłębiły się w środku bez ładu, nie było nikogo, kto zarządzałby kolejką, wszyscy stali jakby byli pierwsi. Kiedy obsługa odsunęła kratę, pewnie do zejścia w kierunku wind, poszedłem z tłumem na dół, gdzie panował nie mniejszy rozgardiasz – część ludzi miała bilety elektroniczne, wielu – podobnie jak ja – chciało nabyć wejściówki w kasach biletowych. Z głośników nadawano komunikaty głosowe, których nikt nie zrozumiałby nawet, gdyby wsłuchał się w ich treść… to było dla mnie zbyt wiele. Po 5 minutach stania w kolejce doszedłem do wniosku, że jak najszybciej muszę się stamtąd oddalić – nie znoszę tak zatłoczonych miejsc i totalnego chaosu organizacyjnego.

Zdjęcie 21-24

Celem schłodzenia ciała i uspokojenia się od gwaru i tłoku, poszedłem na kawę i wodę kokosową – żar lał się z nieba. Po napitkach postanowiłem złapać GrabTaxi, aby udać się na wybrzeże – na mapie zauważyłem, że był tam oznaczony jakiś duży teren zielony o nazwie Ancol – spodziewałem się jakiegoś dużego parku. Po dojechaniu na miejsce mocno się zaskoczyłem – teren był bardzo zdewastowany, zobaczyłem oznakowanie z napisem „Marina Ancol” i jakieś bezładne wypożyczalnie sprzętu wodnego, kawiarnie – ogólnie panował tutaj bałagan i nieład. Obok zauważyłem wesołe miasteczko, Eco Park, mini zoo, hotel, centra handlowe, które były oddzielone od siebie różnego rodzaju ogrodzeniami – nie bardzo wiedziałem, jak można dojść do poszczególnych miejsc i szukać tam czegoś ciekawego. Nad moją głową poruszała się z wolna kolejka gondolowa, która transportowała ludzi między wskazanymi wyżej obiektami. Szczerze powiedziawszy, kiedy udało mi się dojść do Eco Parku, zauważyłem fragment zbiornika wodnego z wyspą, na której były małpy – co jednak i tak nie wywarło na mnie pozytywnego wrażenia. Nic tutaj nie miało większej wartości dla osoby odwiedzającej stolicę Indonezji – wszędzie porozrzucane były śmieci, a ogromna połeć ziemi, która mogłaby być zieloną wizytówką nabrzeża, nie napawała optymizmem – była zaniedbana i pozostawiona sama sobie i ludziom, którzy jej nie szanowali, a traktowali jak śmietnik i toaletę, totalnie przerażające.

Zdjęcia 25-32

Kolejnym miejscem, które miałem w planach odwiedzić, było Stare Miasto w okolicy Fatahillah Square, które pamiętało jeszcze czasy kolonialne, kiedy władzę nad państwem dzierżyli Holendrzy. Wiekowa dzielnica znana jest pod dwoma nazwami – Batavia oraz Kota Tua. Kiedy pierwszego dnia w Dżakarcie wpisywałem w przeglądarkę Google hasło „stare miasto Dżakarta” wyniki nie wskazywały nic konkretnego, dlatego warto szukać jej pod dwoma wyżej wskazanymi hasłami. Najszybciej dostaniemy się tam taksówką, której kierowcy podamy adres Cafe Batavia. Miejsce to, zlokalizowane wewnątrz pięknego, zabytkowego budynku, łączy restaurację i bar, a jego mury pamiętają słusznie minione czasy kolonialne. Cafe Batavia było pierwszym miejscem w Dżakarcie, które na pierwszy rzut oka miało (w mojej ocenie oczywiście) duszę i klimat, co tchnęło we mnie optymizm, że spotkają mnie tutaj jeszcze pozytywne doświadczenia. Przy restauracji znajduje się duży plac, wokół którego dumnie stoją stare, ale bardzo dobrze utrzymane budynki dawnej administracji kolonialnej, porozdzielane zachęcająco wyglądającymi uliczkami, łączącymi się na placu. Jako że była niedziela, na placu było zatrzęsienie ludzi, zauważyłem wielu ciekawie wyglądających mimów, zastygniętych w różnych pozach, wiele wypożyczalni stylowych rowerów i, co ciekawe, kapeluszy czy zespoły muzyczne i solistów grających na różnorodnych instrumentach. Dosłownie każdy metr kwadratowy placu był zajęty przez stojących i siedzących ludzi, a im później było, tym większy tłum tutaj ściągał. Opodal placu był stary, ale dalej czynny dworzec kolejowy i kilka kawiarni, w jednej z nich postanowiłem napić się kawy, która okazała się być bardzo dobra, choć palmę pierwszeństwa dzierżyła w tym aspekcie Cafe Batavia.

W środku restauracji było dosłownie rewelacyjnie, zupełnie jakby czas się tutaj zatrzymał. Każdy element, począwszy od wystroju, mebli, po stroje obsługi, które utrzymane były w starym, kolonialnym stylu. Jakość obsługi, serwowane dania i napoje były na najwyższym, światowym poziomie – ceny także były wyższe, ale do zaakceptowania, biorąc pod uwagę jakość usług. Miałem okazję napić się dobrego, lokalnego piwa, wypić kawę, podaną z  lodami z awokado oraz zjeść wyborną jagnięcinę. Wizyta i  posiłek w Cafe Batavia były moim najlepszym doznaniem kulinarnym od kilku miesięcy, a dodatkowo menadżer lokalu zapraszał, aby zostać do 20.00, kiedy lokalny zespół muzyczny miał dawać koncert na żywo.

Zdjęcia 33-48

Wspaniale najedzony, pokrążyłem jeszcze po tętniącym życiem placu i sam stałem się atrakcją! Wielu młodych ludzi, ale nie tylko, chciało sobie zrobić ze mną zdjęcie, udzieliłem też wywiadu grupie studentów. Szczególnie miło będę wspominał grupę skautów, z którymi mam dziesiątki zdjęć. Do wspólnych fotografii zaprosiła mnie też grupka dzieci, które później przedstawiły mnie głowie rodziny – Hermanowi, z którym też (jakże by inaczej!) mam zdjęcie, na końcu dołączyła do nas mama dzieci i żona Hermana – wszyscy ponownie pozowaliśmy do pamiątkowej fotki. Przemiłe doświadczenia! Po 4 czy 5 godzinach spędzonych w okolicy placu, zamówiłem GrabTaxi i udałem się w kierunku hotelu. Zza szyby taksówki miałem okazję popatrzeć na różne dzielnice, które mijaliśmy na trasie – większość z nich prezentowała się bardzo źle lub źle. Co do zasady, staram się nie pisać negatywnie o żadnym z krajów, do których niosą mnie moje podróżnicze ścieżki, ale stolica Indonezji, choć spędziłem tutaj tylko dwa dni, nie prezentowała się dobrze, nawet porównując ją do Kuala Lumpur. Zgoła inne zdanie zyskałem o mieszkańcach Dżakarty, którzy byli bardzo mili, przyjaźnie nastawieni do przybyszów z różnych zakątków świata, uczynni i otwarci – spotykałem się tutaj z uśmiechami i wesołym przyjęciem na każdym kroku.

Jeszcze w Cafe Batavia, menadżer polecił mi miejsce o nazwie Sunda Kelapa, które było portem z czasów kolonialnym, leżącym w lejkowatym (powstałym w wyniku działania pływów morskich) ujściu rzeki Ciliwung. Miałem nadzieję, że mój łut szczęścia w Dżakarcie się utrzyma – spodziewałem się spokojnych, nadmorskich widoków. Port leżał z Zatoce Dżakarta, która później przechodziła w Morze Jawajskie – zapowiadało się ciekawie.

Kolejnego, ostatniego już mojego dnia w Dżakarcie, udałem się taksówką do poleconego portu – jakież było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłem zdegradowany teren, warczące ciężarówki i niewielką nadmorską strefę przemysłową z kontrolowaną strefą dostępową. Kierowca z GrabTaxi od początku przejazdu nie miał pojęcia, gdzie ma mnie zawieźć, kurczowo trzymając się mapy z aplikacji. Widać było, że zna Dżakartę w podobnym stopniu, w jakim odnajduję się w niej ja. Im bliżej wody się znajdowałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie zaznam tutaj niczego, czego spodziewałem się wczoraj.

Pobyt w porcie nie miał najmniejszego sensu i był stratą czasu, dlatego poprosiłem kierowcę, aby dowiózł mnie do dżakarckiego China Town, które podobno było warte odwiedzenia. Po dojechaniu na miejsce, co zajęło nam około 15 minut, wysiadłem z taksówki i zobaczyłem typową, dla każdej chińskiej dzielnicy, w której zdarzyło mi się być, bramę wjazdową, obok której znajdowała się ciekawie wyglądająca herbaciarnia – Pant Joran Tea House. Miejsce zostało zbudowane w sercu Starego Miasta, z misją zachowania chińskiego dziedzictwa i miłości do herbaty. W środku można nie tylko wypić różne rodzaje wspaniałych naparów, ale i zyskać wiedzę dotyczącą historii i wartych odwiedzenia miejsc w Dżakarcie. Wnętrze herbaciarni było niewielkie, ale bardzo stylowe i wykonane z dbałością o każdy detal, zdawało się, jakby od co najmniej stu lat nic się tutaj nie zmieniło. Kilka stolików było ulokowanych na parterze i piętrze lokalu, można było również zająć miejsce przez herbaciarnią, co zrobiłem. Ze stolika, który wybrałem, miałem widok na bramę wjazdową do China Town, słuchałem gwaru ulicy, obserwowałem mieszkańców dzielnicy i turystów. Obok mnie, na zamówienie czekała para, która okazała się być z Polski – mam na tym wyjeździe szczęście do spotykania rodaków. Czekając na herbatę i zamówione danie obserwowałem starszego Chińczyka, który zaczął parzyć herbatę polskiej parze – zaczął od wyparzenia wszystkich naczyń wrzątkiem, zalał nim również czajniczek z liśćmi herbaty i pierwszy napar wylał. Dopiero drugi (i trzy kolejne) odwary służyły do picia, a służyły do tego niewielkie, porcelanowe filiżanki i naczynie, które wyglądem przypominało kieliszek. Starszy Pan wlewał herbatę do kieliszka, przelewał ją do filiżanki, wąchając później aromat cieczy, który pozostał w kieliszku – jak się okazało, było to tradycyjne okazanie szacunku właścicielowi plantacji, z której liście zaparzano. Możliwość obserwowania pietyzmu, z jakim Chińczyk podchodził do tak – wydawałoby się, prozaicznej czynności, jaką jest parzenie herbaty, było dla mnie naprawdę ciekawym i uspokajającym doświadczeniem, za które byłem wdzięczny losowi.

Zdjęcie 49-54

Po zjedzeniu smacznego posiłku i wypiciu aromatycznej herbaty, udałem się na zwiedzanie chińskiej dzielnicy, co zwykle oznacza gwar, mnogość aromatów ze straganów gastronomicznych, egzotyczne produkty i mniejsze czy większe świątynie zlokalizowane w wąskich uliczkach. Ulica, na którą wszedłem głównym wejściem miała około 400 metrów długości, odchodziło od niej kilka długich ulic, na których odbywał się handel – można tam było kupić niemal wszystko, jak możecie się domyślać. Przy głównej ulicy było kilka aptek i sklepów z produktami tradycyjnej, chińskiej medycyny – wszystkie sklepy były pod wykuszami, więc deszcz nie utrudniał, a słońce nie paliło kupujących i sprzedających w karki. Kilka sklepów wyglądało, jakby od wieku nie zmieniło się w nich nic, prócz osób za ladą – we wnętrzach były drewniane meble, na których wypalone były chińskie napisy – panowała w nich jakaś magiczna atmosfera, muszę przyznać. Minąłem duży dom towarowy, który był schludnie wykończony w chińskim stylu. Na pierwszy rzut oka, dzielnica chińska w Dżakarcie była o wiele lepiej zorganizowana niż typowe dzielnice indonezyjskie, było tutaj też w miarę czysto – uznałem ją więc za miejsce godne polecenia.

Zdjęcia 55-62

Po obejściu chińskiej dzielnicy, postanowiłem udać się w rejon Cafe Batavia, który znajdował się około jednego kilometra spacerem. Był poniedziałek, ilość osób tutaj znacznie zmalała, a część punktów handlowych była zamknięta. Zamówiłem taksówkę i wróciłem do hotelu, gdzie naładowałem nieco telefon i udałem się na spacer po mojej dzielnicy. Zmierzchało już, a dzielnica, w której miałem hotel była na pewno bogatsza i wyraźnie bardziej luksusowa niż miejsca, które mijałem wczoraj w taksówce. W świetle latarni i świateł witryn sklepowych wszystko tutaj wyglądało dość przyjemnie. Kolejny raz doświadczyłem, że pierwsze – raczej negatywne wrażenia, zamieniają się na pozytywne – potrzeba na to tylko czasu i otwartości na rzeczy, do których nie przywykliśmy. Dosłownie 50 metrów od hotelu naszedłem na fantastyczną indonezyjską restaurację, gdzie zamówiłem z ryżem, przy czym całe danie było bardzo ciekawie przygotowane. Fragmenty upieczonej, pozbawionej wcześniej ości (i pysznej, jak się później okazało, ryby) były ułożone na szkielecie – wszystko wyglądało, jakby ryba była upieczona w całości. Spodziewałem się, że będę musiał rybę obierać – jak zazwyczaj bywa, a tu okazało się, że mam na talerzu pyszne mięso, w którym nie muszę szukać ości – fantastyczne zaskoczenie! Obsługa w lokalu była naprawdę świetna, a rachunek bardzo normalny.

Zdjęcia 63-69

XX

Zdjęcia 70-73

Kolejnego dnia, po śniadaniu, wziąłem taksówkę i pojechałem na lotnisko, z zamiarem lotu na Komodo. Jadąc taksówką, ponownie miałem okazje obserwować życie Dżakarty i muszę stwierdzić, że zacząłem mieć pozytywne wrażenia – było to bardzo dynamiczne miasto, w którym mieszkali doświadczeni historią, ale sympatyczni i pozytywni ludzie.

Myślę, że część Polaków powinna tu przyjechać i zobaczyć na czym polega bieda i optymizm, szczególnie tych którzy wiecznie narzekają na nasz kraj i swój los. Oglądając życie biednych Indonezyjczyków, ma się wrażenie, że żyjemy w jednym z najwspanialszych krajów na świecie, nawet przy wszystkich jego mankamentach – czy jako Polacy kiedykolwiek nauczymy się cieszyć tym, co mamy, a nie tylko utyskiwać? Mam nadzieję!

Do zobaczenia na Komodo!

„Perły wschodu Polski – Zamość i Sandomierz”

Dzień 1

Wyjazd z Gniezna i przejazd do Baranowa Sandomierskiego. W godzinach popołudniowych zwiedzanie Baranowa Sandomierskiego oraz obiadokolacja w lokalnej restauracji. Nocleg w zamku w Baranowie Sandomierskim.

Dzień 2

Po śniadaniu i kawie, przejazd do Sandomierza. Całodzienne zwiedzanie miasta – m.in. Bramy Opatowskiej, Podziemnej Trasy Turystycznej, Bazyliki Katedralnej, Domu Długosza, Ratusza czy Dawnej Synagogi. W godzinach popołudniowych zwiedzanie Winnic Sandomierskich.

Dzień 3

Po śniadaniu przejazd do Zamku Krzyżtopór z jego zwiedzaniem. Następnie obiad i przejazd do Zwierzyńca, gdzie zwiedzimy Browar Zwierzyniec, Roztoczański Park Narodowy oraz wąwozy lessowe. Następnie przejazd na kolację i nocleg do pięknego Zamościa.

Dzień 4

Po pysznym śniadaniu – kilkugodzinne zwiedzanie z profesjonalnym przewodnikiem najpiękniejszych i najciekawszych miejsc Zamościa oraz zapoznanie z jego historią. Następnie obiad oraz czas wolny do dyspozycji uczestników wycieczki.

Dzień 5

Po śniadaniu wyjazd do Szczebrzeszyna na krótki przystanek i kawkę. Po zwiedzeniu Szczebrzeszyna i czasie na robienie wspaniałych zdjęć – wyjazd w drogę powrotną do Gniezna.

Termin: 13-17 czerwca 2025 r.

Cena: 1.950 zł brutto, obejmuje:

  • transport z Gniezna i powrót do Gniezna
  • organizacja wyjazdu oraz opieka pilota
  • noclegi ze śniadaniem
  • opłata przewodników plus bilety wstępu na zwiedzanie Sandomierza i Zamościa
  • ubezpieczenie
  • ubezpieczenie i składaki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • posiłków innych niż śniadanie

Plan podróży na 2025/2026 rok

Pomyśl już dziś, czego chcesz doświadczyć w 2025 i 2026 roku! Szczegółowe informacje dot. każdej z destynacji pojawią się sukcesywnie na stronie – ale jeżeli masz do nas jakiekolwiek pytania – dzwoń lub pisz, chętnie porozmawiamy!

„Rumuńskie Karpaty” – 27 kwietnia – 4 maja 2025 r.

Plan podróży pojawi się wkrótce.

„Alzacja – wyprawa po złote runo” – 5 – 9 czerwca 2025 r.

Link do oferty i zapisów: Alzacja – wyprawa po złote runo – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Piękna Polska: Kazimierz Dolny, Janowiec, Lublin” – 13 – 17 czerwca 2025 r.

Link do oferty i zapisów: Piękna Polska: Kazimierz Dolny, Janowiec, Lublin – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Perły wschody Polski: Zamość, Sandomierz” – 13 – 17 czerwca 2025 r. (brak wolnych miejsc!)

Link do oferty i zapisów: Perły wschodu Polski – Zamość i Sandomierz – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Naturalny i wolny Kirgistan” – 30 czerwca – 12 lipca 2025 r. (brak wolnych miejsc!)

Link do oferty i zapisów: Naturalny i wolny Kirgistan – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Piękna Polska: Bieszczady” – 13 – 17 sierpnia 2025 r.

Plan podróży pojawi się wkrótce.

„Perła Afryki – magiczna Rwanda” – 25 lipca – 4 sierpnia 2025 r.

Link do oferty i zapisów: Perła Afryki – magiczna Rwanda – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Piękna Polska: magiczna podróż na Podlasie” – 21 – 25 sierpnia 2025 r.

Link do oferty i zapisów: Piękna Polska: magiczna podróż na Podlasie – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Uzbekistan – w sercu Jedwabnego Szlaku” – 23 października – 3 listopada 2025 r.

Link do oferty i zapisów: Uzbekistan – w sercu Jedwabnego Szlaku – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Baśń 1000 i jednej nocy – Oman” – 23 grudnia 2025 r. – 2 stycznia 2026 r.

Link do oferty i zapisów: Oman – baśń 1000 i jednej nocy – Magiczne podróże z Krzysztofem

„Las tropikalny i rajskie plaże – Filipiny” – 24 stycznia – 6 lutego 2026 r.

Link do oferty i zapisów: Filipiny – las tropikalny i rajskie plaże – Magiczne podróże z Krzysztofem

Egzotyczne Indochiny – Tajlandia, Laos, Kambodża” – 4 – 22 stycznia 2026 r.

Link do oferty i zapisów: Egzotyczne Indochiny – Tajlandia, Laos, Kambodża – Magiczne podróże z Krzysztofem

Brunei – małe i tajemnicze państwo położone na wyspie Borneo

Sierpień 2024 r.

Planując loty do Singapuru, Malezji i Indonezji, podczas przeglądania mapy, mój wzrok natrafił przypadkiem na niewielkie państwo Brunei – pomyślałem, że warto byłoby skorzystać z okazji i zajrzeć, co ciekawego kryje w sobie ten niewielki kraj położony na wyspie Borneo. Miałem nie lada zagwozdkę, ile dni przeznaczyć na podróżowanie po Brunei, przeczytałem wiele opinii w sieci, które wskazywały, że jest to nudny kraj i jeden dzień zdecydowanie wystarcza. Jestem znany z braku zaufania do opinii ludzi, którzy często oczekują „turystycznych atrakcji i fanfar”, a ja szukam raczej autentyczności i lokalnego piękna – postanowiłem więc spędzić w Brunei trzy dni. Jeden dzień chciałem poświęcić na zwiedzanie stolicy Bandar Seri Begawan (dalej BSB), a pozostałe dwa wykorzystać na eksplorowanie terenów poza nią, przy pomocy lokalnych przewodników. O samym kraju wiedziałem niewiele nic prócz faktów, że rządzi nim Sułtan, znajdują się w nim złoża ropy naftowej oraz brunejskie dolary (BND) są w kursie 1:1 z dolarem singapurskim, którym notabene można tutaj płacić. Na dzień 3 stycznia 2025 1 dolar brunejski kosztuje 3,03 złote.

Państwo Brunei Darussalam, jak brzmi pełna nazwa, leży na powierzchni 5765 km² i (dla porównania – województwo opolskie, które stanowi 3% powierzchnia Polski zajmuje  9412 km²), jest zamieszkiwana przez 450 000 ludzi, graniczy z częścią Malezji leżącą na Borneo, ma linię brzegową nad Morzem Południowochińskim. Stolica zajmuje powierzchnię 100,36 km2, mieszka w niej niespełna 160.000 ludzi (dla porównania – powierzchnia Torunia to 115,7 km2, a liczba mieszkańców to około 182 tysiące).

Mapa 1. Położenie Brunei na wyspie Borneo.

Terytorium kraju obejmuje dwie osobne części (enklawy), otoczone terytorium malezyjskiego stanu Sarawak. Obydwie enklawy Brunei łączy most Sultan Haji Omar 'Ali Saifuddien (nazywany też mostem Temburong), który rozciąga się nad Zatoką Brunei i ma długość 30 kilometrów, co czyni go najdłuższym mostem w Azji Południowo-Wschodniej.

Brunei jest jednym w większych producentów ropy naftowej w Azji Południowo-Wschodniej, a wydobycie surowca na rynek krajowy oraz eksport stanowią najważniejszą siłę napędową gospodarki. Ropę i gaz odkryto w połowie XX wieku, co przyczyniło się do szybkiego rozwoju kraju, wtedy też zaczęły powstawać coraz to i bardziej nowoczesne budynki, drogi oraz miasta. Złoża ropy szacowane są jako wystarczające na przynajmniej kilkadziesiąt lat. Kraj wydobywa również gaz ziemny, zaspakajający potrzeby mieszkańców, jest także eksportowany – głównym odbiorcą jest Japonia, korzystają także inne państwa azjatyckie. Złoża drogocennych kopalin wydobywane są przez państwową spółkę Brunei Shell Petroleum (największy podmiot gospodarczy w kraju), Total E&P Borneo BV oraz konsorcja australijskie i kanadyjskie. Wydobycie jednak spada, co spowodowane jest ekonomizacją eksploatacji złóż i ograniczaniem marnotrawstwa drogocennych złóż. Zyski z przemysłu kopalin energetycznych stanowią niemal 90% budżetu tego niewielkiego państwa.

Brunei jest monarchią islamską, w której głową państwa i szefem rządu jest Sułtan – cała władza skupiona jest w rękach człowieka, któremu (z tego co zaobserwowałem) zależy na tutaj i teraz, ale również przyszłości kraju. Brunejczycy nie płacą podatków, mają darmową służbę zdrowia, bezpłatne szkoły do średniej włącznie. W związku z faktem, że w państwie jest dość ścisła kontrola, zagraniczni inwestorzy niekoniecznie chętnie inwestują tutaj swoje środki, choć z wieloma wyjątkami. W związku z zaostrzeniem prawa szariatu, które stosowane jest względem wszystkich muzułmanów i wyznawców innych religii (w tym każdego inwestora), zależności od sytuacji na rynku ropy i gazu ziemnego oraz relacji z Japonią (główny odbiorca ropy i gazu z Brunei) – mówi się, że świetnie hulająca sytuacja finansowa Brunei może z czasem zacząć trzeszczeć w podstawach.

Bezrobocie jest tutaj na niskim poziomie, standard życia plasuje się wysoko – bardzo dobrze rozwinięta jest służba zdrowia, sektor finansowy, szeroko inwestuje się w infrastrukturę transportową, telekomunikacyjną oraz mieszkaniową.

Z lotniska w Kuala Lumpur (po samodzielnym nadaniu bagażu rejestrowanego, co zrobiłem z nadzieją, że zobaczę walizkę na taśmie w Brunei – po odprawieniu bagażu nie otrzymuje się żadnego potwierdzenia) wyruszyłem o czasie, a około 15.30 lądowałem na międzynarodowym porcie lotniczym w stolicy Brunei.

Zdjęcie nr 1

Jedyne, międzynarodowe lotnisko w Brunei jest wielkości lotniska w Poznaniu, po wyjściu z samolotu szybko przeszedłem kontrolę, zyskując kolejną pieczątkę w paszporcie i mogłem w pełni poczuć, że jestem na nowym dla mnie terenie! Wymieniłem walutę, zakupiłem lokalną kartę SIM i taksówką udałem się do hotelu – przejazd kosztował mnie 20 BND. Zakwaterowanie w hotelu było ekspresowe, odświeżyłem się, zostawiłem bagaże i byłem w pełnej gotowości do rozpoczęcia obchodu okolicy, a że byłem w samym stolicy – wszystko było w zasięgu moich nóg. Schodząc do recepcji, zapytałem o możliwość wynajmu auta z kierowcą na cały dzień – chciałem wyjechać poza miasto – recepcjonista obiecał rozeznać dla mnie możliwości oraz oddzwonić. Nie minęło nawet 15 minut od mojego wyjścia z hotelu, a recepcjonista dzwonił z ofertą wycieczki do parku narodowego za 175 BND (około 530 złotych), co uznałem za dość drogą propozycję. Wcześniej rozeznałem ceny najmu aut z kierowcami i oscylowały one w okolicy 20 BDN za godzinę, finalnie – dołączyłem do grupy wycieczkowej, która jutro miała udać się do Parku Narodowego Ulu Temburong, a wyniosło mnie to 40 dolarów za godzinę. Byłem zapisany na wycieczkę, o której niewiele wiedziałem, ale niedługo później otrzymałem na telefon ogólny harmonogram, który zapowiadał się dość ciekawie.

Skierowałem kroki w rejon, w którym znajduje się słynny meczet Sułtana Omara Ali Saifuddiena, który od mojego hotelu dzielił kwadrans marszu. Byłem jedynym spacerującym chodnikiem – w Brunei mało kto porusza się pieszo, wszyscy jeżdżą autami, parkują pod docelowym miejscem i udają się kilkadziesiąt metrów pieszo.

Meczet został ukończony w 1958 roku, wybudowano go na cześć 28. Sułtana – Omara Ali ego Saifuddiena III – ojca obecnie władającego państwem. Budynek otacza sztuczna laguna, stworzona z rzeki  Brunei Kampong Ayer, w wodach której odbija się meczet, dając bajkowe wrażenia dla odwiedzających.

Wnętrza są bogato urządzone, włączając włoski marmur, którym wyłożone są podłogi i ściany, ze sklepień zwisają i migoczą magicznie angielskie żyrandole. Kolana i stopy modlących się spoczywają na najlepszych dywanach, tkanych ręcznie w Arabii Saudyjskiej – słowem – na bogato! Do meczetu, celem modlitwy może jednorazowo wejść 3500 mężczyzn, w sali obok może modlić się 1200 kobiet, jest też kilka mniejszych sal – łącznie w meczecie zmieści się około sześć tysięcy osób.

Meczet jest otwarty dla zwiedzających niebędących muzułmanami od soboty do czwartku, w piątki wyznawcy innych religii nie mają do niego wstępu. Warto pamiętać, że chcąc wejść do meczetu, należy być odpowiednio ubranym – kobiety dostają przed wejściem skromny, granatowo-czarny strój, okrywający ciało od szyi do kostek,  mężczyznom wydaje się długie, ciemne peleryny. Do świątyni wchodzi się po pięknej kładce, unoszącej się nad wodami laguny, co wprowadza każdego odwiedzającego w naprawdę podniosłą aurę miejsca.

Po chwilowej przechadzce widać było, że w stolicy panuje porządek i ład, który przypomina mi Singapur. Wokół mnie było czysto, wszystko miało swoje miejsce, było równe i estetyczne, co wskazywało na to, że Brunei może się okazać naprawdę ciekawym miejscem, które bardzo różni się od tego, czego zaznałem w Malezji, gdzie tylko Kuala Lumpur było w miarę czyste i poukładane.

Zdjęcia nr 2-5

Obok meczetu znajduje się przepiękny park, a także galeria handlowa. Spacerując, zauważyłem wiele sporych rozmiarów namiotów, które były rozbite przy parku – okazało się, że w ich środku znajdowały się niezliczone stoiska z lokalną kuchnią, której można było skosztować, ale także wszelkiej maści wyrobami rzemieślniczymi (i nie tylko), a miało to związek z obchodami urodzin Sułtana (festiwal trwał już od dwóch tygodni). Wokół namiotów kręciły się rzesze ludzi, którzy robili zakupy, jedli bądź spędzali wspólnie czas w parku, siedząc na trawie czy kocykach. Wokół było zaparkowanych tysiące aut, którymi Brunejczycy przybyli do parku.

Turystów było jak na lekarstwo, co niezmiernie mnie cieszyło, a wokół przebywali spokojni, uśmiechnięci i radośni ludzie. Nikt nie zwracał na mnie większej uwagi, mogłem z rozkoszą wszystko obserwować i robić zdjęcia. Atmosfera była wspaniała – noc, miękkie, ciepłe światło i głośne modlitwy, które docierały z meczetu, zapach lokalnych przypraw i gwar rozmów – coś wspaniałego! Brunei przywitało mnie naprawdę zacnie, nie mogłem się doczekać jutra! Miałem nadzieję na dużą porcję wspaniałej natury.

Zdjęcia nr 6-13

Po dotarciu do hotelu, musiałem przygotować się na jutrzejszą wycieczkę – otrzymałem listę rzeczy, w które powinienem być zaopatrzony. Na podstawie listy domyślałem się, że będziemy blisko wody – według rozpiski harmonogramu mieliśmy dojechać do rzeki, następnie poruszać się z jej biegiem, następnie czekał nas marsz przez dżunglę i wspinaczka, a na końcu w planie była kąpiel pod wodospadem – niesamowite!

Po śniadaniu, około 8.00 pod hotel przyjechał bus, w którym siedziało już jedno małżeństwo, wszyscy udaliśmy się pod ekskluzywny hotel Intercontinental, gdzie wsiadły kolejne dwie osoby. Jak się później okazało, było to przesympatyczne małżeństwo Francuzów – Jusuf pochodził z Algierii, a jego żona była Pakistanką z Kaszmiru, obydwoje byli muzułmanami. Co ciekawe, Jusuf robił interesy w Polsce, kupując mięso z kurczaków halal (od Jusufa dowiedziałem się, że Polska jest największym eksporterem takiego mięsa na świecie!).

Pod pojęciem „halal” kryje się wszystko na co pozwala i akceptuje szariat (prawo islamskie), po przeciwnej stronie jest „haram”, czyli rzeczy niedopuszczalne lub niezgodne z prawem islamu. Zgodnie z szariatem, muzułmanie powinni spożywać produkty, pić napoje i korzystać z ziół i przypraw, które pozytywnie wpłyną na ich zdrowie, rozwój, zachowanie i samopoczucie. Żywność halal posiada stosowne certyfikaty, które potwierdzają jakość i bezpieczne warunki produkcji, m.in. brak zarazków, zanieczyszczeń, ale także surowe standardy dystrybucji. Żeby mięso było halal, kurczaki są ubijane rytualnie (poprzez poderżnięcie gardeł), uboju dokonuje rzezak rytualny, który musi być osobą wierzącą (chrześcijanin, żyd, muzułmanin), a przed dokonaniem uboju należy wypowiedzieć słowa np. muzułmanin wypowiada słowa “Bismillah” (“W imię Allaha”) i “Allah akbar” (“Bóg jest wielki”) i skierować głowę zwierzęcia w stronę Mekki. W Polsce istnieją trzy instytucje wydające certyfikaty i świadectwa halal – Muzułmański Związek Religijny w Rzeczypospolitej Polskiej, Liga Muzułmańska w Rzeczpospolitej Polskiej oraz Polski Instytut Halal.

Przez ponad godzinę jechaliśmy busem, a rozmowa z Jusufem i jego żoną toczyła się tak żywo, że nie miałem zbyt wielu okazji do rozglądania się wokół, a naprawdę było co podziwiać! Przejeżdżaliśmy na mniejszą enklawę Brunei, miałem więc okazję jechać mostem Temburong, oddanym w 2020 roku, który znacznie skrócił czas podróży między oddzielonym Malezją terytorium Brunei. Nim most powstał (budowa rozpoczęła się w połowie 2014 roku), przejazd z jednej części Brunei do drugiej wymagał dwukrotnego przekraczania granicy Brunei-Malezja, co było uciążliwe dla podróżujących.

Kiedy wjechaliśmy w rejon Parku Narodowego Ulu Temburong, nasi przewodnicy przekazali nas lokalnej, pochodzącej z okolic parku przewodniczce. Nasza grupa powiększyła się o kolejnych czterech podróżników, szeroko uśmiechniętych mężczyzn, którzy urodzili się w RPA, ale teraz mieszkali w Indiach i wyznawali islam. Popłynęliśmy trzema łodziami w głąb parku, a cała podróż rzeką Temburong trwała około 40 minut – w niektórych miejscach musieliśmy zwolnić, ponieważ w wyniku ostatnich opadów deszczu, poziom rzeki był bardzo wysoki.

Park Narodowy Ulu Temburong jest pierwszym parkiem narodowym, który powstał w Brunei (ustanowiono go w 1991 roku, obejmuje teren 550 km2). Park określany jest jako „zielony klejnot Brunei”, ze względu na naturalną, wiecznie zieloną dżunglę, którą Sułtan obejmuje skrupulatną ochroną. Przez park przepływają dwie duże rzeki – Temburong i Belalong.

Zdjęcia 14-16

Rejs rzeką przez prawdziwą dżunglę był jednym z moich największych marzeń! Woda na rzece była spokojna, choć nurt dość wartki, a wokół rozpościerał się nizinny las deszczowy – miałem poczucie wolności, a czułem niezmierzoną radość i wdzięczność! Jusuf opowiadał, że nocują wraz z żoną w hotelu nad morzem, jednak nie korzystają z możliwości kąpieli ze względu na pływające w strefie przybrzeżnej krokodyle – dobrze wiedzieć! Podczas rejsu mijaliśmy w kilku miejscach ładne kompleksy budynków, które wyglądały jak bazy turystyczne czy hotele, miałem refleksję, że pandemia koronawirusa i na nich odcisnęła swoje negatywne piętno. W końcu dopłynęliśmy do miejsca, w którym spotykały się dwie rzeki, gdzie opuszczaliśmy łodzie i musieliśmy zarejestrować się w specjalnej księdze wejść, która znajdowała się w budynku wejściowym do parku.

Po dokonaniu formalności czekała nas wspinaczka po około 1000 schodów, jednym moście wiszącym i potężnej konstrukcji rusztowań, która wznosiła się ponad korony drzew, która okazała się być bardzo niestabilna i lekko stresująca. Stalowa konstrukcja niegdyś służyła tylko naukowcom ze stacji badawczej Kuala Belalong Field Study Centre do obserwacji procesów zachodzących w lesie deszczowym, a później udostępniono ją dla turystów, chcących odwiedzić park. Wchodziliśmy po około 40 metrów w górę, chwilę poruszaliśmy się kładką i… znowu 40 metrów schodów, kładka, a następnie bardzo wysoki tunel do wspięcia się, na którego szczycie był taras, z którego rozpościerał się niesamowicie  piękny widok na dżunglę! Weszliśmy tak wysoko, że nie było żadnego elementu, który mógłby przesłonić panoramę – widok był bajkowo fenomenalny – trudno jest go w jakikolwiek sposób opisać! Cała konstrukcja nie była zbyt stabilna, delikatnie się chwiała, co nie wzbudzało zaufania i powodowało szybsze bicie serca, ale uznałem, że skoro wchodzą tam lokalsi, to muszą być pewni jej wytrzymałości. Na samej górze nie mogliśmy być zbyt długo, ponieważ mogły tam przebywać jednocześnie tylko 4 osoby, jednak warto byłoby tam wejść nawet na krótką chwilę.

Z dachu lasu deszczowego, powolnym krokiem zeszliśmy na dół i popłynęliśmy w dół rzeki, do wodospadu, który jednak nie wyglądał jak wodospad – niewielka ilość wody ciurkała z wolna z wysokości około 3 metrów do niewielkiego zbiornika, w którym zanurzyliśmy się po szyje, a nasze stopy podskubywały małe rybki. Woda była naprawdę orzeźwiająca, dała ulgę po męczącej wspinaczce. Na szczęście w dżungli nie było komarów, co w polskich lasach latem jest jak mur beton, a wszyscy wiemy jakim utrapieniem boleśnie gryzące końskie muchy, strzyżaki jelenie czy właśnie chmury komarów. Po kąpieli wróciliśmy na łodzie, a 800 metrów przed końcem rejsu każdy z nas dostał ogromną, nadmuchaną dętkę, do których się wgramoliliśmy i spłynęliśmy wraz z nurtem rzeki do końca trasy. Woda była ciepła, w wokół nas rósł wiekowy las deszczowy wyspy Borneo… doświadczenie było wspaniałe, każdy poczuł swoje wewnętrzne dziecko, a ja przeniosłem się myślami do czasów dzieciństwa na wsi!

Zdjęcie 17-62

Po dopłynięciu do bazy, wzięliśmy prysznic, zmieniliśmy odzież na suchą i zjedliśmy pyszny obiad, przegryzając go durianem, po czym wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w podróż powrotną. Jechało się bardzo przyjemnie, Jusuf z żoną drzemali, a ja poznałem kolejnego przewodnika,
z którym umówiłem się na pływanie łodzią wokół domów na wodzie w wiosce Kampung Ayer, które nazywana jest Wenecją Orientu, choć wielu wskazuje, że jest to określenie na wyrost – zobaczymy!

Po pożegnaniu z moimi nowo poznanymi kolegami i koleżanką, udałem się do hotelu na krótki odpoczynek, ponieważ chciałem później udać się do centrum miasta, gdzie miał dziś być koncert muzyki z lat 80. Mam wrażenie, że całe centrum miasta to spójny kompleks festiwalowy – można tutaj zjeść, zrobić zakupy i na każdym kroku posłuchać muzyki na żywo, co miało związek z obchodami 78 urodzin Sułtana Hassanala Bolkiaha Mu’izzadina Waddaulaha. Wchodząc do centrum czuć było rodzinną, wesołą atmosferę. Koncertu słuchałem przez około 30 minut, nie były to do końca moje klimaty, udałem się więc do pokoju, żeby
w spokoju spisać doświadczenia z ostatnich dwóch dni, które były fantastyczne – spędziłem je wszakże głównie na łonie natury i w bardzo pięknym mieście, poznałem wspaniałych ludzi
z różnych zakątków świata. Każdej osobie, która z założenia nienawidzi muzułmanów życzę, żeby spotkała na swojej drodze tylu uprzejmych chrześcijan, ilu ja spotykam wyznawców Allaha – będzie jej/jemu niezmiernie trudno, a nastawienie i tak się pewnie nie zmieni… Stereotypy i uprzedzenia są naprawdę silne i bardzo niesprawiedliwe.

Zdjęcia nr 63-68

Kolejny dzień rozpocząłem trochę później – zjadłem śniadanie, wypiłem pyszną kawę i udałem się na spacer do dzielnicy Bandar Seri Begawan, znajdującej się około 700 metrów od mojego hotelu. Drewniane domostwa miały pod sobą rzekę Sungai Brunei i zostały zbudowane na betonowych słupach, a dzielnica była raczej zaniedbana – mało który dom był zadbany, po niektórych zostały tylko betonowe słupy – wyglądało, że miejsce powoli umiera. Domy, szkoła, sklepy i niewielki, ale bardzo ładny meczet, połączone były siecią drewnianych kładek, ulokowanych na betonowych podstawach. Kiedy woda z rzeki odpływała, w mule żwawo grasowały tysiące niewielkich krabów i inne skorupiaków, na które z godnością i precyzją polowały czaple białe – miały prawdziwą ucztę! Zauważyłem, że po rzecznym mule oraz po blaszanych dachach budynków biegają grupy makaków, które są tutaj chyba bardzo pospolitym gatunkiem małp. Z nieba zaczął siąpić deszcz, co zmusiło mnie do powrotu w kierunku hotelu.

Zdjęcia 69-87

Deszcz nie trwał długo, szybko się przejaśniło i mogłem eksplorować miasto w świetle dnia, uwieczniając je jednocześnie w obiektywie aparatu. Wędrując uliczkami, szukałem kantoru bądź miejsca, w którym wymienię dolary amerykańskie na brunejskie – usilnie poszukiwałem banknotu o nominale 20 BND, który był bardzo rzadki. Od wielu lat kolekcjonuję banknoty i monety z krajów całego świata, w Brunei skompletowałem już każdy banknot, oprócz dwudziestodolarówki! Wstępowałem więc do różnych sklepów i pytałem czy w kasie nie czeka czasem na mnie brakujący okaz – po kilku nieudanych próbach znalazłem Panią, która miała 20 BND. Kobieta początkowo chciała odsprzedać mi 20-dolarowy banknot za… 40 dolarów! Emocjonujące negocjacje zakończyły się na 30 BND za brakujący do mojej kolekcji egzemplarz 20 dolarowy, ale nikt nie obiecywał, że los kolekcjonera jest tani. Podczas wizyty w miejskiej toalecie, spotkałem dwóch Brunejczyków, którzy zaproponowali mi pływanie łodzią po rzece w cenie 20 BND za godzinę, a jako że jeden z nich pobierał opłaty za korzystanie z WC, zagaiłem go od razu o najmniejsze nominały monet – podarował mi pięcio- i jednocentówki. Byłem bardzo zadowolony z moich zdobyczy i dałem im po 1 dolarze, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Rejs łódką po rzece niespecjalnie mnie interesował, grzecznie odmówiłam, a mężczyźni nie nalegali.

Przed 17.00 udałem się w kierunku centralnego meczetu, gdzie czekał umówiony wczoraj przewodnik – Mel, któremu towarzyszyła jedna Holenderka, Tamara. Mieli do nas dołączyć jeszcze dwaj mężczyźni – Hiszpan i Amerykanin, którzy nie pojawili się o wyznaczonej godzinie, poszliśmy na nabrzeże we trójkę i wsiedliśmy do łodzi. Popłynęliśmy na południe, zobaczyć naturalne lasy mangrowe i żyjące w nich zagrożone wyginięciem nosacze sundajskie, które w Polsce są bohaterami licznych memów. Samce nosaczów mają imponującej wielkości nos, który wygląda jak lekko napełniony wodą, spłaszczony balon – im większy nos samca, tym łatwiej jest nawoływać potencjalne partnerki i przedłużać później gatunek. Nosacze sundajskie są gatunkiem endemicznym Borneo, co oznacza, że naturalnie nie występuje nigdzie indziej na Ziemi. Nosaczom zagraża głównie człowiek, karczując lasy deszczowe pod uprawy oleju palmowego, co znacznie zmniejsza siedliska gatunku. Drapieżnikami, które polują na memiczne małpy są słonowodne krokodyle, którym udaje się czasem schwytać płynącego rzeką nosacza oraz lamparty. Co ciekawe, popularność memów z nosaczami w roli głównej, przyczyniła się do większej ilości wpłat na konta organizacji zajmujących się ich ochroną.

Zdjęcia 88-107

Przed 17.00 udałem się w kierunku centralnego meczetu, gdzie czekał umówiony wczoraj przewodnik – Mel, któremu towarzyszyła jedna Holenderka, Tamara. Mieli do nas dołączyć jeszcze dwaj mężczyźni – Hiszpan i Amerykanin, którzy nie pojawili się o wyznaczonej godzinie, poszliśmy na nabrzeże we trójkę i wsiedliśmy do łodzi. Popłynęliśmy na południe, zobaczyć naturalne lasy mangrowe i żyjące w nich zagrożone wyginięciem nosacze sundajskie, które w Polsce są bohaterami licznych memów. Samce nosaczów mają imponującej wielkości nos, który wygląda jak lekko napełniony wodą, spłaszczony balon – im większy nos samca, tym łatwiej jest nawoływać potencjalne partnerki i przedłużać później gatunek. Nosacze sundajskie są gatunkiem endemicznym Borneo, co oznacza, że naturalnie nie występuje nigdzie indziej na Ziemi. Nosaczom zagraża głównie człowiek, karczując lasy deszczowe pod uprawy oleju palmowego, co znacznie zmniejsza siedliska gatunku. Drapieżnikami, które polują na memiczne małpy są słonowodne krokodyle, którym udaje się czasem schwytać płynącego rzeką nosacza oraz lamparty. Co ciekawe, popularność memów z nosaczami w roli głównej, przyczyniła się do większej ilości wpłat na konta organizacji zajmujących się ich ochroną.

Zdjęcia 108-111

Mieliśmy ogromne szczęście – po dopłynięciu w mangrowce zauważyliśmy kilka małych grup nosaczy, które dzięki długim, błoniastym palcom, poruszają się z precyzją i gracją po baldachimie koron drzew. Nosacze są niesamowicie przygotowane przez naturę do prowadzenia nadrzewnego trybu życia i rzadko schodzą na ziemię, gdzie czeka je wiele zagrożeń. Trudno było je wypatrzeć, ale głośno krzyczą, chrząkają i wydają tubalne odgłosy, co ułatwiło nam zlokalizowanie źródła hałasu. Uchwycenie ich w obiektywie aparatu było niestety niemożliwe, było późne popołudnie i światło zachodzącego  słońca świeciło nam prosto w twarze. Obserwacja nosaczy przez zwykłych turystów jest możliwa tylko z łodzi, małpy żyją w terenie zupełnie niedostępnym do obserwacji z lądu (może to i lepiej, znając czasem niekoniecznie mądre zamiary ludzi). Po około pół godzinie obserwacji wróciliśmy do miasta, gdzie pływaliśmy w rejonie wodnej wioski Kampung Ayer, później przewodnik zacumował łódź i przechadzaliśmy się po kładkach. Mel pokazał nam wszystkie elementy wioski – posterunek policji, meczety, szkołę, siłownię, sklepy i jednostkę straży pożarnej, która odgrywa tutaj niebagatelną rolę – jeśli którykolwiek z drewnianych domów zajmie się ogniem, pożoga szybko rozprzestrzeniłaby się na pozostałe budynki, a z wioski zostałyby zgliszcze. Wioska datowana jest na co najmniej 1000 lat, co jednocześnie czyni ją najstarszą na świecie, istniejącą do dziś osadą zbudowaną na drewnianych palach. Podobne wioski były niegdyś prężnie żyjącymi ośrodkami przemysłu złotniczego, tkackiego czy produkcji łodzi, przy czym do dziś ostali się tutaj praktycznie tylko producenci łodzi, tkacze pokazują proces rękodzieła tylko na umówionych wcześniej pokazach.

Mel twierdził, że niegdyś mieszkało tutaj około 30 000 osób, w tym niemal połowa populacji Malajów w Brunei, ale obecnie zostało około 2 tysięcy mieszkańców. Życie wzdłuż rzeki Sungai Brunei zmienia się, wiele drewnianych domostw, budowanych na drewnianych palach popada w ruinę, a mieszkańcy przenoszą się do innych domostw, często również pobudowanych na wodzie (na betonowych podstawach), znacznie nowszych, ale w podobnym stylu. Nowe domu budowane są przez deweloperów, wszystkie budynki wyglądają tak samo, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mieliśmy okazję wejść do jednego ze starych domów, którego wnętrze wyglądało całkiem przyzwoicie i było w nim sporo przestrzeni. Szkoda by było, gdyby to tradycyjne osiedle całkiem zniknęło, jest niewątpliwą ciekawostką, powiewem historii i atrakcją dla turystów. Możliwość wędrowania po lekko chwiejących się kładkach
i obserwacja historycznych zabudowań jest naprawdę niesamowitym doświadczeniem.

Żegnając się z Melem ustaliliśmy plan podróży na kolejny dzień, okazało się, że Tamarze podobają się podobne klimaty, zaproponowane więc przez przewodnika propozycje zostały przez nas ochoczo zaakceptowane.

Zdjęcia 112-140

Zgodnie z planem, o 9.00 Mel przyjechał z sympatycznym kierowcą po mnie, a po drodze zgarnęliśmy Tamarę spod drzwi jej hotelu. Obraliśmy kierunek na południowy-zachód od stolicy, w rejon trzeciego względem wielkości w Brunei miasta Seria, gdzie siedzibę ma Brunei Shell Petroleum (dalej BSP), znajduje się tam także naftoport, w którym cumują jednostki zbiornikowców i tankowców, przypływających po ropę oraz LNG (wychłodzony do mniej niż -162 oC (temperatura wrzenia metanu) gaz ziemny). Seria jest miastem-pomnikiem początków wydobycia ropy naftowej, przez wielu traktowanym jako pomnik przemysłu naftowego, a więc i dobrobytu i rozwoju Brunei.

Po drodze wstąpiliśmy do niewielkiego miasteczka, położonego niedaleko domu, w którym mieszkał Mel, w którym co czwartek otwarty był lokalny ryneczek, na którym lokalsi mogli sprzedawać swoje produkty. Moją konsternację wywołał fakt, że mimo ogromnej dostępności różnych, większych i mniejszych kolorowych owoców, na żadnym straganie nie mogłem kupić świeżo wyciskanego soku owocowego. Większość napojów, które były oferowane przez sprzedawców, stanowiły mieszkanki wody, soku z kartonu, mleka skondensowanego i cukru – mnie takie przetworzone napitki odpychały. Przez czas spędzony w kraju mogłem zauważyć, że Brunejczycy lubią przetworzoną żywność i napoje, co w wielu przypadkach widoczne było w postaci nadwagi.

Tamara i Mel zjedli na rynku śniadanie, wypili kawę i pojechaliśmy dalej. Zbliżając się do Seria, mijaliśmy coraz więcej szybów naftowych, które Mel nazywał osłami, ze względu na specyficzną budowę urządzeń do czerpania ropy ze złoża, przypominających mu głowę uznawanego za uparciucha koniowatego. Wszędzie wokół było bardzo czysto, a mijane części infrastruktury wydobywczej, której właścicielem jest Brunei Shell Petroleum, były nowoczesne i bardzo zadbane. BSP jest również właścicielem lokalnej rafinerii. Po drodze mijaliśmy schludne i zadbane osiedla mieszkaniowe, zajmowane przez pracowników Shella, a także niewielkie lotnisko, które służy m.in. do transferu pracowników i towarów na potrzeby rafinerii. W mieście stał pomnik – składał się ze stalowej konstrukcji i kilkunastu betonowych płyt, na których wymalowane były najważniejsze epizody historyczne przemysłu naftowego w Brunei. Instalacja leżała nad brzegiem Morza Południowochińskiego. W pobliżu pomnika znajdował się również, obecnie nieczynny, pierwszy szyb naftowy z początków XX wieku. Mel pokazał nam również jednostkę wojskową, w której służą słynni na całym świecie, nepalscy Ghurkowie. Co ciekawe, nepalscy żołnierze z 2. batalionu Royal Gurkha Rifles, stacjonują tutaj w ramach garnizonu Brytyjskich Sił Zbrojnych Brunei, na prośbę Jego Wysokości Sułtana. Niesamowici Nepalczycy są jedynym, w pełni zaaklimatyzowanym brytyjskim batalionem, który ma kompetencje do prowadzenia zaawansowanych działań operacyjnych w dżungli.

Obierając kierunek powrotny do BSB, zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie, w którym zaopatrują się pracownicy naftowi, którego półki były wyposażone podobnie do europejskiego poziomu.

Zdjęcia nr 141- 157

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze nad niewielkim jeziorkiem, które służy Brunejczykom do organizacji pikników rodzinnych na łonie natury. Podobnie jak w morzu, tak i tutaj nikt nie wchodzi do wody, ze względu na obecność krokodyli – o zagrożeniu stania się posiłkiem informują stosowne tablice ustawione wokół jeziora. Około 14.00 byliśmy w stolicy, Mel zaproponował nam zjedzenie obiadu w zaprzyjaźnionej restauracji zlokalizowanej w wodnej wiosce. Mieliśmy okazję, wspólnie z Tamarą, spróbować lokalnego przysmaku – ambaje. Danie podaje się na dużym talerzu, w którym znajduje się coś na wzór naszego gęstego kisielu, do którego podawane są różne sosy, pasty przystawki mięsne i warzywa. Jedząc, urywa się kawałek ciągnącej masy, macza w sosie i wkłada do ust. Całość mi smakowała, szczególnie sos durian-mango.

 Po obiedzie i kawie, pojechaliśmy do centrum taksówką i się pożegnaliśmy – każdy udał się
w obranym przez siebie kierunku. Powłóczyłem się jeszcze po mieście, robiąc zdjęcia, zatrzymałem się w sieciowej kawiarni Coffee Bean na moje ulubione podwójne espresso. Kiedy jednak otworzyłem drzwi kawiarni, wiedziałem, że czeka mnie powrót do przeziębienia, którego nabawiłem się z Malezji. Różnica temperatur między lokalem a zewnętrzem była tak duża, że mój organizm zwariował. W kawiarni było bardzo zimno, ja byłem lekko spocony, więc wieczorem i w nocy odchorowałem, na szczęście piłem dużo herbaty z końską dawką imbiru, wziąłem także leki przeciwzapalnych i szybko się pozbierałem. Po południu bardzo się rozpadało, ulewny deszcz przeciągnął się na większość nocy, jednak wszystko zmieniło się rano – było pogodnie i przyjemnie.

Po zjedzeniu śniadania spakowałem się, zdałem pokój i wyszedłem na spotkanie z Tamarą,
z którą umówiłem się o 10.00 przed meczetem. Od razu zauważyłem, że poziom wody w rzece znacznie się podniósł. Mieliśmy w planie z Tamarą wynająć samodzielnie łódź i popłynąć na mangrowce, aby zobaczyć nosacze ponownie. Kiedy przyjechałem do Brunei, miałem wrażenie, że bardzo ciężko tutaj o usługi dla turystów, jednak po trzech dniach wiedziałem, że nie trzeba nic specjalnego robić – starczy pochodzić nad brzegiem rzeki, a właściciele łodzi sami się zgłoszą z ofertą. Kiedy tylko pojawiliśmy się na brzegu rzeki, podszedł jakiś jegomość i zapytał czy jesteśmy zainteresowani rejsem do lasu mangrowego, aby zobaczyć nosacze. Znałem ceny podobnych usług, więc gdy jegomość rzucił, że chce 50 BND za godzinę – rozbawiło mnie to, bo łódź ze sternikiem można wynająć za 20 dolarów. Okazało się, że Brunejczyk nie posiadał łodzi – był tylko naganiaczem, a jeśli już znalazł jakiegoś „frajera” dzwonił po właściciela łodzi i zgarniał prowizję. Jako że zapłaciłem frycowe pierwszego dnia, dziś byłem cwany i nie dałem się naciągnąć na taki wybieg. Po chwili podpłynął do nas młody chłopak, który zaoferował swoje usługi za 30 BND za godzinę, jednak po dynamicznych, choć krótkich negocjacjach zapłaciliśmy mu 45 dolarów za 2 godziny rejsu.

Rejs był bardzo przyjemny, mieliśmy świetne światło i piękne widoki. W dwóch lokalizacjach spotkaliśmy grupy nosaczy, które zapozowały przed naszymi obiektywami. Popłynęliśmy dalej niż z Melem, a nasz sternik powiedział, że ze względu na ilość krokodyli na tym odcinku, lokalsi nie zbliżają się nawet do wody, o pływaniu w niej nie wspominając. Nie minęło 5 minut, kiedy zauważyłem ogromny łeb krokodyla, dryfującego na powierzchni wody. Gad, zaburzając się w wodzie, machnął na pożegnanie okazałych rozmiarów ogonem – nawet z daleka poczułem respekt przed władcą tutejszych wód. Po chwili zobaczyliśmy kolejnego, tym razem mniejszego osobnika.

Zdjęcia 158-172

Wracając do miasta minęliśmy Mela, który płynął z polską turystką, o której wcześniej wspominała mi Tamara. Kobieta miała spotkać ją w borneańskiej części Malezji, jakiś czas wcześniej. Kiedy wysiadaliśmy z łodzi, dostałem wiadomość od Mela, który proponował wspólny obiad. Nie minęła chwila, jak podpłynęła do nas wodna taksówka, która przetransportowała nas do Mela i Kasi. Poszliśmy do lokalnej restauracji, a Katarzyna opowiedziała nam, że jest lekarką i mieszka na stałe w Madrycie, choć od dwóch lat jest
w podróży, a jej domem jest świat, który ma wokół siebie. Kiedy spożywaliśmy posiłek, rozpadało się na całego, nie mieliśmy więc szans na ponowny spacer po wodnej wiosce.

Kiedy deszcz trochę osłabł, poszliśmy jeszcze na kawę do centrum, gdzie Mel i Tamara nas opuścili – Holenderka udawała się na lotnisko. Kiedy popijaliśmy z Kasią aromatyczną kawę, podszedł do nas przemiły Pan, który słyszał, że rozmawiamy po polsku. Okazało się, że Pan Marek jest emerytowanym prawnikiem z Wiednia, który w swoim życiu zwiedził już 137 państw – niesamowite! Pan Marek twierdził, że istnieje Polak, który był w każdym państwie świata, jestem ciekaw czy to prawda. Kiedy ucinaliśmy sobie miłą pogawędkę w ojczystym języku zauważyłem, że młody mężczyzna, siedzący przy stoliku obok, reaguje żywo na polski język. Zapytałem go czy jest Polakiem i… okazał się być studentem piątego roku medycyny
z Lublina, skąd akurat pochodził też Pan Marek. Wyobrażacie sobie trzech Polaków i Polkę, spotykających się przypadkowo w brunejskiej kawiarni? Jeszcze parę dni temu myślałem, że nikogo z Polski tutaj nie spotkam, a tu taka niespodzianka! Po kawce pożegnaliśmy Kasię,
a wraz z Panem Markiem pojechaliśmy do hotelu, mieliśmy pokoje niedaleko siebie – kolejne zrządzenie losu! Zjedliśmy razem obiad w hotelu, pożegnałem się z rodakiem i zostałem odwieziony przez pracownika hotelu, o dziwo – za darmo, na lotnisko.

Na lotnisku doświadczyłem stresującej sytuacji – podczas nadawania bagażu dowiedziałem się, że powinienem mieć bilet wylotowy z Indonezji, a ja miałem tylko z Singapuru – szybko jednak wyjaśniłem pracownikowi moją sytuację transferową na przyszłość i spokojnie udałem się
w kierunku sali odlotów do Dżakarty.

Zdjęcia 173-174

Podsumowując mój pobyt w Brunei i zderzając opinie, z którymi zapoznawałem się w sieci
z tym, co mnie tutaj zastało. Szczerze stwierdzam, że można spokojnie zaplanować sobie na pobyt tutaj trzy dni – jeden poświęcić na stolicę, drugi na wyjazd do niesamowitego Ulu Temburong National Park, natomiast trzeci na wyprawę do lasu mangrowego i podziwianie nosaczy oraz, ewentualnie, wyjazd do Seri.

Brunei jest bardzo ciekawym krajem, który wyraźnie próbuje gonić Singapur, choć może mieć problem ze ściągnięciem międzynarodowego biznesu. Kraj jest świetnie skomunikowany
i utrzymany w czystości, boryka się jednak z niskimi płacami i bezrobociem. W przypadku wyczerpania zasobów ropy naftowej, bądź wahnięć na rynkach, jeśli kraj się nie zdywersyfikuje źródeł dochodu, skończy się to katastrofą dla Brunejczyków.  

Uważam, że naprawdę warto zrobić krótki przystanek w Brunei i móc podziwiać piękno tego maleńkiego, zielonego i czystego kraju.

„Naturalny i wolny – Kirgistan”

Zapraszam do zapoznania się ze szczegółową ofertą podróży po zapierającym dech w piersiach Kirgistanie!

W ciągu kilkunastu dni, każdy uczestnik naszej podróży maksymalnie nasyci się naturą, pysznym jedzeniem i wspaniałą atmosferą! Kirgistan oszałamia majestatycznymi górami, krystalicznie czystymi jeziorami, orzeźwiającymi potokami, a także marsjańskimi widokami w kanionie Skazka!

Dziki Kirgistan zachwyci przede wszystkim poszukiwaczy natury, stąd nasze plany nocowania pod namiotami – nie ma nic piękniejszego niż kąpiel czystym, górskim potoku, a później sen na górskiej polanie, pod rozgwieżdżonym kirgiskim niebem! Podróżników kochających podobne klimaty zapraszamy do wspólnego doświadczania i niekończących się zachwytów nad pięknem Kirgistanu.

Jeśli masz jakiekolwiek pytania – dotyczące kosztów, warunków, planów – pisz do nas przez Instagram, Facebook, dzwoń, SMSuj, z chęcią odpowiemy i opowiemy dlaczego warto wybrać się z nami do Azji Środkowej!

Dzień 1

Wylot z Warszawy do Biszkeku, z przesiadką w Istambule.

Dzień 2

Zwiedzanie zielonego i spokojnego centrum Biszkeku, wymiana waluty i przygotowanie do podróży po kraju z wykorzystaniem wygodnych aut terenowych. Na koniec dnia wspólna kolacja w lokalnej restauracji i odpoczynek przed kolejnym dniem.

Biszkek.

Dzień 3

Wyjazd z Biszkeku i podróż w rejon miasta Chong-Sary-Oy, które leży nad północnym brzegiem jeziora Issyk Kul. Podczas trasy będziemy mieli okazję podziwiać niesamowite krajobrazy, klimatyczne miejscowości oraz panoramę jeziora Issyk Kul. Podczas przejazdu (w zależności od życzeń gości) – przystanki na zdjęcia lub… kąpiel w jeziorze Issyk Kul!

Jezioro Issyk Kul.

Dzień 4

Całodzienna podróż w góry, w kierunku przełęczy Prokhodnogo Ushchel’ya. Pierwszy, z kilku planowanych, wyjazd samochodami terenowymi w malownicze kirgiskie góry. Wieczorem – zjazd na nocleg w rejon jeziora Issyk Kul (możliwy nocleg pod namiotami w zależności od warunków terenowych i pogodowych!).

Dzień 5

Przejazd do miasta Karakol – kolacja i spacer po mieście (jeżeli czas nam pozwoli), nocleg. Po drodze przystanki fotograficzne oraz kąpiel w jeziorze – według uznania.

Dolina Karakol.

Dzień 6

Całodzienna jazda konna doliną Karakol (dla gości, którzy nie chcą jeździć konno – całodzienny trekking lub wypoczynek). Dolina jest wspaniała – to niemal symbol kirgiskiej natury – na każdym kroku spotkamy wolno pasące się konie, rwące potoki i soczyście zielone drzewa. Całość dosłownie zapiera dech w piersiach! Napotkani lokalsi z ciekawością zagadują do przybyszy, obdarzając szczerymi uśmiechami.

Dolina Karakol.

Dzień 7

Wyjazd z Karakol w kierunku miasteczka i przełęczy Barskoon, skąd nastąpi wjazd na wysokość około 4000 m. n. p. m., w rejon przełęczy Kara-Say. Na górze przełęczy położone jest jezioro – widok jest niewiarygodnie piękny! Zjazd z góry i przejazd do miasteczka Kadży Say na nocleg. Po drodze podziwianie wspaniałych górskich widoków, możliwość obserwowania orłów czy świstaków.

Przełęcz Barskoon.

Dzień 8

Po śniadaniu wyjazd do Kanionu Skazka, przypominającego krajobrazem… powierzchnię Marsa! Następnie przejazd do miasta Naryn na nocleg. Po drodze przystanki w ciekawych dla oczu i obiektywów fotograficznych miejscach.

Kanion Skazka.

Dzień 9

Wyjazd, w godzinach porannych z Narynu, w kierunku jeziora Sangkol. Po drodze będzie mnóstwo okazji do podziwiania niesamowitych widoków i życia lokalnych pasterzy. Wspinając się serpentynami na wysokość ok. 4000 m. n.p.m., czekają nas niewiarygodnie piękne widoki! Nocleg w obozie składającym się z jurt.

„Zwyczajne” widoki w Kirgistanie.

Dzień 10

Całodzienny wypoczynek nad jeziorem Sangkol, jazda konna, spacery, kąpiele w krystalicznych wodach jeziora – w zależności od potrzeb podróżników. Spokojna adaptacja do warunków wysokogórskich. Podziwianie pasących się koni, owiec czy jaków. Płaskowyż i piękne widoki, dają możliwość kontemplacji i oderwania się od problemów życia codziennego. Kolejny nocleg w jurcie.

Kirgiskie panoramy.

Dzień 11

Zjazd, we wczesnych godzinach porannych z przełęczy i przejazd do Biszkeku. Wspólna pożegnalna kolacja i nocleg.

Dzień 12

Przejazd na lotnisko i powrót do Polski.

Cena obejmuje:

  • organizację wyjazdu oraz opiekę pilota
  • ubezpieczenie
  • ubezpieczenie i składki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • międzynarodowych biletów lotniczych Warszawa – Biszkek – Warszawa
  • noclegów
  • opłat za wynajmowanych lokalnych przewodników
  • opłat za wstępy do muzeów czy innych płatnych atrakcji turystycznych
  • inne usługi nieuwzględnione w planie wycieczki\

Każdy z uczestników musi posiadać zabezpieczoną kwotę około 700 USD, z czego finansowane będą, według faktycznie poniesionych kosztów:

  • przejazdy samochodami terenowymi na terenie Kirgistanu
  • noclegi (część noclegów może być pod namiotem)
  • wyżywienie
  • inne, rzeczywiste koszty wynikające z programu