Brunei – małe i tajemnicze państwo położone na wyspie Borneo

Sierpień 2024 r.

Planując loty do Singapuru, Malezji i Indonezji, podczas przeglądania mapy, mój wzrok natrafił przypadkiem na niewielkie państwo Brunei – pomyślałem, że warto byłoby skorzystać z okazji i zajrzeć, co ciekawego kryje w sobie ten niewielki kraj położony na wyspie Borneo. Miałem nie lada zagwozdkę, ile dni przeznaczyć na podróżowanie po Brunei, przeczytałem wiele opinii w sieci, które wskazywały, że jest to nudny kraj i jeden dzień zdecydowanie wystarcza. Jestem znany z braku zaufania do opinii ludzi, którzy często oczekują „turystycznych atrakcji i fanfar”, a ja szukam raczej autentyczności i lokalnego piękna – postanowiłem więc spędzić w Brunei trzy dni. Jeden dzień chciałem poświęcić na zwiedzanie stolicy Bandar Seri Begawan (dalej BSB), a pozostałe dwa wykorzystać na eksplorowanie terenów poza nią, przy pomocy lokalnych przewodników. O samym kraju wiedziałem niewiele nic prócz faktów, że rządzi nim Sułtan, znajdują się w nim złoża ropy naftowej oraz brunejskie dolary (BND) są w kursie 1:1 z dolarem singapurskim, którym notabene można tutaj płacić. Na dzień 3 stycznia 2025 1 dolar brunejski kosztuje 3,03 złote.

Państwo Brunei Darussalam, jak brzmi pełna nazwa, leży na powierzchni 5765 km² i (dla porównania – województwo opolskie, które stanowi 3% powierzchnia Polski zajmuje  9412 km²), jest zamieszkiwana przez 450 000 ludzi, graniczy z częścią Malezji leżącą na Borneo, ma linię brzegową nad Morzem Południowochińskim. Stolica zajmuje powierzchnię 100,36 km2, mieszka w niej niespełna 160.000 ludzi (dla porównania – powierzchnia Torunia to 115,7 km2, a liczba mieszkańców to około 182 tysiące).

Mapa 1. Położenie Brunei na wyspie Borneo.

Terytorium kraju obejmuje dwie osobne części (enklawy), otoczone terytorium malezyjskiego stanu Sarawak. Obydwie enklawy Brunei łączy most Sultan Haji Omar 'Ali Saifuddien (nazywany też mostem Temburong), który rozciąga się nad Zatoką Brunei i ma długość 30 kilometrów, co czyni go najdłuższym mostem w Azji Południowo-Wschodniej.

Brunei jest jednym w większych producentów ropy naftowej w Azji Południowo-Wschodniej, a wydobycie surowca na rynek krajowy oraz eksport stanowią najważniejszą siłę napędową gospodarki. Ropę i gaz odkryto w połowie XX wieku, co przyczyniło się do szybkiego rozwoju kraju, wtedy też zaczęły powstawać coraz to i bardziej nowoczesne budynki, drogi oraz miasta. Złoża ropy szacowane są jako wystarczające na przynajmniej kilkadziesiąt lat. Kraj wydobywa również gaz ziemny, zaspakajający potrzeby mieszkańców, jest także eksportowany – głównym odbiorcą jest Japonia, korzystają także inne państwa azjatyckie. Złoża drogocennych kopalin wydobywane są przez państwową spółkę Brunei Shell Petroleum (największy podmiot gospodarczy w kraju), Total E&P Borneo BV oraz konsorcja australijskie i kanadyjskie. Wydobycie jednak spada, co spowodowane jest ekonomizacją eksploatacji złóż i ograniczaniem marnotrawstwa drogocennych złóż. Zyski z przemysłu kopalin energetycznych stanowią niemal 90% budżetu tego niewielkiego państwa.

Brunei jest monarchią islamską, w której głową państwa i szefem rządu jest Sułtan – cała władza skupiona jest w rękach człowieka, któremu (z tego co zaobserwowałem) zależy na tutaj i teraz, ale również przyszłości kraju. Brunejczycy nie płacą podatków, mają darmową służbę zdrowia, bezpłatne szkoły do średniej włącznie. W związku z faktem, że w państwie jest dość ścisła kontrola, zagraniczni inwestorzy niekoniecznie chętnie inwestują tutaj swoje środki, choć z wieloma wyjątkami. W związku z zaostrzeniem prawa szariatu, które stosowane jest względem wszystkich muzułmanów i wyznawców innych religii (w tym każdego inwestora), zależności od sytuacji na rynku ropy i gazu ziemnego oraz relacji z Japonią (główny odbiorca ropy i gazu z Brunei) – mówi się, że świetnie hulająca sytuacja finansowa Brunei może z czasem zacząć trzeszczeć w podstawach.

Bezrobocie jest tutaj na niskim poziomie, standard życia plasuje się wysoko – bardzo dobrze rozwinięta jest służba zdrowia, sektor finansowy, szeroko inwestuje się w infrastrukturę transportową, telekomunikacyjną oraz mieszkaniową.

Z lotniska w Kuala Lumpur (po samodzielnym nadaniu bagażu rejestrowanego, co zrobiłem z nadzieją, że zobaczę walizkę na taśmie w Brunei – po odprawieniu bagażu nie otrzymuje się żadnego potwierdzenia) wyruszyłem o czasie, a około 15.30 lądowałem na międzynarodowym porcie lotniczym w stolicy Brunei.

Zdjęcie nr 1

Jedyne, międzynarodowe lotnisko w Brunei jest wielkości lotniska w Poznaniu, po wyjściu z samolotu szybko przeszedłem kontrolę, zyskując kolejną pieczątkę w paszporcie i mogłem w pełni poczuć, że jestem na nowym dla mnie terenie! Wymieniłem walutę, zakupiłem lokalną kartę SIM i taksówką udałem się do hotelu – przejazd kosztował mnie 20 BND. Zakwaterowanie w hotelu było ekspresowe, odświeżyłem się, zostawiłem bagaże i byłem w pełnej gotowości do rozpoczęcia obchodu okolicy, a że byłem w samym stolicy – wszystko było w zasięgu moich nóg. Schodząc do recepcji, zapytałem o możliwość wynajmu auta z kierowcą na cały dzień – chciałem wyjechać poza miasto – recepcjonista obiecał rozeznać dla mnie możliwości oraz oddzwonić. Nie minęło nawet 15 minut od mojego wyjścia z hotelu, a recepcjonista dzwonił z ofertą wycieczki do parku narodowego za 175 BND (około 530 złotych), co uznałem za dość drogą propozycję. Wcześniej rozeznałem ceny najmu aut z kierowcami i oscylowały one w okolicy 20 BDN za godzinę, finalnie – dołączyłem do grupy wycieczkowej, która jutro miała udać się do Parku Narodowego Ulu Temburong, a wyniosło mnie to 40 dolarów za godzinę. Byłem zapisany na wycieczkę, o której niewiele wiedziałem, ale niedługo później otrzymałem na telefon ogólny harmonogram, który zapowiadał się dość ciekawie.

Skierowałem kroki w rejon, w którym znajduje się słynny meczet Sułtana Omara Ali Saifuddiena, który od mojego hotelu dzielił kwadrans marszu. Byłem jedynym spacerującym chodnikiem – w Brunei mało kto porusza się pieszo, wszyscy jeżdżą autami, parkują pod docelowym miejscem i udają się kilkadziesiąt metrów pieszo.

Meczet został ukończony w 1958 roku, wybudowano go na cześć 28. Sułtana – Omara Ali ego Saifuddiena III – ojca obecnie władającego państwem. Budynek otacza sztuczna laguna, stworzona z rzeki  Brunei Kampong Ayer, w wodach której odbija się meczet, dając bajkowe wrażenia dla odwiedzających.

Wnętrza są bogato urządzone, włączając włoski marmur, którym wyłożone są podłogi i ściany, ze sklepień zwisają i migoczą magicznie angielskie żyrandole. Kolana i stopy modlących się spoczywają na najlepszych dywanach, tkanych ręcznie w Arabii Saudyjskiej – słowem – na bogato! Do meczetu, celem modlitwy może jednorazowo wejść 3500 mężczyzn, w sali obok może modlić się 1200 kobiet, jest też kilka mniejszych sal – łącznie w meczecie zmieści się około sześć tysięcy osób.

Meczet jest otwarty dla zwiedzających niebędących muzułmanami od soboty do czwartku, w piątki wyznawcy innych religii nie mają do niego wstępu. Warto pamiętać, że chcąc wejść do meczetu, należy być odpowiednio ubranym – kobiety dostają przed wejściem skromny, granatowo-czarny strój, okrywający ciało od szyi do kostek,  mężczyznom wydaje się długie, ciemne peleryny. Do świątyni wchodzi się po pięknej kładce, unoszącej się nad wodami laguny, co wprowadza każdego odwiedzającego w naprawdę podniosłą aurę miejsca.

Po chwilowej przechadzce widać było, że w stolicy panuje porządek i ład, który przypomina mi Singapur. Wokół mnie było czysto, wszystko miało swoje miejsce, było równe i estetyczne, co wskazywało na to, że Brunei może się okazać naprawdę ciekawym miejscem, które bardzo różni się od tego, czego zaznałem w Malezji, gdzie tylko Kuala Lumpur było w miarę czyste i poukładane.

Zdjęcia nr 2-5

Obok meczetu znajduje się przepiękny park, a także galeria handlowa. Spacerując, zauważyłem wiele sporych rozmiarów namiotów, które były rozbite przy parku – okazało się, że w ich środku znajdowały się niezliczone stoiska z lokalną kuchnią, której można było skosztować, ale także wszelkiej maści wyrobami rzemieślniczymi (i nie tylko), a miało to związek z obchodami urodzin Sułtana (festiwal trwał już od dwóch tygodni). Wokół namiotów kręciły się rzesze ludzi, którzy robili zakupy, jedli bądź spędzali wspólnie czas w parku, siedząc na trawie czy kocykach. Wokół było zaparkowanych tysiące aut, którymi Brunejczycy przybyli do parku.

Turystów było jak na lekarstwo, co niezmiernie mnie cieszyło, a wokół przebywali spokojni, uśmiechnięci i radośni ludzie. Nikt nie zwracał na mnie większej uwagi, mogłem z rozkoszą wszystko obserwować i robić zdjęcia. Atmosfera była wspaniała – noc, miękkie, ciepłe światło i głośne modlitwy, które docierały z meczetu, zapach lokalnych przypraw i gwar rozmów – coś wspaniałego! Brunei przywitało mnie naprawdę zacnie, nie mogłem się doczekać jutra! Miałem nadzieję na dużą porcję wspaniałej natury.

Zdjęcia nr 6-13

Po dotarciu do hotelu, musiałem przygotować się na jutrzejszą wycieczkę – otrzymałem listę rzeczy, w które powinienem być zaopatrzony. Na podstawie listy domyślałem się, że będziemy blisko wody – według rozpiski harmonogramu mieliśmy dojechać do rzeki, następnie poruszać się z jej biegiem, następnie czekał nas marsz przez dżunglę i wspinaczka, a na końcu w planie była kąpiel pod wodospadem – niesamowite!

Po śniadaniu, około 8.00 pod hotel przyjechał bus, w którym siedziało już jedno małżeństwo, wszyscy udaliśmy się pod ekskluzywny hotel Intercontinental, gdzie wsiadły kolejne dwie osoby. Jak się później okazało, było to przesympatyczne małżeństwo Francuzów – Jusuf pochodził z Algierii, a jego żona była Pakistanką z Kaszmiru, obydwoje byli muzułmanami. Co ciekawe, Jusuf robił interesy w Polsce, kupując mięso z kurczaków halal (od Jusufa dowiedziałem się, że Polska jest największym eksporterem takiego mięsa na świecie!).

Pod pojęciem „halal” kryje się wszystko na co pozwala i akceptuje szariat (prawo islamskie), po przeciwnej stronie jest „haram”, czyli rzeczy niedopuszczalne lub niezgodne z prawem islamu. Zgodnie z szariatem, muzułmanie powinni spożywać produkty, pić napoje i korzystać z ziół i przypraw, które pozytywnie wpłyną na ich zdrowie, rozwój, zachowanie i samopoczucie. Żywność halal posiada stosowne certyfikaty, które potwierdzają jakość i bezpieczne warunki produkcji, m.in. brak zarazków, zanieczyszczeń, ale także surowe standardy dystrybucji. Żeby mięso było halal, kurczaki są ubijane rytualnie (poprzez poderżnięcie gardeł), uboju dokonuje rzezak rytualny, który musi być osobą wierzącą (chrześcijanin, żyd, muzułmanin), a przed dokonaniem uboju należy wypowiedzieć słowa np. muzułmanin wypowiada słowa “Bismillah” (“W imię Allaha”) i “Allah akbar” (“Bóg jest wielki”) i skierować głowę zwierzęcia w stronę Mekki. W Polsce istnieją trzy instytucje wydające certyfikaty i świadectwa halal – Muzułmański Związek Religijny w Rzeczypospolitej Polskiej, Liga Muzułmańska w Rzeczpospolitej Polskiej oraz Polski Instytut Halal.

Przez ponad godzinę jechaliśmy busem, a rozmowa z Jusufem i jego żoną toczyła się tak żywo, że nie miałem zbyt wielu okazji do rozglądania się wokół, a naprawdę było co podziwiać! Przejeżdżaliśmy na mniejszą enklawę Brunei, miałem więc okazję jechać mostem Temburong, oddanym w 2020 roku, który znacznie skrócił czas podróży między oddzielonym Malezją terytorium Brunei. Nim most powstał (budowa rozpoczęła się w połowie 2014 roku), przejazd z jednej części Brunei do drugiej wymagał dwukrotnego przekraczania granicy Brunei-Malezja, co było uciążliwe dla podróżujących.

Kiedy wjechaliśmy w rejon Parku Narodowego Ulu Temburong, nasi przewodnicy przekazali nas lokalnej, pochodzącej z okolic parku przewodniczce. Nasza grupa powiększyła się o kolejnych czterech podróżników, szeroko uśmiechniętych mężczyzn, którzy urodzili się w RPA, ale teraz mieszkali w Indiach i wyznawali islam. Popłynęliśmy trzema łodziami w głąb parku, a cała podróż rzeką Temburong trwała około 40 minut – w niektórych miejscach musieliśmy zwolnić, ponieważ w wyniku ostatnich opadów deszczu, poziom rzeki był bardzo wysoki.

Park Narodowy Ulu Temburong jest pierwszym parkiem narodowym, który powstał w Brunei (ustanowiono go w 1991 roku, obejmuje teren 550 km2). Park określany jest jako „zielony klejnot Brunei”, ze względu na naturalną, wiecznie zieloną dżunglę, którą Sułtan obejmuje skrupulatną ochroną. Przez park przepływają dwie duże rzeki – Temburong i Belalong.

Zdjęcia 14-16

Rejs rzeką przez prawdziwą dżunglę był jednym z moich największych marzeń! Woda na rzece była spokojna, choć nurt dość wartki, a wokół rozpościerał się nizinny las deszczowy – miałem poczucie wolności, a czułem niezmierzoną radość i wdzięczność! Jusuf opowiadał, że nocują wraz z żoną w hotelu nad morzem, jednak nie korzystają z możliwości kąpieli ze względu na pływające w strefie przybrzeżnej krokodyle – dobrze wiedzieć! Podczas rejsu mijaliśmy w kilku miejscach ładne kompleksy budynków, które wyglądały jak bazy turystyczne czy hotele, miałem refleksję, że pandemia koronawirusa i na nich odcisnęła swoje negatywne piętno. W końcu dopłynęliśmy do miejsca, w którym spotykały się dwie rzeki, gdzie opuszczaliśmy łodzie i musieliśmy zarejestrować się w specjalnej księdze wejść, która znajdowała się w budynku wejściowym do parku.

Po dokonaniu formalności czekała nas wspinaczka po około 1000 schodów, jednym moście wiszącym i potężnej konstrukcji rusztowań, która wznosiła się ponad korony drzew, która okazała się być bardzo niestabilna i lekko stresująca. Stalowa konstrukcja niegdyś służyła tylko naukowcom ze stacji badawczej Kuala Belalong Field Study Centre do obserwacji procesów zachodzących w lesie deszczowym, a później udostępniono ją dla turystów, chcących odwiedzić park. Wchodziliśmy po około 40 metrów w górę, chwilę poruszaliśmy się kładką i… znowu 40 metrów schodów, kładka, a następnie bardzo wysoki tunel do wspięcia się, na którego szczycie był taras, z którego rozpościerał się niesamowicie  piękny widok na dżunglę! Weszliśmy tak wysoko, że nie było żadnego elementu, który mógłby przesłonić panoramę – widok był bajkowo fenomenalny – trudno jest go w jakikolwiek sposób opisać! Cała konstrukcja nie była zbyt stabilna, delikatnie się chwiała, co nie wzbudzało zaufania i powodowało szybsze bicie serca, ale uznałem, że skoro wchodzą tam lokalsi, to muszą być pewni jej wytrzymałości. Na samej górze nie mogliśmy być zbyt długo, ponieważ mogły tam przebywać jednocześnie tylko 4 osoby, jednak warto byłoby tam wejść nawet na krótką chwilę.

Z dachu lasu deszczowego, powolnym krokiem zeszliśmy na dół i popłynęliśmy w dół rzeki, do wodospadu, który jednak nie wyglądał jak wodospad – niewielka ilość wody ciurkała z wolna z wysokości około 3 metrów do niewielkiego zbiornika, w którym zanurzyliśmy się po szyje, a nasze stopy podskubywały małe rybki. Woda była naprawdę orzeźwiająca, dała ulgę po męczącej wspinaczce. Na szczęście w dżungli nie było komarów, co w polskich lasach latem jest jak mur beton, a wszyscy wiemy jakim utrapieniem boleśnie gryzące końskie muchy, strzyżaki jelenie czy właśnie chmury komarów. Po kąpieli wróciliśmy na łodzie, a 800 metrów przed końcem rejsu każdy z nas dostał ogromną, nadmuchaną dętkę, do których się wgramoliliśmy i spłynęliśmy wraz z nurtem rzeki do końca trasy. Woda była ciepła, w wokół nas rósł wiekowy las deszczowy wyspy Borneo… doświadczenie było wspaniałe, każdy poczuł swoje wewnętrzne dziecko, a ja przeniosłem się myślami do czasów dzieciństwa na wsi!

Zdjęcie 17-62

Po dopłynięciu do bazy, wzięliśmy prysznic, zmieniliśmy odzież na suchą i zjedliśmy pyszny obiad, przegryzając go durianem, po czym wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w podróż powrotną. Jechało się bardzo przyjemnie, Jusuf z żoną drzemali, a ja poznałem kolejnego przewodnika,
z którym umówiłem się na pływanie łodzią wokół domów na wodzie w wiosce Kampung Ayer, które nazywana jest Wenecją Orientu, choć wielu wskazuje, że jest to określenie na wyrost – zobaczymy!

Po pożegnaniu z moimi nowo poznanymi kolegami i koleżanką, udałem się do hotelu na krótki odpoczynek, ponieważ chciałem później udać się do centrum miasta, gdzie miał dziś być koncert muzyki z lat 80. Mam wrażenie, że całe centrum miasta to spójny kompleks festiwalowy – można tutaj zjeść, zrobić zakupy i na każdym kroku posłuchać muzyki na żywo, co miało związek z obchodami 78 urodzin Sułtana Hassanala Bolkiaha Mu’izzadina Waddaulaha. Wchodząc do centrum czuć było rodzinną, wesołą atmosferę. Koncertu słuchałem przez około 30 minut, nie były to do końca moje klimaty, udałem się więc do pokoju, żeby
w spokoju spisać doświadczenia z ostatnich dwóch dni, które były fantastyczne – spędziłem je wszakże głównie na łonie natury i w bardzo pięknym mieście, poznałem wspaniałych ludzi
z różnych zakątków świata. Każdej osobie, która z założenia nienawidzi muzułmanów życzę, żeby spotkała na swojej drodze tylu uprzejmych chrześcijan, ilu ja spotykam wyznawców Allaha – będzie jej/jemu niezmiernie trudno, a nastawienie i tak się pewnie nie zmieni… Stereotypy i uprzedzenia są naprawdę silne i bardzo niesprawiedliwe.

Zdjęcia nr 63-68

Kolejny dzień rozpocząłem trochę później – zjadłem śniadanie, wypiłem pyszną kawę i udałem się na spacer do dzielnicy Bandar Seri Begawan, znajdującej się około 700 metrów od mojego hotelu. Drewniane domostwa miały pod sobą rzekę Sungai Brunei i zostały zbudowane na betonowych słupach, a dzielnica była raczej zaniedbana – mało który dom był zadbany, po niektórych zostały tylko betonowe słupy – wyglądało, że miejsce powoli umiera. Domy, szkoła, sklepy i niewielki, ale bardzo ładny meczet, połączone były siecią drewnianych kładek, ulokowanych na betonowych podstawach. Kiedy woda z rzeki odpływała, w mule żwawo grasowały tysiące niewielkich krabów i inne skorupiaków, na które z godnością i precyzją polowały czaple białe – miały prawdziwą ucztę! Zauważyłem, że po rzecznym mule oraz po blaszanych dachach budynków biegają grupy makaków, które są tutaj chyba bardzo pospolitym gatunkiem małp. Z nieba zaczął siąpić deszcz, co zmusiło mnie do powrotu w kierunku hotelu.

Zdjęcia 69-87

Deszcz nie trwał długo, szybko się przejaśniło i mogłem eksplorować miasto w świetle dnia, uwieczniając je jednocześnie w obiektywie aparatu. Wędrując uliczkami, szukałem kantoru bądź miejsca, w którym wymienię dolary amerykańskie na brunejskie – usilnie poszukiwałem banknotu o nominale 20 BND, który był bardzo rzadki. Od wielu lat kolekcjonuję banknoty i monety z krajów całego świata, w Brunei skompletowałem już każdy banknot, oprócz dwudziestodolarówki! Wstępowałem więc do różnych sklepów i pytałem czy w kasie nie czeka czasem na mnie brakujący okaz – po kilku nieudanych próbach znalazłem Panią, która miała 20 BND. Kobieta początkowo chciała odsprzedać mi 20-dolarowy banknot za… 40 dolarów! Emocjonujące negocjacje zakończyły się na 30 BND za brakujący do mojej kolekcji egzemplarz 20 dolarowy, ale nikt nie obiecywał, że los kolekcjonera jest tani. Podczas wizyty w miejskiej toalecie, spotkałem dwóch Brunejczyków, którzy zaproponowali mi pływanie łodzią po rzece w cenie 20 BND za godzinę, a jako że jeden z nich pobierał opłaty za korzystanie z WC, zagaiłem go od razu o najmniejsze nominały monet – podarował mi pięcio- i jednocentówki. Byłem bardzo zadowolony z moich zdobyczy i dałem im po 1 dolarze, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Rejs łódką po rzece niespecjalnie mnie interesował, grzecznie odmówiłam, a mężczyźni nie nalegali.

Przed 17.00 udałem się w kierunku centralnego meczetu, gdzie czekał umówiony wczoraj przewodnik – Mel, któremu towarzyszyła jedna Holenderka, Tamara. Mieli do nas dołączyć jeszcze dwaj mężczyźni – Hiszpan i Amerykanin, którzy nie pojawili się o wyznaczonej godzinie, poszliśmy na nabrzeże we trójkę i wsiedliśmy do łodzi. Popłynęliśmy na południe, zobaczyć naturalne lasy mangrowe i żyjące w nich zagrożone wyginięciem nosacze sundajskie, które w Polsce są bohaterami licznych memów. Samce nosaczów mają imponującej wielkości nos, który wygląda jak lekko napełniony wodą, spłaszczony balon – im większy nos samca, tym łatwiej jest nawoływać potencjalne partnerki i przedłużać później gatunek. Nosacze sundajskie są gatunkiem endemicznym Borneo, co oznacza, że naturalnie nie występuje nigdzie indziej na Ziemi. Nosaczom zagraża głównie człowiek, karczując lasy deszczowe pod uprawy oleju palmowego, co znacznie zmniejsza siedliska gatunku. Drapieżnikami, które polują na memiczne małpy są słonowodne krokodyle, którym udaje się czasem schwytać płynącego rzeką nosacza oraz lamparty. Co ciekawe, popularność memów z nosaczami w roli głównej, przyczyniła się do większej ilości wpłat na konta organizacji zajmujących się ich ochroną.

Zdjęcia 88-107

Przed 17.00 udałem się w kierunku centralnego meczetu, gdzie czekał umówiony wczoraj przewodnik – Mel, któremu towarzyszyła jedna Holenderka, Tamara. Mieli do nas dołączyć jeszcze dwaj mężczyźni – Hiszpan i Amerykanin, którzy nie pojawili się o wyznaczonej godzinie, poszliśmy na nabrzeże we trójkę i wsiedliśmy do łodzi. Popłynęliśmy na południe, zobaczyć naturalne lasy mangrowe i żyjące w nich zagrożone wyginięciem nosacze sundajskie, które w Polsce są bohaterami licznych memów. Samce nosaczów mają imponującej wielkości nos, który wygląda jak lekko napełniony wodą, spłaszczony balon – im większy nos samca, tym łatwiej jest nawoływać potencjalne partnerki i przedłużać później gatunek. Nosacze sundajskie są gatunkiem endemicznym Borneo, co oznacza, że naturalnie nie występuje nigdzie indziej na Ziemi. Nosaczom zagraża głównie człowiek, karczując lasy deszczowe pod uprawy oleju palmowego, co znacznie zmniejsza siedliska gatunku. Drapieżnikami, które polują na memiczne małpy są słonowodne krokodyle, którym udaje się czasem schwytać płynącego rzeką nosacza oraz lamparty. Co ciekawe, popularność memów z nosaczami w roli głównej, przyczyniła się do większej ilości wpłat na konta organizacji zajmujących się ich ochroną.

Zdjęcia 108-111

Mieliśmy ogromne szczęście – po dopłynięciu w mangrowce zauważyliśmy kilka małych grup nosaczy, które dzięki długim, błoniastym palcom, poruszają się z precyzją i gracją po baldachimie koron drzew. Nosacze są niesamowicie przygotowane przez naturę do prowadzenia nadrzewnego trybu życia i rzadko schodzą na ziemię, gdzie czeka je wiele zagrożeń. Trudno było je wypatrzeć, ale głośno krzyczą, chrząkają i wydają tubalne odgłosy, co ułatwiło nam zlokalizowanie źródła hałasu. Uchwycenie ich w obiektywie aparatu było niestety niemożliwe, było późne popołudnie i światło zachodzącego  słońca świeciło nam prosto w twarze. Obserwacja nosaczy przez zwykłych turystów jest możliwa tylko z łodzi, małpy żyją w terenie zupełnie niedostępnym do obserwacji z lądu (może to i lepiej, znając czasem niekoniecznie mądre zamiary ludzi). Po około pół godzinie obserwacji wróciliśmy do miasta, gdzie pływaliśmy w rejonie wodnej wioski Kampung Ayer, później przewodnik zacumował łódź i przechadzaliśmy się po kładkach. Mel pokazał nam wszystkie elementy wioski – posterunek policji, meczety, szkołę, siłownię, sklepy i jednostkę straży pożarnej, która odgrywa tutaj niebagatelną rolę – jeśli którykolwiek z drewnianych domów zajmie się ogniem, pożoga szybko rozprzestrzeniłaby się na pozostałe budynki, a z wioski zostałyby zgliszcze. Wioska datowana jest na co najmniej 1000 lat, co jednocześnie czyni ją najstarszą na świecie, istniejącą do dziś osadą zbudowaną na drewnianych palach. Podobne wioski były niegdyś prężnie żyjącymi ośrodkami przemysłu złotniczego, tkackiego czy produkcji łodzi, przy czym do dziś ostali się tutaj praktycznie tylko producenci łodzi, tkacze pokazują proces rękodzieła tylko na umówionych wcześniej pokazach.

Mel twierdził, że niegdyś mieszkało tutaj około 30 000 osób, w tym niemal połowa populacji Malajów w Brunei, ale obecnie zostało około 2 tysięcy mieszkańców. Życie wzdłuż rzeki Sungai Brunei zmienia się, wiele drewnianych domostw, budowanych na drewnianych palach popada w ruinę, a mieszkańcy przenoszą się do innych domostw, często również pobudowanych na wodzie (na betonowych podstawach), znacznie nowszych, ale w podobnym stylu. Nowe domu budowane są przez deweloperów, wszystkie budynki wyglądają tak samo, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mieliśmy okazję wejść do jednego ze starych domów, którego wnętrze wyglądało całkiem przyzwoicie i było w nim sporo przestrzeni. Szkoda by było, gdyby to tradycyjne osiedle całkiem zniknęło, jest niewątpliwą ciekawostką, powiewem historii i atrakcją dla turystów. Możliwość wędrowania po lekko chwiejących się kładkach
i obserwacja historycznych zabudowań jest naprawdę niesamowitym doświadczeniem.

Żegnając się z Melem ustaliliśmy plan podróży na kolejny dzień, okazało się, że Tamarze podobają się podobne klimaty, zaproponowane więc przez przewodnika propozycje zostały przez nas ochoczo zaakceptowane.

Zdjęcia 112-140

Zgodnie z planem, o 9.00 Mel przyjechał z sympatycznym kierowcą po mnie, a po drodze zgarnęliśmy Tamarę spod drzwi jej hotelu. Obraliśmy kierunek na południowy-zachód od stolicy, w rejon trzeciego względem wielkości w Brunei miasta Seria, gdzie siedzibę ma Brunei Shell Petroleum (dalej BSP), znajduje się tam także naftoport, w którym cumują jednostki zbiornikowców i tankowców, przypływających po ropę oraz LNG (wychłodzony do mniej niż -162 oC (temperatura wrzenia metanu) gaz ziemny). Seria jest miastem-pomnikiem początków wydobycia ropy naftowej, przez wielu traktowanym jako pomnik przemysłu naftowego, a więc i dobrobytu i rozwoju Brunei.

Po drodze wstąpiliśmy do niewielkiego miasteczka, położonego niedaleko domu, w którym mieszkał Mel, w którym co czwartek otwarty był lokalny ryneczek, na którym lokalsi mogli sprzedawać swoje produkty. Moją konsternację wywołał fakt, że mimo ogromnej dostępności różnych, większych i mniejszych kolorowych owoców, na żadnym straganie nie mogłem kupić świeżo wyciskanego soku owocowego. Większość napojów, które były oferowane przez sprzedawców, stanowiły mieszkanki wody, soku z kartonu, mleka skondensowanego i cukru – mnie takie przetworzone napitki odpychały. Przez czas spędzony w kraju mogłem zauważyć, że Brunejczycy lubią przetworzoną żywność i napoje, co w wielu przypadkach widoczne było w postaci nadwagi.

Tamara i Mel zjedli na rynku śniadanie, wypili kawę i pojechaliśmy dalej. Zbliżając się do Seria, mijaliśmy coraz więcej szybów naftowych, które Mel nazywał osłami, ze względu na specyficzną budowę urządzeń do czerpania ropy ze złoża, przypominających mu głowę uznawanego za uparciucha koniowatego. Wszędzie wokół było bardzo czysto, a mijane części infrastruktury wydobywczej, której właścicielem jest Brunei Shell Petroleum, były nowoczesne i bardzo zadbane. BSP jest również właścicielem lokalnej rafinerii. Po drodze mijaliśmy schludne i zadbane osiedla mieszkaniowe, zajmowane przez pracowników Shella, a także niewielkie lotnisko, które służy m.in. do transferu pracowników i towarów na potrzeby rafinerii. W mieście stał pomnik – składał się ze stalowej konstrukcji i kilkunastu betonowych płyt, na których wymalowane były najważniejsze epizody historyczne przemysłu naftowego w Brunei. Instalacja leżała nad brzegiem Morza Południowochińskiego. W pobliżu pomnika znajdował się również, obecnie nieczynny, pierwszy szyb naftowy z początków XX wieku. Mel pokazał nam również jednostkę wojskową, w której służą słynni na całym świecie, nepalscy Ghurkowie. Co ciekawe, nepalscy żołnierze z 2. batalionu Royal Gurkha Rifles, stacjonują tutaj w ramach garnizonu Brytyjskich Sił Zbrojnych Brunei, na prośbę Jego Wysokości Sułtana. Niesamowici Nepalczycy są jedynym, w pełni zaaklimatyzowanym brytyjskim batalionem, który ma kompetencje do prowadzenia zaawansowanych działań operacyjnych w dżungli.

Obierając kierunek powrotny do BSB, zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie, w którym zaopatrują się pracownicy naftowi, którego półki były wyposażone podobnie do europejskiego poziomu.

Zdjęcia nr 141- 157

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze nad niewielkim jeziorkiem, które służy Brunejczykom do organizacji pikników rodzinnych na łonie natury. Podobnie jak w morzu, tak i tutaj nikt nie wchodzi do wody, ze względu na obecność krokodyli – o zagrożeniu stania się posiłkiem informują stosowne tablice ustawione wokół jeziora. Około 14.00 byliśmy w stolicy, Mel zaproponował nam zjedzenie obiadu w zaprzyjaźnionej restauracji zlokalizowanej w wodnej wiosce. Mieliśmy okazję, wspólnie z Tamarą, spróbować lokalnego przysmaku – ambaje. Danie podaje się na dużym talerzu, w którym znajduje się coś na wzór naszego gęstego kisielu, do którego podawane są różne sosy, pasty przystawki mięsne i warzywa. Jedząc, urywa się kawałek ciągnącej masy, macza w sosie i wkłada do ust. Całość mi smakowała, szczególnie sos durian-mango.

 Po obiedzie i kawie, pojechaliśmy do centrum taksówką i się pożegnaliśmy – każdy udał się
w obranym przez siebie kierunku. Powłóczyłem się jeszcze po mieście, robiąc zdjęcia, zatrzymałem się w sieciowej kawiarni Coffee Bean na moje ulubione podwójne espresso. Kiedy jednak otworzyłem drzwi kawiarni, wiedziałem, że czeka mnie powrót do przeziębienia, którego nabawiłem się z Malezji. Różnica temperatur między lokalem a zewnętrzem była tak duża, że mój organizm zwariował. W kawiarni było bardzo zimno, ja byłem lekko spocony, więc wieczorem i w nocy odchorowałem, na szczęście piłem dużo herbaty z końską dawką imbiru, wziąłem także leki przeciwzapalnych i szybko się pozbierałem. Po południu bardzo się rozpadało, ulewny deszcz przeciągnął się na większość nocy, jednak wszystko zmieniło się rano – było pogodnie i przyjemnie.

Po zjedzeniu śniadania spakowałem się, zdałem pokój i wyszedłem na spotkanie z Tamarą,
z którą umówiłem się o 10.00 przed meczetem. Od razu zauważyłem, że poziom wody w rzece znacznie się podniósł. Mieliśmy w planie z Tamarą wynająć samodzielnie łódź i popłynąć na mangrowce, aby zobaczyć nosacze ponownie. Kiedy przyjechałem do Brunei, miałem wrażenie, że bardzo ciężko tutaj o usługi dla turystów, jednak po trzech dniach wiedziałem, że nie trzeba nic specjalnego robić – starczy pochodzić nad brzegiem rzeki, a właściciele łodzi sami się zgłoszą z ofertą. Kiedy tylko pojawiliśmy się na brzegu rzeki, podszedł jakiś jegomość i zapytał czy jesteśmy zainteresowani rejsem do lasu mangrowego, aby zobaczyć nosacze. Znałem ceny podobnych usług, więc gdy jegomość rzucił, że chce 50 BND za godzinę – rozbawiło mnie to, bo łódź ze sternikiem można wynająć za 20 dolarów. Okazało się, że Brunejczyk nie posiadał łodzi – był tylko naganiaczem, a jeśli już znalazł jakiegoś „frajera” dzwonił po właściciela łodzi i zgarniał prowizję. Jako że zapłaciłem frycowe pierwszego dnia, dziś byłem cwany i nie dałem się naciągnąć na taki wybieg. Po chwili podpłynął do nas młody chłopak, który zaoferował swoje usługi za 30 BND za godzinę, jednak po dynamicznych, choć krótkich negocjacjach zapłaciliśmy mu 45 dolarów za 2 godziny rejsu.

Rejs był bardzo przyjemny, mieliśmy świetne światło i piękne widoki. W dwóch lokalizacjach spotkaliśmy grupy nosaczy, które zapozowały przed naszymi obiektywami. Popłynęliśmy dalej niż z Melem, a nasz sternik powiedział, że ze względu na ilość krokodyli na tym odcinku, lokalsi nie zbliżają się nawet do wody, o pływaniu w niej nie wspominając. Nie minęło 5 minut, kiedy zauważyłem ogromny łeb krokodyla, dryfującego na powierzchni wody. Gad, zaburzając się w wodzie, machnął na pożegnanie okazałych rozmiarów ogonem – nawet z daleka poczułem respekt przed władcą tutejszych wód. Po chwili zobaczyliśmy kolejnego, tym razem mniejszego osobnika.

Zdjęcia 158-172

Wracając do miasta minęliśmy Mela, który płynął z polską turystką, o której wcześniej wspominała mi Tamara. Kobieta miała spotkać ją w borneańskiej części Malezji, jakiś czas wcześniej. Kiedy wysiadaliśmy z łodzi, dostałem wiadomość od Mela, który proponował wspólny obiad. Nie minęła chwila, jak podpłynęła do nas wodna taksówka, która przetransportowała nas do Mela i Kasi. Poszliśmy do lokalnej restauracji, a Katarzyna opowiedziała nam, że jest lekarką i mieszka na stałe w Madrycie, choć od dwóch lat jest
w podróży, a jej domem jest świat, który ma wokół siebie. Kiedy spożywaliśmy posiłek, rozpadało się na całego, nie mieliśmy więc szans na ponowny spacer po wodnej wiosce.

Kiedy deszcz trochę osłabł, poszliśmy jeszcze na kawę do centrum, gdzie Mel i Tamara nas opuścili – Holenderka udawała się na lotnisko. Kiedy popijaliśmy z Kasią aromatyczną kawę, podszedł do nas przemiły Pan, który słyszał, że rozmawiamy po polsku. Okazało się, że Pan Marek jest emerytowanym prawnikiem z Wiednia, który w swoim życiu zwiedził już 137 państw – niesamowite! Pan Marek twierdził, że istnieje Polak, który był w każdym państwie świata, jestem ciekaw czy to prawda. Kiedy ucinaliśmy sobie miłą pogawędkę w ojczystym języku zauważyłem, że młody mężczyzna, siedzący przy stoliku obok, reaguje żywo na polski język. Zapytałem go czy jest Polakiem i… okazał się być studentem piątego roku medycyny
z Lublina, skąd akurat pochodził też Pan Marek. Wyobrażacie sobie trzech Polaków i Polkę, spotykających się przypadkowo w brunejskiej kawiarni? Jeszcze parę dni temu myślałem, że nikogo z Polski tutaj nie spotkam, a tu taka niespodzianka! Po kawce pożegnaliśmy Kasię,
a wraz z Panem Markiem pojechaliśmy do hotelu, mieliśmy pokoje niedaleko siebie – kolejne zrządzenie losu! Zjedliśmy razem obiad w hotelu, pożegnałem się z rodakiem i zostałem odwieziony przez pracownika hotelu, o dziwo – za darmo, na lotnisko.

Na lotnisku doświadczyłem stresującej sytuacji – podczas nadawania bagażu dowiedziałem się, że powinienem mieć bilet wylotowy z Indonezji, a ja miałem tylko z Singapuru – szybko jednak wyjaśniłem pracownikowi moją sytuację transferową na przyszłość i spokojnie udałem się
w kierunku sali odlotów do Dżakarty.

Zdjęcia 173-174

Podsumowując mój pobyt w Brunei i zderzając opinie, z którymi zapoznawałem się w sieci
z tym, co mnie tutaj zastało. Szczerze stwierdzam, że można spokojnie zaplanować sobie na pobyt tutaj trzy dni – jeden poświęcić na stolicę, drugi na wyjazd do niesamowitego Ulu Temburong National Park, natomiast trzeci na wyprawę do lasu mangrowego i podziwianie nosaczy oraz, ewentualnie, wyjazd do Seri.

Brunei jest bardzo ciekawym krajem, który wyraźnie próbuje gonić Singapur, choć może mieć problem ze ściągnięciem międzynarodowego biznesu. Kraj jest świetnie skomunikowany
i utrzymany w czystości, boryka się jednak z niskimi płacami i bezrobociem. W przypadku wyczerpania zasobów ropy naftowej, bądź wahnięć na rynkach, jeśli kraj się nie zdywersyfikuje źródeł dochodu, skończy się to katastrofą dla Brunejczyków.  

Uważam, że naprawdę warto zrobić krótki przystanek w Brunei i móc podziwiać piękno tego maleńkiego, zielonego i czystego kraju.

Perły wschodu Polski – Zamość i Sandomierz

Dzień 1

Wyjazd z Gniezna i przejazd do Baranowa Sandomierskiego. W godzinach popołudniowych zwiedzanie Baranowa Sandomierskiego oraz obiadokolacja w lokalnej restauracji. Nocleg w zamku w Baranowie Sandomierskim.

Dzień 2

Po śniadaniu i kawie, przejazd do Sandomierza. Całodzienne zwiedzanie miasta – m.in. Bramy Opatowskiej, Podziemnej Trasy Turystycznej, Bazyliki Katedralnej, Domu Długosza, Ratusza czy Dawnej Synagogi. W godzinach popołudniowych zwiedzanie Winnic Sandomierskich.

Dzień 3

Po śniadaniu przejazd do Zamku Krzyżtopór z jego zwiedzaniem. Następnie obiad i przejazd do Zwierzyńca, gdzie zwiedzimy Browar Zwierzyniec, Roztoczański Park Narodowy oraz wąwozy lessowe. Następnie przejazd na kolację i nocleg do pięknego Zamościa.

Dzień 4

Po pysznym śniadaniu – kilkugodzinne zwiedzanie z profesjonalnym przewodnikiem najpiękniejszych i najciekawszych miejsc Zamościa oraz zapoznanie z jego historią. Następnie obiad oraz czas wolny do dyspozycji uczestników wycieczki.

Dzień 5

Po śniadaniu wyjazd do Szczebrzeszyna na krótki przystanek i kawkę. Po zwiedzeniu Szczebrzeszyna i czasie na robienie wspaniałych zdjęć – wyjazd w drogę powrotną do Gniezna.

Termin: 13-17 czerwca 2025 r.

Cena: 1.950 zł brutto, obejmuje:

  • transport z Gniezna i powrót do Gniezna
  • organizacja wyjazdu oraz opieka pilota
  • noclegi ze śniadaniem
  • opłata przewodników plus bilety wstępu na zwiedzanie Sandomierza i Zamościa
  • ubezpieczenie
  • ubezpieczenie i składaki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • posiłków innych niż śniadanie

Naturalny i wolny Kirgistan

Zapraszam do zapoznania się ze szczegółową ofertą podróży po zapierającym dech w piersiach Kirgistanie!

W ciągu kilkunastu dni, każdy uczestnik naszej podróży maksymalnie nasyci się naturą, pysznym jedzeniem i wspaniałą atmosferą! Kirgistan oszałamia majestatycznymi górami, krystalicznie czystymi jeziorami, orzeźwiającymi potokami, a także marsjańskimi widokami w kanionie Skazka!

Dziki Kirgistan zachwyci przede wszystkim poszukiwaczy natury, stąd nasze plany nocowania pod namiotami – nie ma nic piękniejszego niż kąpiel czystym, górskim potoku, a później sen na górskiej polanie, pod rozgwieżdżonym kirgiskim niebem! Podróżników kochających podobne klimaty zapraszamy do wspólnego doświadczania i niekończących się zachwytów nad pięknem Kirgistanu.

Jeśli masz jakiekolwiek pytania – dotyczące kosztów, warunków, planów – pisz do nas przez Instagram, Facebook, dzwoń, SMSuj, z chęcią odpowiemy i opowiemy dlaczego warto wybrać się z nami do Azji Środkowej!

Dzień 1

Wylot z Warszawy do Biszkeku, z przesiadką w Istambule.

Dzień 2

Zwiedzanie zielonego i spokojnego centrum Biszkeku, wymiana waluty i przygotowanie do podróży po kraju z wykorzystaniem wygodnych aut terenowych. Na koniec dnia wspólna kolacja w lokalnej restauracji i odpoczynek przed kolejnym dniem.

Biszkek.

Dzień 3

Wyjazd z Biszkeku i podróż w rejon miasta Chong-Sary-Oy, które leży nad północnym brzegiem jeziora Issyk Kul. Podczas trasy będziemy mieli okazję podziwiać niesamowite krajobrazy, klimatyczne miejscowości oraz panoramę jeziora Issyk Kul. Podczas przejazdu (w zależności od życzeń gości) – przystanki na zdjęcia lub… kąpiel w jeziorze Issyk Kul!

Jezioro Issyk Kul.

Dzień 4

Całodzienna podróż w góry, w kierunku przełęczy Prokhodnogo Ushchel’ya. Pierwszy, z kilku planowanych, wyjazd samochodami terenowymi w malownicze kirgiskie góry. Wieczorem – zjazd na nocleg w rejon jeziora Issyk Kul (możliwy nocleg pod namiotami w zależności od warunków terenowych i pogodowych!).

Dzień 5

Przejazd do miasta Karakol – kolacja i spacer po mieście (jeżeli czas nam pozwoli), nocleg. Po drodze przystanki fotograficzne oraz kąpiel w jeziorze – według uznania.

Dolina Karakol.

Dzień 6

Całodzienna jazda konna doliną Karakol (dla gości, którzy nie chcą jeździć konno – całodzienny trekking lub wypoczynek). Dolina jest wspaniała – to niemal symbol kirgiskiej natury – na każdym kroku spotkamy wolno pasące się konie, rwące potoki i soczyście zielone drzewa. Całość dosłownie zapiera dech w piersiach! Napotkani lokalsi z ciekawością zagadują do przybyszy, obdarzając szczerymi uśmiechami.

Dolina Karakol.

Dzień 7

Wyjazd z Karakol w kierunku miasteczka i przełęczy Barskoon, skąd nastąpi wjazd na wysokość około 4000 m. n. p. m., w rejon przełęczy Kara-Say. Na górze przełęczy położone jest jezioro – widok jest niewiarygodnie piękny! Zjazd z góry i przejazd do miasteczka Kadży Say na nocleg. Po drodze podziwianie wspaniałych górskich widoków, możliwość obserwowania orłów czy świstaków.

Przełęcz Barskoon.

Dzień 8

Po śniadaniu wyjazd do Kanionu Skazka, przypominającego krajobrazem… powierzchnię Marsa! Następnie przejazd do miasta Naryn na nocleg. Po drodze przystanki w ciekawych dla oczu i obiektywów fotograficznych miejscach.

Kanion Skazka.

Dzień 9

Wyjazd, w godzinach porannych z Narynu, w kierunku jeziora Sangkol. Po drodze będzie mnóstwo okazji do podziwiania niesamowitych widoków i życia lokalnych pasterzy. Wspinając się serpentynami na wysokość ok. 4000 m. n.p.m., czekają nas niewiarygodnie piękne widoki! Nocleg w obozie składającym się z jurt.

„Zwyczajne” widoki w Kirgistanie.

Dzień 10

Całodzienny wypoczynek nad jeziorem Sangkol, jazda konna, spacery, kąpiele w krystalicznych wodach jeziora – w zależności od potrzeb podróżników. Spokojna adaptacja do warunków wysokogórskich. Podziwianie pasących się koni, owiec czy jaków. Płaskowyż i piękne widoki, dają możliwość kontemplacji i oderwania się od problemów życia codziennego. Kolejny nocleg w jurcie.

Kirgiskie panoramy.

Dzień 11

Zjazd, we wczesnych godzinach porannych z przełęczy i przejazd do Biszkeku. Wspólna pożegnalna kolacja i nocleg.

Dzień 12

Przejazd na lotnisko i powrót do Polski.

Cena obejmuje:

  • organizację wyjazdu oraz opiekę pilota
  • ubezpieczenie
  • ubezpieczenie i składki na TFG i TFP

Cena nie obejmuje:

  • międzynarodowych biletów lotniczych Warszawa – Biszkek – Warszawa
  • noclegów
  • opłat za wynajmowanych lokalnych przewodników
  • opłat za wstępy do muzeów czy innych płatnych atrakcji turystycznych
  • inne usługi nieuwzględnione w planie wycieczki\

Każdy z uczestników musi posiadać zabezpieczoną kwotę około 700 USD, z czego finansowane będą, według faktycznie poniesionych kosztów:

  • przejazdy samochodami terenowymi na terenie Kirgistanu
  • noclegi (część noclegów może być pod namiotem)
  • wyżywienie
  • inne, rzeczywiste koszty wynikające z programu

Plan wyjątkowych podróży na 2025 rok!

Pomyśl już dziś, czego chcesz doświadczyć w 2025 roku! Szczegółowe informacje dot. każdej z destynacji pojawią się już wkrótce – ale jeżeli masz do nas jakiekolwiek pytania – dzwoń lub pisz, chętnie porozmawiamy!

Rumunia z ogromnym potencjałem!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Weekend majowy 2024 r. i dziewięć dni wolnego to szansa zarazem na wypoczynek, jak i stres, jak ten czas dobrze wykorzystać. Co bym jednak nie myślał i tak do głowy przychodziła mi Rumunia. Kraj położony jeden dzień jazdy z Gniezna, sympatyczni ludzi, pyszne jedzenie i wspaniała natura.

Rumunia to bardzo ciekawy kraj, który graniczy z Węgrami, Serbią, Bułgarią, Ukrainą i Mołdawią, natomiast od wschodu – z Morzem Czarnym. Ma powierzchnię 238 391 km2. Liczba ludności to około 18 mln. Obowiązująca waluta to lei (RON), gdzie 1 USD to około 5 RON. Religią dominującą jest prawosławie. Kraj uważam za wyjątkowo urodziwy, co wynika z jego górzystego charakteru – 30% zajmują Karpaty, które dominują w środkowej części Rumunii.

W związku z tym, że wyjechałem trochę później, pierwszego dnia pokonałem 900 km i dojechałem poprzez Słowację do pięknego i sympatycznego węgierskiego miasta Debreczyna. Miasto, liczące około 200 tys. mieszkańców, w sobotni wieczór 27 kwietnia było trochę rozbawione – kilka otwartych restauracji i barów, kluby z muzyką na żywo oraz wielu młodych ludzi szwendających się to tu, to tam. Pomimo że były to nocne godziny, miasto wyglądało na czyste, ładnie odrestaurowane i niezbyt tłoczne. Można było zauważyć wielu ludzi pochodzących z całego świata: czarnoskórych, o azjatyckich czy arabskich rysach twarzy. Wszędzie panowała bardzo pokojowa i przyjacielska atmosfera.

Zdjęcia 1-7. Debreczyn.

Przenocowałem w spokojnym i położonym blisko centrum hotelu. Rano pobiegałem i miałem okazję zrobić kilka zdjęć centrum Debreczyna w pięknych słonecznych kolorach. Po godzinie 10.00 wyjechałem w kierunku granicy z Rumunią. Na granicy było przede mną tylko jedno auto, więc po dosłownie pięciu minutach oczekiwania znalazłem się po stronie rumuńskiej. Od razu za granicą kupiłem winietę i pojechałem w kierunku Satu Mare. Mijałem wiele większych i mniejszych wsi, które wyglądały pięknie, również dzięki funduszom europejskim. Po drodze zauważyłem wiele punktów z warzywami czy owocami. Gdzieniegdzie można przeżyć szok kulturowy, ponieważ nielubiani przez Rumunów Cyganie szaleli końskimi zaprzęgami. Rumuńscy Cyganie są bardzo biedni i nawet w kwietniu chodzili boso, tradycyjnie żebrząc… Niestety w Polsce wiele osób postrzega Rumunię przez pryzmat tego narodu, myśląc, że Rumun to Cygan. Prawda jest taka, że nie można z wyglądu, w większości, odróżnić Polaka od Rumuna – nie dosyć, że mamy podobny temperament, to także rysy twarzy.

Zdjęcie 8-11. Satu Mare.

W mieście Satu Mare zrobiłem godzinną przerwę na kawkę i zwiedzanie pięknie odrestaurowanego centrum miasta. To już kolejne rumuńskie miasto, które jest świetnie odrestaurowane, z bardzo rodzinną i przyjazną atmosferą. Po miłej przerwie kontynuowałem podróż w kierunku Gór Marmaroskich. Góry Marmaroskie to część Wewnętrznych Karpat Wschodnich na terenie Rumunii i Ukrainy, o długości głównego grzbietu 93 km i obszarze około 2000 km2.

Przez pierwsze 30–40 km droga była prosta, a następnie zmieniła się w krętą (jak to w górach). Dokoła niej rosły piękne liściaste lasy, podobne do tych w naszych Bieszczadach, widać też pastwiska z owcami, dużo krów oraz kóz. Po jakimś czasie zatrzymałem się i zacząłem szukać noclegu. Poprzez Booking znalazłem hotel, który według mapy znajdował się kilka kilometrów od głównej trasy. Po drodze kontaktowała się ze mną poprzez WhatsApp właścicielka – udzieliła mi wszystkich najważniejszych informacji, ponieważ na miejscu była tylko jej matka, która nie mówiła po angielsku. Pytała się, czy wiem, że do hotelu jedzie się 2,5 km polną drogą. Dla mnie nie był to żaden problem. Po drodze spotkałem jeszcze parę przemiłych Polaków, którzy nissanem podróżowali podobnie jak ja, czyli na pełnej improwizacji.

Zdjęcie 12. Cyganie rumuńscy.

Zdjęcia 13-15. Pierwsze widoki na Góry Marmaroskie.

Kiedy dojechałem do hotelu, poczułem się jak w raju. Zresztą po drodze było widać prawdziwe naturalne górskie życie. Hotel oddalony od drogi asfaltowej o około 2,5 km, piękna dolina, gdzie obok rzeki biegnie polna droga, dokoła cudowna i dzika natura. Po przejęciu pokoju zaliczyłem godzinny spacer, idąc polną drogą i podziwiając naturę.

W hotelu, kiedy chciałem opisać dwudniowe wrażenia, dojechał właściciel hotelu, który dał mi wiele ciekawych namiarów na miejsca warte odwiedzenia. Od razu było widać rumuńską gościnność. Pan zapytał, czy wypiję sznapsa, na co ja, jak zawsze, odpowiedziałem, że z przyjemnością. Pyszna i mocna palinka oraz rozmowa trochę się przeciągnęły, ale dzięki temu dowiedziałem się, co bezwzględnie muszę zobaczyć w Rumunii. Powoli układała mi się trasa na kolejne dni. To lubię – Krzysztofa podróże bez planu zawsze wyglądają tak samo. Pierwszego dnia mam ogólny kierunek podróży, która się wypełnia szczegółami w miarę poznawania nowych ludzi. Wszystko tylko po to, aby moi przyszli klienci byli zachwyceni miejscami, w które ich zabiorę.

Zdjęcia 16-20. Hotel i jego okolice.

Kolejnego dnia pojechałem zobaczyć najwyżej położony wodospad w Rumunii. Po około godzinie jazdy dolinami od miejscowości Viseu de Sus, gdzie praktycznie nie można było jechać szybciej niż 50–60 km/h, dojechałem na parking kompleksu Borsa – Cascade Cailor Complex Borsa, gdzie zostawiłem samochód. Następnie kupiłem bilet na wyciąg krzesełkowy i wjechałem na górę. Widoki już z wyciągu były bardzo piękne – wszędzie zielone wzgórza, niektóre z nich jeszcze pokryte śniegiem. Po wjeździe na szczyt należało jeszcze iść około 30 minut, aby zobaczyć przepiękny wodospad, gdzie woda spadała ponad 150 m w dół. Na szczęście nie trafiłem jeszcze na szczyt turystyczny. Po zrobieniu zdjęć udałem się spacerkiem w dół. Po drodze spotkałem grupę sympatycznych Polaków, z którymi wymieniłem się wrażeniami ze zwiedzania Ukrainy i Rumunii.

Zdjęcia 21-28. Rejon wodospadu.

Na dole, wracając autem do hotelu, wstąpiłem do polecanej mi przez właścicielkę hotelu restauracji, gdzie zjadłem pyszny obiad i odpocząłem. Obiad w pięknie położonej restauracji bardzo mnie zrelaksował. Pyszne potrawy, a na zakończenie – kawka, wino i palinka. Kiedy wróciłem do hotelu, postanowiłem iść na spacer po wsi. Wychodząc, natknąłem się na właściciela hotelu, który zasugerował mi trasę przez las pod górę, gdzie na szczycie miałem zobaczyć ośnieżone szczyty innych gór. Droga okazała się dość wymagająca, a dodatkowo zbliżała się noc, przez co chodzenie w nocy po lesie zrobiło się ryzykowne. Kiedy już w końcu wróciłem, pojechałem jeszcze z właścicielami hotelu do ich dwóch innych hotelowych lokalizacji obejrzeć stare drewniane domy pod wynajem. Za bardzo przyzwoite pieniądze można u nich wynająć drewniany dom nad samą rzeką lub na jednym ze wzgórz, będąc całkowicie oderwanym od cywilizacji. Wszystkie leżały przy polnej drodze, otoczone pięknymi zielonymi wzgórzami, a najbliższa droga asfaltowa znajdowała się w odległości 2 km.

Zdjęcia 29-30. Dom turystyczny pod wynajem.

Czas w Rumuni szybko biegnie, szczególnie że to piękny i przyjazny kraj. Jeżdżąc cały dzień po okolicy, mogłem podziwiać cudowne zielone wzgórza i doliny. Kolejnego dnia rano, 30 kwietnia 2024 r. zamierzałem wybrać się na sześciogodzinną podróż jedną z niewielu lub jedyną działająca leśną kolejką wąskotorową. Ciekawostka jest taka, że w Rumunii lokomotywy spalinowe do kolejek produkowano aż do 1986 r. Obecnie kolejka jest prowadzona przez prywatnego właściciela. Widać po liczbie turystów, że był to strzał w dychę. W Rumunii cały czas dostępnych jest kilkaset kilometrów torów kolejowych. Generalnie kolejka służy do wożenia robotników leśnych do lasu i wywożenia ściętego przez nich lasu.

Kolejka w maju rusza o godzinie 9.30 i 10.00, w sezonie kursów jest chyba pięć. Już miałem bilet kartonikowy, w cenie około 85 PLN, przypominał stare polskie bilety w pociągach. Parking był pełen samochodów, zauważyłem także dużo Polaków czy samochodów na polskich numerach rejestracyjnych.

Jadąc kolejką, która startowała z Viseu de Sus, początkowo można podziwiać rumuńskie zabudowania, które później przechodziły płynnie na bardziej naturalne widoki. Po około dwóch godzinach nastąpiła mała przerwa na dolanie wody do parowozu, następnie po około 40 minutach dalszej jazdy dojechaliśmy do stacji końcowej. Na stacji Palatin przygotowano posiłek dla turystów. Można było zwiedzić muzeum, pospacerować po okolicy czy posłuchać dość agresywnej muzyki rumuńskiej, która leciała ze starych, słabej jakości głośników. Droga powrotna okazała się równie urokliwa, a najładniejsze były łuki na biegnącą obok torów rzekę.

Zdjęcia 31-43. Kolejka wąskotorowa.

Po wycieczce, którą polecam każdemu, zadzwoniłem do właścicielki hotelu i zapytałem, co mogę jeszcze zobaczyć. Zaproponowała mi oddaloną o ponad godzinę jazdy autem wieś Breb, która jest bardzo atrakcyjna turystycznie ze względu na dużą liczbę drewnianych domów. Po drodze zatrzymałem się jeszcze we wsi Barsana, w której znajduje się absolutnie cudowny kompleks klasztorny z XIII w., znajdujący się obecnie na liście UNESCO. Zgodnie z lokalną tradycją są to budowle drewniane, kryte gontem, a powstawały pod nadzorem architekta Dorela Cordos. Kompleks klasztorny składa się m.in. z Bramy Maramurskiej, dzwonnicy, przepięknej cerkwi, ołtarza letniego, kaplicy oraz budynków mieszkalnych i gospodarczych. Główna cerkiew z wieżą osiągającą wysokość 57 m przez wiele lat była najwyższym obiektem drewnianym w Europie.

Zdjęcia 44-49. Kompleks Barsana.

Po drodze do wsi Breb miałem okazję podziwiać piękne zielone wzgórza i ciekawe wsie. Szczególnie interesujące okazały się domy drewniane i często ogromne drewniane bramy. Bramy były niesamowicie ciekawie zdobione, przez co przyciągały wzrok. We wsi Breb w kilku miejscach znajdowały się wystawione stragany z oryginalnymi tradycyjnymi rumuńskimi strojami oraz produktami, szczególnie palinką. Można było też wejść do niektórych zagród zrobić zdjęcia czy popróbować lokalnych specjałów. We wsi znajdowała się także bardzo ładnie zdobiona drewniana karczma, oferująca pyszny lokalny posiłek. Widać było, że we wsi mieszają się na przemian współczesne domy ze starymi drewnianymi. Można tam zobaczyć wszystkie elementy rumuńskiej architektury drewnianej, począwszy od kościołów, nagrobków, drewnianych bram, ogrodzeń z desek czy wyplatanych z leszczyny, poprzez drewniane zabudowania gospodarskie i w końcu piękne stare drewniane domy. Wiem, że wielu Polaków ma bardzo negatywne stereotypy na temat Rumunów, które wynikają z obecności w Polsce rumuńskich Cyganów. Prawda jest taka, że są oni bardzo podobni do nas, kraj mają cudowny, podobny do naszych Bieszczad czy Beskidów. Jeśli ktoś szuka biedy w Rumunii, to jej tutaj nie znajdzie, i nawet konie z zaprzęgami, dość tu jeszcze powszechnymi, tego nie zmienią. Widać też dużą sympatię, jaką się darzą ludzie w tym kraju – na każdym kroku się zagadują, dyskutują czy żartują. To naprawdę piękny i godny polecenia kraj.

Na miejscu w znanej drewnianej karczmie zjadłem pyszny tradycyjny obiad – kiełbaski z ziemniakami, krojonymi w kawałki w łupinach. We wsi lokalna ludność wystawiała także swoje rękodzieło czy sprzedawała produkty spożywcze. Po degustacji kupiłem trochę rumuńskiej sławnej palinki domowej roboty. Fajnie wyglądał moment, kiedy pani nalewała z beczki pełnej palinki do butelek ten pyszny trunek. Wcześniej w kilku miejscach widziałem, jak ludzie pędzą beczkami palinkę, pod gołym niebem w biały dzień, bez stresu, że przyjedzie policja i zneutralizuje sprzęt do produkcji, o odpowiedzialności karnej już nie wspominam. Ta sama Unia Europejska, a jak wygląda ona w praktyce. Rumuni mogą dużo więcej niż nasi mistrzowie ducha puszczy w Podlasia. To samo dotyczy jedzenia – prawie każdy we wsi ma tutaj kury, kaczki czy świnie na wolnym wybiegu, dzięki czemu produkują żywność o smaku, który w Polsce jest deficytowy i dostępny dla wybranych, i to jeszcze w wybranych rejonach kraju.

Zdjęcia 50-67. Wieś Breb.

Kolejnego dnia, czyli 1 maja, miałem w planach przemieścić się do Sibiu – miasta, które znałem sprzed lat, kiedy jako żołnierz odbywałem tutaj dwutygodniowe ćwiczenia wojskowe. Pamiętam, że miasto, znane także pod starą nazwą Siedmiogród, robiło na mnie ogromne wrażenie. Piękna, nieźle utrzymana starówka – według niektórych najpiękniejsza starówka Europy Środkowo-Wschodniej – codziennie przyciągała tysiące turystów i samych mieszkańców miasta. Klimat wąskich uliczek, piękne place, koncerty i piękna gra światła szczególnie wieczorem na każdym chyba odcisnęły swoje wrażenie.

Rano zapłaciłem rachunek i po raz pierwszy od dawna nie chciałem wyjeżdżać. Hotel, w którym spędziłem trzy noce, położony był 2,5 km od głównej drogi asfaltowej, pośród gór pokrytych lasem. Dokoła same łąki, na których pasły się konie, krowy, owce czy kozy. Poza tym na każdym kroku słychać śpiew ptaków i szum płynącej nieopodal rzeczki. To wszystko spowodowało, że chciałem się położyć na leżaku, wsłuchać w szum drzew, wypić lampkę rumuńskiego winka i nigdzie się nie ruszać. Niestety, plany należy realizować, podjechałem więc jeszcze 300 metrów do sąsiedniego gospodarstwa, gdzie zakupiłem kozie sery, a w miasteczku – kilka litrów miodu z Karpat, polecanego przez właścicielkę hotelu.

Jadąc kilka godzin na południe przez Rumunię, przez większość czasu miałem okazję pokonywać zakręty i przebijać się prze wyższe i niższe wzgórza. Jazda po tym pięknym kraju to prawdziwa przyjemność. Widząc, gdzie i jak się wypasają zwierzęta, zrozumiałem, dlaczego ich żywność jest tak pyszna. Oczywiście bardzo często można spotkać konie z wozem, ale to nie świadczy o tym, jak by niektórzy chcieli, że to zacofany kraj. Jak wszędzie, wiele osób jest tu jeszcze biedna. Jednak co do zasady drogi są dobre lub bardzo dobre, oczywiście boczne są gruntowe, jak i u nas. Miejscowości są czyste i sukcesywnie remontowane, a ludzie – bardzo mili i sympatyczni. Można też wypić piwko pod sklepem, tak jak u nas kiedyś. Kierowcy, jak i u nas, w większości przekraczają dopuszczalną prędkość o około 20 km, ale jeżdżą bezpiecznie. Nikt tu nie trąbi i nie wymusza pierwszeństwa. Czasami stoi gdzieś policja, ale wszyscy ostrzegają się, więc nie ma problemu. Jeżdżąc po Rumunii, człowiek łapie taki spokój wewnętrzny i luzik.

Po drodze wstąpiłem na dwie godziny do miejscowości Alba Julia. Słynie ona z tego, że znajduje się tam świetnie odrestaurowana cytadela z XVII w., która powstała na terenie, gdzie kiedyś działał fort rzymski. Prawdopodobnie tutaj także kształtowała się państwowość Rumunów, przez co miejsce jest dla nich bardzo ważne. Większość budynków w cytadeli, poza jednostką wojskową, znajduje się w prawie idealnym stanie. Całą cytadelę otaczają fosa i umocnienia, które robią ogromne wrażenie. Zresztą była fosa jest dzisiaj wykorzystywana jako ścieżka spacerowa, znajduje się tam także kilka restauracji. W cytadeli znajduje się kilka muzeów czy kościołów, chętnie odwiedzanych przez licznych turystów. Akurat będąc tam o godzinie 18.00, miałem okazję być świadkiem wejścia kolumny żołnierzy rzymskich z całym orszakiem innych rekonstruktorów i rekonstruktorek. Pamiętam, że kilka lat wcześniej w tym samym miejscu o określonych godzinach odbywała się odprawa wart żołnierzy z okresu XVII w. Ponowny przyjazd do Alba Julia sprawił mi ogromną przyjemność. Jedyny mankament to brak słońca, który znacznie utrudnił mi zrobienie dobrych zdjęć.

Zdjęcia 68-82. Alba Julia.

Po spacerze w Alba Julia dojechałem szybko autostradą do Sibiu. Rumuni mają kilkaset kilometrów autostrad, ale co do zasady jeździ się typowymi drogami, co znacznie ogranicza szybkość przemieszczania się po tym pięknym kraju. Około godziny 19.00 byłem już w Sibiu. Po szybkiej rejestracji w hotelu udałem się spacerem około 2,5 km do centrum miasta, które prawie wcale się nie zmieniło. Piękna architektura, mnóstwo ludzi, restauracje czy lodziarnie. Tak zapamiętałem to miasto i takim je zobaczyłem ponownie.

Po zjedzeniu kolacji w polecanej w internecie restauracji udałem się na kilkugodzinny spacer uliczkami i placykami tego pięknego miasta, gdzieniegdzie zatrzymując się na lampkę pysznego winka. Liczba świetnych, pochowanych na małych placykach czy wąskich uliczkach restauracji czy kawiarni zadowoli każdego turystę czy mieszkańca miasta.

Zdjęcia 83-94. Sibiu nocą.

Kolejnego dnia miałem w planach pojechać kilkadziesiąt kilometrów w góry Karpaty, aby przejechać przechodzącą przez nie słynną Trasą Transfogaraską. Czytałem w internecie, że jest zamknięta do końca czerwca, ale po cichu liczyłem, że może jednak do jakiejś wysokości dojadę. I tak właśnie się stało – dojechałem tylko do pewnej wysokości, skąd można było wjechać kolejką wagonikową nad jezioro Bâlea lub udać się spacerem do podnóża wodospadu. Na miejscu w restauracji zjadłem mici, czyli mielone mięso z grilla podawane razem z pastą kukurydzianą polentą. Następnie udałem się na godzinny spacer do wodospadu i z powrotem. Zauważyłem na miejscu wielu turystów z Polski, którzy przyjeżdżali samochodami prywatnymi i autokarami. Sam spacer do wodospadu nie był zbyt wymagający poza ostatnimi 10 minutami trudnych podejść. Wysiłek się opłacał a widoki były piękne, brakowało tylko trochę słońca do ładnych zdjęć.

Wracając powoli krętymi drogami, natknąłem się na najlepszy widok tego dnia. Na parkingu przy drodze leżał sobie piękny niedźwiedź. Leżał i nic sobie nie robił z przejeżdżających samochodów. Reagował tylko bardzo dynamicznie w momencie, gdy ktoś rzucał mu coś do jedzenia. Jednak po chwili znowu się kładł i czekał na kolejną porcję darmowego jedzenia. Niesamowity widok. Nie ukrywam, że jadąc do Rumunii, miałem nadzieję, że spotka mnie szczęście i zobaczę misia, których podobno jest w tym kraju około 13 tys. Przy 300 naszych polskich misiach to ogromna liczba. Patrzyłem na niego chyba z 20 minut z odległości może 4–5 m bez ryzyka, że coś mi się może przydarzyć.

Zdjęcia 95-106. Wycieczka pod wodospad.

Po powrocie do Sibiu przez kilka kolejnych godzin spacerowałem po starówce tego pięknego i turystycznego miasta. Na każdym kroku można tu zjeść smaczny regionalny posiłek czy napić się dobrego rumuńskiego wina. Późnym wieczorem zatrzymałem się na degustację w małej kawiarni w bardzo bocznej uliczce. W większości restauracji obsługa mówi świetnie po angielsku. Miasto ma wiele do zaoferowania turystom – zarówno w samym mieście, jak i w odległości 30 minut jazdy samochodem do najbliższego pasma górskiego.

Zdjęcia 107-120. Sibiu.

Ostatni cały dzień w Rumunii, 3 maja, spędziłem mocno w ruchu. Od właścicieli pierwszego hotelu na północy Rumunii dostałem namiary na trzy punkty, które bezwzględnie chciałem zobaczyć. Pierwszy to przepiękna wieś Rimatea, zamieszkała przez Węgrów. Licząca sobie kilkaset lat miejscowość powstała w związku z odkryciem rud żelaza. Obecnie jest znana ze swojej bezcennej i przepięknej architektury, którą można podziwiać, gdyż zachowało się ponad 140 oryginalnych domów. Sama miejscowość położona jest pomiędzy dwoma pasmami wzgórz. Na miejscu można pospacerować i spróbować lokalnych specjałów. W okolicznych wsiach oferowane są też wyroby prosto z gospodarstwa.

Zdjęcia 121-124. Piękne wsie mijane na trasie do miasta Rimatea.

Zdjęcia 125-137. Piękne miasteczko Rimatea.

Po wizycie w węgierskiej wsi pojechałem do miasta Turda, które słynie z kolei z otwartej dla zwiedzających kopalni soli – Salina Turda. Znajduje się ona kilka kilometrów od samego miasta. Przed nią mieszczą się parking i mały budynek administracyjny, gdzie za cenę 60 RON kupujemy bilet i zwiedzamy kopalnie. Do kopalni schodzimy długimi na kilkadziesiąt metrów schodami. Następnie odwiedzamy różne sale solne powstałe po wydobyciu soli. Dwie największe i robiące ogromne wrażenie są ze sobą połączone. Do pierwszej zjeżdżamy windą kilkanaście pięter w dół. Znajduje się w niej m.in. koło, gdzie na fotelach możemy oglądać salę z wysokości, amfiteatr czy sala do gry w tenisa stołowego.

Z pierwszej sali zjeżdżamy windą kolejne kilkanaście pięter w dół. W tej sali mamy jezioro, po którym możemy pływać łódkami, kładkę nad jeziorkiem czy miejsca do wypoczynku i wdychania powietrza pełnego soli. W kopalni udostępnionych jest jeszcze kilka innych mniejszych sal, gdzie możemy poznać historię tego miejsca. Wszystko zorganizowano na bardzo wysokim poziomie, co zasługuje na pełne uznanie i rekomendacje.

Zdjęcia 139-146. Kopalnia soli Salina Turda.

Zdjęcia 147-159. Miasto Kluż Napoka

Na zakończenie tego ciekawego dnia dojechałem w końcu do bardzo dużego i bogatego miasta Kluż Napoka. Z opowieści moich pierwszych gospodarzy wynikało, że jest to drogie, ale piękne i zarazem bogate miasto. Pospacerowałem po nim z dużym zainteresowaniem. Dużą część starego miasta pięknie odrestaurowano, choć część budynków, skwerów i ulic w dalszym ciągu jest remontowana. Miasto rzeczywiście jest duże, a budynki w nim – reprezentacyjne i w większości bardzo ładnie zrobione. Przeszkadzać może trochę ruch uliczny, w związku z dużym natężeniem ruchu samochodowego. Spacer po starówce – bardzo dużej i poprzecinanej ruchliwymi ulicami – może trochę zmęczyć. Z kolei na pewno nie zachęcają do aktywnego życia nocnego wysokie ceny, które osiągają poziom Warszawy, i to samego centrum.

Ostatni dzień to już powrót do Polski. Odległość z Kluż Napoki do Gniezna wynosi około 1150 km. Przejazd po Rumuni to ponownie była przyjemność podziwiania gór i możliwość zjedzenia pysznego posiłku w restauracji przy drodze z widokiem na góry. W mijanych wsiach można nabyć lokalne produkty spożywcze lub przemysłowe. Niedaleko od granicy mijałem kolejne duże miasto Oradea, skąd już biegła do granicy z Węgrami nowa autostrada. Kiedy wjechałem do Węgier, miałem wrażenie, że ich piękne i nowe autostrady zostały zbudowane tylko po to, aby Polacy mogli sprawnie podróżować do Rumunii. Jest bardzo mały ruch, a 80% mijanych samochodów miało polskie tablice rejestracyjne. Następnie Słowacja – tutaj w drodze do granicy z Polską już nie wszędzie są autostrady, ale wolną jazdę rekompensowały cudowne widoki na słowackie góry. Słowacja naprawdę ma duży potencjał turystyczny, który w trakcie jazdy zdecydowałem w przyszłości zbadać. Szczególne wrażenie na trasie robił zamek w Starej Lubowni, którego jednak ze względu na brak czasu nie zwiedziałem.

Zdjęcie 160. Słowacki zamek Stara Lubownia.

Podsumowując, był to kolejny mój wyjazd do Rumuni, pierwszy taki długi, i powiem szczerze, że znowu mam niedosyt, że tak mało zdążyłem zobaczyć. W Polsce panuje na temat Rumunii wiele krzywdzących stereotypów, a jest to naprawdę przepiękny górzysty kraj, który ma wiele do zaoferowania nawet najbardziej wymagającym turystom i podróżnikom. Rumunia to kraj bardzo ambitny, który szybko się modernizuje – budowane są drogi, odrestaurowywane starówki w małych i większych miastach. Wsie dbają o drogi, chodniki, zieleń, wszędzie jest czysto i spokojnie. Ludzie są bardzo przyjaźni i nawet jeśli nie mówią po angielsku, starają się porozumieć. Największy atut to pyszne i zdrowe jedzenie. Warto spróbować mici, pączków czy zup – wszystko jest poza tym świetnie doprawione.

Albania – nieodkryta Kraina Orłów

Albania to niewielki kraj o bogatej historii i kulturze oraz pełny malowniczych krajobrazów, znajdujący się w południowo-wschodniej Europie, na Półwyspie Bałkańskim, nad Morzem Adriatyckim i Morzem Jońskim. Powierzchnia Albanii wynosi 28 748 km2 – jest więc prawie 11 razy mniejsza od powierzchni Polski. Kraj zamieszkuje około 3 mln ludzi, a zdecydowana większość mieszkańców to Albańczycy; mniejszości narodowe i etniczne stanowią jedynie 3% populacji. Do najliczniejszych mniejszości narodowych należą Grecy, Macedończycy i Czarnogórcy, a w przypadku grup etnicznych – Gegowie, Toskowie czy Romowie. Dominującymi wyznaniami są islam, a następnie katolicyzm i prawosławie, chociaż wielu Albańczyków nie utożsamia się z żadną religią. Wynika to faktu, że w drugiej połowie XX w. Albania była krajem ateistycznym, jedynym takim wówczas na świecie. Albania graniczy z czterema państwami: Czarnogórą, Kosowem, Macedonią Północną oraz Grecją. Stolicą, a zarazem największym miastem, jest Tirana. Językiem, którym posługuje się ludność w Albanii, jest albański, a obowiązującą walutą – lek albański (ALL), dzielący się na qindarki. W języku urzędowym nazwa kraju oznacza „orzeł” i pochodzi od orłów, które niegdyś krążyły nad albańskimi jeziorami oraz górami. Ponadto orzeł (dwugłowy czarny) widnieje na albańskiej fladze – symbolizuje to odwagę Albańczyków. Pomimo niewielkich rozmiarów Albania oferuje wspaniałe krajobrazy ze względu na swoje górzyste położenie (góry stanowią aż 75% powierzchni kraju) oraz różnorodność przyrodniczą. Oprócz gór znajdują się tu bowiem piękne piaszczyste plaże, duże jeziora, doliny, kaniony i jaskinie.

Albania słynie nie tylko z turkusowego morza, pasm górskich, antycznych budowli czy gajów oliwnych, ale również przepysznej kuchni. Dania kuchni albańskiej stanowią połączenie smaków kuchni tureckiej, bałkańskiej i śródziemnomorskiej. Wśród lokalnych specjałów wyróżniamy burek (placek z nadzieniem, wykonany z ciasta filo), tavë kosi (zapiekane danie z jagnięciny i ryżu, z dodatkiem jogurtu) czy trileçe (ciasto biszkoptowe nasączone trzema rodzajami mleka).

Tereny dzisiejszej Republiki Albańskiej były zamieszkiwane już w starożytności – swoją osadę założyły tu plemiona iliryjskie. W późniejszych czasach władali nimi Rzymianie, Bizantyjczycy, Słowianie czy Bułgarzy. Pierwsze państwo albańskie powstało właściwie w XII w., jednak po 200 latach zostało podbite przez Serbów. W XV w. kontrolę nad nim przejęli Turcy osmańscy, a panowanie tureckie trwało ponad 400 lat. Wówczas wielu ludzi przeszło na islam, stąd dziś widoczne są wpływy tej religii w kulturze i architekturze Albanii. Między XVIII a XIX w. zaczął nasilać się ruch niepodległościowy, pojawiły się masowe bunty. Albańczykom udało się osiągnąć zamierzony cel i w 1912 r. kraj ogłosił niepodległość. W 1944 r. władzę w Albanii przejęli komuniści z Enverem Hodżą na czele. Wprowadzono reżim totalitarny, który doprowadził do zerwania więzi z Jugosławią, poparcia państw bloku wschodniego, takich jak Związek Radziecki czy Chiny, a przede wszystkim całkowitej izolacji kraju i głębokiego kryzysu ekonomicznego. Ponadto w 1967 r. doszło do brutalnego stłumienia działalności religijnej, a Albania stała się pierwszym na świecie państwem ateistycznym. Rządy komunistów trwały do 1992 r., kiedy wyborczy sukces ogłosiła Demokratyczna Partia Albanii. Dzięki zmianie władzy możliwe było rozpoczęcie procesu naprawy gospodarczej państwa i odbudowy jego wizerunku na świecie. Znaczenie Albanii na arenie międzynarodowej wzrosło już w 1999 r., kiedy służyła jako jedna z najważniejszych baz operacyjnych NATO podczas operacji w Kosowie. W 2009 r. Albania zrobiła duży krok naprzód, dołączając do NATO. Obecnie jest kandydatem do Unii Europejskiej.

Albania ma do zaoferowania wiele wspaniałych miejsc, czekających tylko na odkrycie, dlatego nikogo nie powinien dziwić rosnący potencjał turystyczny tego kraju. Zajęcie dla siebie znajdą tu zarówno wczasowicze, jak i miłośnicy aktywnego wypoczynku czy osoby nastawione na rozrywkę. W okresie wakacyjnym dużą popularnością cieszy się tętniący życiem kurort Durrës, znajdujący się nad Adriatykiem, który przyciąga turystów rozległą piaszczystą plażą o długości 15 kilometrów, bogatą ofertą noclegową i gastronomiczną, a także interesującymi zabytkami z czasów rzymskich. Należą do nich największy na Bałkanach amfiteatr rzymski, łaźnie, forum, mury miejskie czy Muzeum Archeologiczne. Jednak region ten słynie przede wszystkim z idealnych warunków do plażowania i uprawiania sportów wodnych: windsurfingu, nurkowania, żeglarstwa czy kajakarstwa. Durrës stanowi również doskonałą bazę wypadową do zwiedzania okolicy. W odległości zaledwie 40 kilometrów od kurortu znajduje się stolica Albanii – Tirana, stanowiąca mieszankę różnych religii, tradycji i kultur. Warto tu zwiedzić słynny plac Skanderbega, Meczet Ethema Beja, symbol miasta, czyli wieżę zegarową, a także bunkry, będące pozostałością po komunizmie. Tirana jest kwintesencją całego kraju: atrakcyjne punkty sąsiadują tu z mniej ciekawymi zaułkami. Dlatego, by poczuć nietypowy klimat stolicy, trzeba do niej wstąpić chociaż na chwilę.
Dla miłośników historii i zabytków obowiązkowym punktem wycieczki powinien być Berat, nazywany „miastem tysiąca okien” oraz „miastem-muzeum”. Jest to szczególnie wyjątkowe miejsce, ponieważ znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Berat słynie z umiejscowionych na stoku wzgórza białych domów z dużymi drewnianymi oknami i czerwonymi spadzistymi dachami. Nie powinniśmy zapomnieć o wizycie w górującej nad miastem twierdzy, gdzie znajduje się miejsce, które zainteresuje niejednego sympatyka sztuki, czyli Muzeum Ikon Onufrego, a także spacerze po moście łączącym dwie dzielnice: prawosławną Goricę i muzułmański Mangalem. Kierując się na południe kraju, dotrzemy do drugiego „miasta-muzeum” – Gjirokastry, wyróżniającej się białymi domkami, których dachy pokrywa szary kamienny łupek. Podobno po deszczu dachy mienią się srebrem, stąd określenie „miasto srebrnych dachów”. Gjirokastra jest również znana jako „miasto tysiąca schodów” ze względu na liczne strome uliczki, które tworzą labirynt. Największe wrażenie robi tu bez wątpienia unikatowa, zabytkowa architektura, którą trzeba koniecznie zobaczyć na własne oczy.

Bogatym dziedzictwem historycznym może pochwalić się położone na zboczach gór miasto Kruja. Jego największą atrakcją jest średniowieczny zamek, będący w XV w. siedzibą bohatera narodowego Albanii – Skanderbega. Obecnie mieści się w nim muzeum poświęcone postaci tego albańskiego przywódcy. Droga do muzeum prowadzi przez najstarszy w kraju barwny turecki bazar (Pazari i Derexhikut). Na drewnianych straganach kupimy tradycyjne rękodzieło, dywany czy lokalne specjały, tj. sery, oliwę z oliwek czy marmoladę z fig.

Albania to nie tylko piękne plaże i cenne zabytki – kraj ten zachwyca również malowniczymi krajobrazami i cudami natury. Wiele atrakcji przyrodniczych oferują tutejsze parki narodowe. Część z nich otaczają Alpy Albańskie. Dużym uznaniem cieszą się Błękitne Oko, kanion rzeki Osum, przełęcz Llogara oraz trzy jeziora znajdujące się na granicach kraju: Szkoderskie (największe na Bałkanach), Ochrydzkie (objęte ochroną przez UNESCO) oraz Prespa (bogate w unikatowe gatunki fauny i flory).

Albania zaskakuje turystów na każdym kroku: rajskimi plażami, malowniczymi górami, zabytkowymi miastami, różnorodną przyrodą, pyszną kuchnią – można by tak wymieniać w nieskończoność. Odkrywanie atrakcji tego regionu będzie dla każdego niezapomnianą przygodą. Do przyjazdu do Albanii zachęca również gościnność i otwartość mieszkańców, pozytywnie nastawionych do turystów.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:
https://albania.al
https://mala-albania.pl/informacje/podstawowe/
https://outride.rs/pl/swiat/europa/albania/
https://r.pl/blog/albania-co-warto-wiedziec-przed-podroza?cq_cmp=1473730997&cq_net=g&cq_plac=&cq_plt=gp&cq_src=google_ads&cq_term=&gclid=Cj0KCQjwrMKmBhCJARIsAHuEAPS2Ws6q41xwzetUx80tMP0WOF28ZaiW6e5O5S9Wx1qNZU-JvCDlbfoaAoyAEALw_wcB
https://r.pl/blog/durres-i-okolice-zobacz-najwieksze-atrakcje-i-dowiedz-sie-co-warto-zwiedzic
https://www.bbc.com/news/world-europe-17679574
https://www.lot.com/pl/pl/odkrywaj/inspiracje/blog-podrozniczy/zabytki-albanii
https://www.rego-bis.pl/blog/albania-kraj-orlow
https://www.traveliada.pl/przewodnik/albania/
https://www.travelplanet.pl/przewodnik/albania/
https://www.tui.pl/wypoczynek/albania

Tirana – dynamiczna stolica

Tirana to stolica, a zarazem największe miasto w Albanii (pomimo że zajmuje powierzchnię zaledwie 42 km2). Położona jest w centralnej części kraju nad trzema rzekami – Lanë, Tiranë oraz Tërkuzë – u stóp góry Dajti, w niewielkiej odległości od wybrzeża Morza Adriatyckiego. Tiranę zamieszkuje ponad 520 000 osób, czyli 1/6 całej ludności kraju. Wśród jej mieszkańców znajdziemy wyznawców islamu, prawosławia i katolicyzmu. Albańska metropolia wyróżnia się bogatą ofertą kulturową, turystyczną oraz gastronomiczną. Każdy jest w stanie znaleźć tu coś dla siebie – miłośnicy historii, nowoczesnej architektury czy tradycyjnych smaków. Tiranę bez wątpienia można nazwać dynamicznym miastem, które podlega ciągłym zmianom, m.in. w wyglądzie, dlatego warto ją odwiedzać, by zobaczyć kontrast między historycznymi i nowoczesnymi obiektami.

Tirana jest stosunkowo młodym miastem, chociaż jej dzieje były dość burzliwe. Jej początki sięgają 1614 r., kiedy została założona przez ówczesnego władcę Imperium Osmańskiego. Przez wiele lat była mało znaczącym miastem, aż do 1920 r., kiedy ogłoszono ją stolicą Albanii. W poszukiwaniu lepszego życia do Tirany zaczęło napływać mnóstwo Albańczyków z biedniejszych rejonów oraz uchodźców, co doprowadziło do przeludnienia i szybkiej rozbudowy. W trakcie drugiej wojny światowej miasto okupowali Włosi – wpłynęło to na zawiązanie się w stolicy komunistycznego ruchu oporu, który doprowadził do jej wyzwolenia w 1944 r. Wówczas rozpoczął się ponad 40-letni okres rządzenia Albanią przez komunistów, z dyktatorem Enverem Hodżą na czele. Za czasów jego panowania w Tiranie zaszły drastyczne zmiany: zburzono część budowli zaprojektowanych przez włoskich architektów, wzniesiono obiekty w stylu socrealistycznym, a na terenie całego miasta powstało wiele bunkrów, które stały się symbolem kraju. Po fali gwałtownych demonstracji na przełomie lat 80. i 90. XX w. nastąpiło załamanie komunistycznego reżimu w 1991 r. Był to moment, który otworzył nowy rozdział w rozwoju stolicy. Rozpoczął się wówczas proces jej modernizacji, trwający do dziś. Szare i zniszczone budynki są odnawianie, przemalowywane na jasne kolory oraz ozdabiane ciekawymi wzorami i malowidłami. które stanowią wizytówkę miasta oraz symbolizują jego nowe życie. Dzięki nowoczesnej infrastrukturze i nieustannym zmianom w wyglądzie Tirana zaczyna przypominać metropolię.

Albańska stolica to tygiel kultur, którego historia obejmuje czasy osmańskie, włoską okupację oraz reżim totalitarny. W związku z tym znajdziemy tu wiele różnorodnych zabytków i miejsc, pochodzących z różnych okresów historycznych. Zwiedzanie Tirany warto rozpocząć od jej zabytkowej części, gdzie znajduje się plac Skanderbega – najważniejsze miejsce w mieście. W samym jego sercu mieści się konny pomnik Skanderbega – bohatera narodowego Albanii. Plac ten jest miejscem spotkań Albańczyków, a wieczorami tętni życiem. Tuż przy nim znajduje się Narodowe Muzeum Historyczne – największe muzeum Albanii, jedna z najważniejszych instytucji kultury w stolicy i całym kraju. Słynie ono z pochodzącej z czasów komunistycznych mozaiki, przedstawiającej 13 postaci Albańczyków, które symbolizują różne okresy w historii kraju. Możemy ją podziwiać na fasadzie budynku muzeum. Obok placu Skanderbega mieści się kolejny cenny obiekt – meczet Ethema Beja, najstarszy budynek Tirany, który powstał na przełomie XIX i XX w. Za meczetem znajduje się typowa dla architektury osmańskiej XIX-wieczna wieża zegarowa, pełniąca funkcję punktu widokowego. Zwiedzając miejsca kultu religijnego, nie można pominąć Wielkiego Meczetu – największej muzułmańskiej świątyni na Bałkanach, która mieści nawet 5000 wiernych.

Do najbardziej charakterystycznych konstrukcji w mieście trzeba zaliczyć bunkry wybudowane dla dyktatora Envera Hodży. Najważniejsze z nich przekształcono w muzea – należą do nich BUNK’ART 1 oraz BUNK’ART 2, które przybliżają odwiedzającym tragiczną historię Albanii, m.in. z czasów drugiej wojny światowej czy reżimu komunistycznego.


Aby poczuć autentyczny klimat Tirany, warto udać się do jednej z nowocześniejszych dzielnic – Nowego Bazaru, gdzie znajduje się targ spożywczy. Można tu kupić świeże warzywa i owoce, a także regionalne przetwory, jak sery czy miody. Wokół targowiska ulokowane są butiki, sklepy z pamiątkami i rękodziełami, a także restauracje serwujące dania kuchni albańskiej. Inną oryginalną dzielnicą jest Blloku, którą śmiało można nazwać najmodniejszą i najbardziej hipsterską dzielnicą stolicy. Dzisiaj tętni życiem od rana do nocy, a w czasach dyktatury była niedostępna dla zwykłych śmiertelników. Znajdziemy tu luksusowe sklepy i butiki, restauracje, kawiarnie, puby, a także dzieła sztuki, do których należą kolorowe murale oraz nietypowo zdobione znaki drogowe. W dzielnicy Blloku panuje przyjazna atmosfera, dlatego nikogo nie powinna dziwić duża popularność tego miejsca zarówno wśród mieszkańców, jak i turystów.
O bogatym dziedzictwie kulturowym Albanii świadczy zabytek znajdujący się właśnie w Tiranie – jest to Forteca Justyniana, pochodząca z 1300 r. i stanowiąca pozostałość po epoce bizantyjskiej. W czasach swojej świetności pełniła funkcję siedziby władców. Obecnie wewnątrz murów obronnych mieści się nowoczesne centrum kulinarno-kulturalne stolicy.

Atrakcją samą w sobie są również kolorowe domy i budynki, rozsiane po całym mieście. Tirana zawdzięcza je jednemu ze swoich burmistrzów, będącemu z wykształcenia artystą malarzem, który chciał w ten sposób ożywić miasto i nadać mu radosny charakter. Mając niewielkie fundusze na naprawę infrastruktury, zlecił przemalowanie ponurych komunistycznych bloków na wyraziste barwy. Kolorowe budynki są dziś wizytówką albańskiej stolicy.
Na miłośników pięknych widoków i niezapomnianych wrażeń na obrzeżach Tirany czeka miła niespodzianka – przejazd czterokilometrową kolejką gondolową Dajti Ekspres, jedyną taką w Albanii. Kolejką można wjechać na wysokość około 1230 m n.p.m. Z górskich wzniesień roztaczają się przepiękne widoki na stolicę i otaczającą ją przyrodę.
Albańska stolica oferuje nie tylko niesamowity klimat, ale również zabytki i obiekty, pochodzące z różnych okresów w historii państwa i prezentujące odmienne style architektoniczne. Z niezbyt znaczącego i interesującego miasta Tirana stała się pulsującą metropolią, docenianą przez coraz więcej turystów.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:
http://www.visit-tirana.com/explore-tirana
https://albania.al/destinations/tirana/
https://fly.pl/przewodnik/albania-2/tirana/
https://idziemydalej.pl/tirana-subiektywny-przewodnik/
https://turystyka.wp.pl/albania-tirana-czyli-kolorowa-stolica-co-warto-tam-zobaczyc-6692936646847104a
https://www.lot.com/pl/pl/odkrywaj/inspiracje/blog-podrozniczy/tirana-w-jeden-dzien
https://www.national-geographic.pl/traveler/artykul/tirana-fascynujaca-stolica-albanii-przewodnik
https://zenfutura.pl/tirana-fascynujace-polaczenie-historii-i-nowoczesnosci/

Beshbarmak – część kultury i rytuału

Każdy miłośnik mięsa i makaronu świetnie odnajdzie się w krajach Azji Centralnej! W Uzbekistanie, podobnie jak Kazachstanie, Turkmenistanie czy Kirgistanie, bardzo popularnym daniem jest beshbarmak, smaczne i pożywne danie łączące gotowane mięso, makaron, sos i dodatki – niebo w gębie! Nazwa dania pochodzi z języka tureckiego i znaczy dosłownie „pięć palców” – ale spokojnie – na talerzu nie ujrzymy niczyich palców! Azjatyccy koczownicy jedli nie korzystając ze sztućców – wystarczały im dłonie, stąd danie nazwano beshbarmak.

Samo danie jest bardzo sycące – gotowane mięso, grube, płaskie kluski z wody i mąki, polane sosem, z dodatkiem przypraw i świeżej cebuli – brzmi jak idealny posiłek! Beshbarmak, przygotowywany przez koczowników, dostarczał mnóstwa energii, a jego przygotowanie nie wymagało czasu, trudno dostępnych składników czy kuchennych sprzętów. Baranie, wielbłądzie czy końskie mięso gotowano w kotle na ognisku, mąkę i wodę łączono i formowano kluski, wrzucane do kotła. Ugotowane mięso i kluski wyjmowano na talerz, polewano wywarem, na wierz krajano cebulę, dodawano soli i pieprzu. Tradycyjnie beshbarmak podawano z chlebem, a popijano kumysem czy ajranem.

Dziś danie zawiera najczęściej jagnięcinę, baraninę bądź wołowinę i podawany bywa z dodatkiem różnych warzyw. Niezmiernie bardzo polecam na spróbowanie tego dania – zapewni sytość na wiele godzin, które można przeznaczyć na zwiedzanie uzbeckich zabytków!

Uzbecki plov – rzecz święta!

Kuchnia uzbecka obfituje w mięso, zdecydowanie najczęściej spotkamy tutaj baraninę, a popisowym daniem Uzbeków jest plov – zwany pilawem czy palovem. Prócz mięsa, uzbeckie dania obfitują w warzywa i owoce, których połączenia (według moich upodobań smakowych) są przepyszne!

Uzbecy, w odróżnieniu od większości swoich sąsiadów byli ludami osiadającymi – nie koczowali, w poszukiwaniu coraz to nowych miejsc do życia. Na terenie dzisiejszego Uzbekistanu od zawsze dobrze rozwijało się rolnictwo oraz hodowla bydła, owiec czy koni. Na przestrzeni wieków i bogatej historii pod rządami przeróżnych nacji, Uzbekowie przejęli wiele tradycji kulinarnych, stąd w dzisiejszych potrawach czuć wpływy tureckie, kazachskie, tadżyckie, tatarskie czy mongolskie.

Plov – popisowe danie, którego każdy powinien skosztować będąc w Uzbekistanie, przygotowywany jest z ryżu, bulionu, warzyw, suszonych owoców, mięsa i specjalnej mieszanki aromatycznych przypraw. Danie przygotowywane jest w kazanie – zazwyczaj ogromnym, żeliwnym garze. W kazanie rozgrzewa się tłuszcz, podsmaża na nim kawałki mięsa, następnie dodaje posiekane warzywa (cebulę, żółtą marchew, ciecierzycę itp.), owoce – suszone morele czy rodzynki. Do podsmażonych składników dodaje się bulion, ryż i zestaw przypraw. W plovie znajdziemy czasem jaja, najczęściej przepiórcze bądź koninę.

Oprócz bezsprzecznych walorów smakowych, plov (o czym wspominają Uzbecy!) przyczynia się do narodzin małych obywateli! Lokalsi żartują, że słowo „plov” oznacza grę wstępną, po energetycznym posiłku siły witalne znacząco rosną, co zwiększa szanse na spłodzenie potomka! Uzbeckie babki na problemy z zajściem w ciążę polecają jeść więcej plovu, wiara w jego właściwości jest w zasadzie przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Uzbecki plov jest jak polski bigos – każda gospodyni ma swój własny, autorski przepis, który najczęściej różni się od receptury sąsiadki. Przemieszczając się po terytorium kraju natrafimy więc na różne wariacje plov, jednak niezmiennie warto ich próbować!

Uzbekistan w pigułce

Uzbekistan jest jednym z najatrakcyjniejszych krajów Azji Centralnej – chlubą państwa jest dziedzictwo historyczne, wyjątkowe walory przyrodnicze oraz niezwykła w dzisiejszych czasach gościnność Uzbeków. Wszystko to jest ogromną zachętą dla podróżników, którzy poszukują wrażeń przyprawionych nutą orientu. Podróżując po Uzbekistanie, wielokrotnie poczujemy historyczny klimat Jedwabnego Szlaku, którego drogami podążali niegdyś kupcy z wszelakimi towarami.

Uzbekistan jest jednym z największych państw regionu Azji Centralnej – jego powierzchnia wynosi 447 400 km² (dla porównania – Polska ma powierzchnię 322 575 km²). Kraj zamieszkiwany jest przez około 35 milionów mieszkańców, niespełna 90% z nich to Uzbekowie, pozostałe 10% stanowią Tadżycy, Kazachowie czy Rosjanie. Uzbekistan jest najludniejszym z krajów Azji Centralnej. Dzieje kraju zostały ukształtowane przez wielkie imperia – kraj był wielokrotnie przejmowany, terytoria włączane, parcelowane, później odbijane, co wiązało się z nieustanną migracją wielu ludów, z których część przesiedlała się dalej, a część pozostawała, budując wielokulturowy tygiel. Ostatnimi, którzy przejęli władzę nad Uzbekistanem i włączyli kraj we wspólnotę ZSRR, byli bolszewicy – zwolennicy ateizmu, chcący wykorzenić wiekową wiarę w islam. Niepodległy Uzbekistan został ogłoszony 31 sierpnia 1991 roku przez Najwyższą Radę Uzbeckiej SRR, a później potwierdzono niepodległość poprzez referendum.

Uzbekistan na mapie, flaga państwowa i banknoty.

Uzbekistan jest jednym z dwóch na świecie państw podwójnie śródlądowych (drugim jest Liechtenstein) – nie ma dostępu do morza, podobnie jak wszystkie graniczące z nim państwa, którymi są Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan i Turkmenistan. Powierzchnia Uzbekistanu jest w znacznej większości płaska – w krajobrazie dominują pustynie i stepy, największą pustynią jest Kyzyl-Kum i zajmuje powierzchnię 298 tys. km²! Klimat Uzbekistanu to podzwrotnikowy klimat kontynentalny. W związku z pustynno-stepowym krajobrazem, w kraju są długie, ciepłe lata i krótkie, mroźne zimy.

Stolicą Uzbekistanu jest Taszkent, będący jednocześnie największym miastem oraz centrum politycznym, kulturalnym, przemysłowym, naukowym i gospodarczym. Dla odwiedzających Uzbekistan, Taszkent jest pierwszym miejscem doświadczania kraju – linie lotnicze międzynarodowych operatorów lądują na płycie Międzynarodowego Portu Lotniczego imienia Isloma Karimova, oddalonego od centrum stolicy o 12 kilometrów. Przez miasto przepływa rzeka Chirchiq, a w oddali majaczy pas górski Tienszan. Stolica Uzbekistanu uznawana jest za jedno z najnowocześniejszych miast Azji Środkowej, a warto podkreślić, że w 1966 roku zostało niemal całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi o skali 5,2 w skali Richtera. Taszkent zdaje się być miastem młodym – znajdziemy tutaj dwie nowoczesne linie metra, szerokie ulice, po których obok samochodów mkną niezliczone marszrutki, nowoczesne aleje i nowe budynki, jednak historia jego powstania datowana jest na parę tysięcy lat wstecz.

Językiem urzędowym Uzbekistanu jest uzbecki, należący do grupy języków tureckich. W języku uzbeckim słychać silny wpływ języka perskiego, funkcjonują także zapożyczenia arabskie i rosyjskie. W większości miejsc na terenie kraju można porozumieć się również po rosyjsku. Z uzbecką młodzieżą można próbować porozumieć się po angielsku, choć nasze próby mogą spotkać się z przeczącym kręceniem głową, stąd warto znać choć kilka słów i zwrotów po rosyjsku czy uzbecku. Podstawowe grzecznościowe zwroty po uzbecku to np.:

  • dzień dobry – assalomu alaykum (ассалому алайкум)
  • do widzenia – xayr (хайр)
  • dziękuję – rahmat (раҳмат)
  • proszę (kiedy coś daję) – marhamat (марҳамат)

Oficjalną walutą w Uzbekistanie jest sum (UZS), wprowadzony do obiegu 1 lipca 1994 roku, zastępując uprzednią walutę – rubla Związku Radzieckiego. Słowo „sum” (uzb. сўмso‘m) znaczy „czysty”. Cena 1 UZS na dzień 07.09.2024 r. wynosi 0,0003 PLN.

Wiodącą religią w Uzbekistanie jest islam, a jego wyznawcy szacowani są na około 90% społeczeństwa. Podobnie jednak jak w innych krajach Azji Centralnej, związek z islamem ma podłoże silnie kulturowe i znacząco różni się od restrykcyjnego jego postrzegania, jak ma to miejsce np. w Afganistanie czy Arabii Saudyjskiej. Część Uzbeków, deklarujących się jako muzułmanie, nie praktykuje islamu, choć obchodzą święta, praktykują ceremonie czy obrzędy zgodnie z tradycją muzułmańską. W Uzbekistanie daleko szukać islamskich fundamentalistów, nie mniej jednak wiara stanowi bardzo ważny element życia mieszkańców kraju.