Malezja – niesamowita natura i ambicje

Lipiec/sierpień 2024 r.

Opuszczając niesamowity i zaskakujący Singapur byłem niezwykle ciekaw, czym zaskoczy mnie Malezja. W Kuala Lumpur, stolicy Malezji byłem w godzinę po starcie samolotu z płyty singapurskiego lotniska – kolejna część mojej przygody rozpoczęta!

Malezja jest krajem o powierzchni zaledwie o 5% większej niż Polska, a zamieszkiwana jest przez około 31,5 miliona ludzi (rodowici Malezyjczycy stanowią połowę, pozostałą – ludność napływowa – głównie Chińczycy i Hindusi). Kraj położony jest na Półwyspie Malajskim, gdzie graniczy z Tajlandią i Singapurem, a na wyspie Borneo sąsiaduje z Brunei i Indonezją, czyli moimi kolejnymi celami podróży. Do 1965 roku częścią integralną Malezji był Singapur, który proklamował niepodległość i zaczął rozwijać się szybciej niż można to sobie wyobrazić. W Malezji sektor przemysłowo-usługowy jest wysoko rozwinięty, z rolnictwa utrzymuje się około 11% ludności. Religią dominującą jest islam (niespełna 60% ludności), 10% mieszkańców to chrześcijanie, pozostali wyznają taoizm, konfucjanizm, hinduizm, buddyzm, religie plemienne czy są ateistami. Kraj leży w strefie równikowej, ukształtowanie terenu przechodzi z równin do gór, a duża część powierzchni porośnięta jest wspaniałą dżunglą.

Na lotnisku obyło się bez większych problemów, choć przed przyjazdem spotkałem się z wieloma stwierdzeniami, że Malezyjscy strażnicy graniczni skrupulatnie kontrolują podróżujących, bo to kraj islamski, muzułmanie mają problem z alkoholem itp. Ja niczego takiego nie zauważyłem i nie doświadczyłem, jedyne, czego musiałem dopilnować (podobnie jak w Singapurze), to uzupełnienie online formularza wjazdowego, gdzie podaje się podstawowe dane dot. paszportu, daty urodzenia, czasu i miejsca pobytu. Po odbiorze bagażu i przejściu jego kontroli bagażu przy wyjściu, trafia się od razu do sali przylotów, połączonej z galerią handlową.

Minęła dłuższa chwila, nim ustaliłem z którego miejsca lotniska podbierają podróżujących taksówki z TaxiGrab, ale dzięki darmowemu dostępowi do Internetu, który oferuje lotnisko – szybko siedziałem w aucie i kierowałem się do miasta. Z międzynarodowego portu lotniczego Kuala Lumpur do centrum jest około 70 kilometrów, ale w Malezji ceny są zbliżone do tych w Polsce, nie obawiałem się więc porażająco wysokiego rachunku za transfer taksówką. Po drodze, młody Malezyjczyk, który mnie wiózł, wskazał kilka miejsc, które warto odwiedzić, umówiłem się z nim od razu na przedstawienie jednodniowej wycieczki po Kuala Lumpur i okolicach.

Po wypoczynku i rozpoznaniu usług, które oferował wybrany przeze mnie hotel (basen, siłownia), wyszedłem na obchód okolicy. Zakładałem, że rekonesans zajmie mi mniej więcej 3 godziny, ale jak zwykle wróciłem około północy. Początkowo kierowałem się ku nowoczesnemu drapaczowi chmur, z myślą, że być może jest możliwość wjechać ma górę i obejrzeć okolicę, ale okazało się, że nie jest jeszcze wykończony.

Po drodze odkryłem świetny zakątek miasta, położony wokół jednej z najstarszych ulic handlowych tj. Peteling. Na dosłownie kilku uliczkach roiło się od sklepów, targowisk i oczywiście restauracji, gdzie można był zjeść dania kuchni chińskiej, malajskiej, europejskiej i indyjskiej. Przechadzały się tutaj yysiące ludzi, wokół panowała wspaniała atmosfera i gwar – typowo azjatycko, co uwielbiam! Spacerując dalej, odkrywałem kolejne, bardzo zadbane uliczki, kamienice, aż dotarłem do Placu Niepodległości. Wokół placu zlokalizowanych było kilka reprezentacyjnych budynków i miejsc m.in. stary rynek handlowy, tańczące fontanny czy Sultan Abdul Samed Building. Na ogromnym, trawiastym placu beztrosko bawiły się dzieci, a w cieniu drzew, od skwaru odpoczywały całe rodziny. W pobliskim niewielkim parku odbywał się koncert świetnej grupy muzycznej, grającej hity krajowe i światowe. Kuala Lumpur wywarło na mnie świetne pierwsze wrażenie! Nie było tutaj tak perfekcyjnie, bogato i czysto, jak w Singapurze, ale trudno jest dorównać takiemu gigantowi.

Zdjęcia nr 1-17

W poniedziałkowy poranek skorzystałem z dogodności, jakie oferował hotel, basen i siłownia pobudziły mnie do życia, a później zjadłem fenomenalnie pyszne śniadanie! Trudno było wymarzyć sobie produkt, którego nie oferowała hotelowa restauracja, a wszystko było jakości premium! Czy można sobie lepiej wyobrazić poranek, będąc mną? Na pewno nie!

Punktualnie o 11.00 pod hotel podjechał wczoraj poznany taksówkarz Mohamed i ustaliliśmy plan oraz cenę wycieczki na kolejny dzień, tj. eksplorowanie terenów poza miastem. Zadowolony i pełen energii, wyszedłem na zwiedzanie centrum Kuala Lumpur. Na pierwszy cel wybrałem słynne bliźniacze wieże Petronas Towers, których wysokość wynosi  452 metry. Co ciekawe, wieże były najwyższe na świecie między 1998 a 2004 rokiem, kiedy rekord wysokości przejął dubajski Burj Khalifa (wysokość 828 metry i 163 piętra!). Petronas Towers są połączone przejściem o długości 58 metrów, na wysokości 41 i 42 piętra. Chciałem wejść do wież, ale dopadł mnie pech – w poniedziałki są one nieczynne dla zwiedzających, ze względów serwisowych. Odwiedzenie Petronas Towers przesunąłem więc na środę i zacząłem krzątać się u podnóży wież – znajduje się tam duże centrum handlowe i bardzo ładny park z fontannami, co wspaniale komponowało się z okolicznymi drapaczami chmur. Okolica wyglądała schludnie, bogato i bardzo nowocześnie!

Zdjęcia 18-28

Z braku możliwości wejścia do Petronas Towers, podążyłem pod KL Tower, która wygląda na typową wieżę telewizyjną – mierzy, bagatela, 421 metrów i została ukończona w 1996 r. Wjazd na wieżę kosztuje około 100 PLN i można wybrać różne warianty – wejście do obserwatorium czy na taras widokowy połączony ze szklaną klatką, w której można robić świetne panoramiczne zdjęcia. Możliwość wykonywania panoramicznych ujęć jest naprawdę godna polecenia, a oglądanie panoramy miasta bezcenne. Tym razem miałem szczęście, bo widoczność była całkiem dobra.

Zdjęcia 29-36

Po zejściu z wieży, kiedy zaczynało zmierzchać, udałem się spacerkiem na nocny market w rejonie ulicy Petaling Street. Jak to w Azji bywa, cały kwartał miasta pokrył się w przeciągu parunastu minut tysiącami straganów, punktów handlowych i kulinarnych. Nie mogłem nie skorzystać z możliwości zjedzenia pysznej i zdrowej kolacji, po której wróciłem do hotelu planować kolejne etapy podróży.

Kolejnego dnia byłem gotów na doświadczenia kolejnych atrakcji Malezji! Punktualnie o 8.45 pojawił się Mohamed i pojechaliśmy, zgodnie z planem, poza miasto do miejscowości Kampung Janda Balk, która – według mojego kierowcy, miała być pięknie położona.

Po drodze wstąpiliśmy do bardzo ważnego dla Hindusów miejsca – Batu Caves, czyli zespołu jaskiń, odkrytych pod koniec XIX wieku, około 13 kilomatrów na północ od Kuala Lumpur. Miejsce to jest ważnym miejscem pielgrzymek wyznawców hinduizmu, szczególnie podczas święta Thaipusam. U podnóża jaskini znajdują się liczne świątynie oraz największa na świecie postać boga Murugan, o wysokości 42 metrów! Żeby wejść do jaskiń, trzeba pokonać 272 schody, w międzyczasie wchodzi się do kolejnych jaskiń, aż do otwartej od góry groty, która jest pięknie porośnięta zielenią i widać z niej niebo. Wszędzie są małpy, które są dokarmiane przez duchownych, ofiarami przynoszonymi przez wiernych. Miejsce jest bardzo oblegane przez turystów. W czasie święta Thaipusam przybywają tutaj dziesiątki tysięcy ludzi, jest bardzo kolorowo, głośno i ciekawie dla obserwatora z zewnątrz.

Zdjęcia 37- 48

Po wizycie w świątyni, pojechaliśmy dalej, do Kampung Janda Balk. Po dojechaniu do miejscowości, zatrzymaliśmy się w jednym z lokalnych barów na pyszne malajskie śniadanie oraz kawkę. Miejscowość, co od razu dało się zauważyć, była nastawiona na turystów ze stolicy kraju. Wokół było mnóstwo miejsc noclegowych, zarówno w murowanych budynkach, jak i w dużych namiotach. Miejscowość była bardzo duża, położona nad rzeką i otoczona dżunglą – naprawdę piękne, czyste i zielone miejsce, idealne dla osób lubiących aktywnie odpoczywać w otoczeniu natury. Wracając w kierunku stolicy, zatrzymaliśmy się jeszcze na targowisku, w małym chińskim miasteczku. Chińczycy, Hindusi i Malajowie żyją raczej w swoich zamkniętych społecznościach, nie przenikają się tak, jak mieszkańcy Singapuru.

Według kierowcy, większość kapitału w kraju, pozostaje w rękach Chińczyków. Dzieci chodzą zwykle do narodowych, chińskich, malajskich czy hinduskich, szkół, gdzie zajęcia wykładane są w językach ojczystych. Istnieją również szkoły mieszane, w których uczniowie uczą się po malajsku, ale dzieci malajskie mogą także chodzić do szkoły chińskiej czy hinduskiej i nauczyć się chińskiego czy hindi, co ze względów biznesowych może być dobrym rozwiązaniem. W przypadku małżeństw, są one w ogromnej większości zawierane w ramach swojej społeczności. W przypadku Malajów, jeżeli ktoś chciałby poślubić kogoś z innej społeczności, ta druga storna musi przejść na islam. Jeżeli Malaj popełniłby ridda i odszedłby od islamu (stał się murtadd – apostatą lub agnostykiem), zostaje wyrzucony z kraju. Muzułmańskim mężczyznom wolno wiele – mogą mieć do czterech żon, na co zgodę wyraża imam, ciągle zdarzają się małżeństwa z dziewczynkami poniżej 18 roku życia (choć oficjalne prawo cywilne tego zabrania). Prowadziłem z Muhamedem wiele rozmów dotyczących życia Malajów i mniejszości etnicznych w Malezji, ich relacji i zaszłości historycznych, których jest mnóstwo – wojny i wojenki nie oszczędziły tego kraju.

Zdjęcia 49-58

Kolejną część dnia jeździliśmy po Kula Lumpur, zwiedzając różne dzielnice – malajskie, chińskie i indyjskie. Ciekawie wyglądała np. dzielnica hinduska, w której na odcinku około kilometra, czuliśmy się dosłownie jak w Indiach. Restauracje, sklepy czy nawet ozdoby uliczne – wszystko było skrojone idealnie pod Hindusów. Miałem okazję zobaczyć gigantyczny cmentarz chiński, leżący w samym  centrum miasta – ogromna połać zielonego terenu pokryta była tysiącami pomników zmarłych Chińczyków. Na jednej ulicy można było spotkać kościół luterański, świątynie hindustyczne, buddyjskie, świątynie różnych sekt i meczety – nikt nikogo nie negował, wszyscy żyli i wyznawali po swojemu. Jakie to inne niż w Polsce, a jakie piękne! Ciekawie wyglądały także świątynie chińskie. Ciekawe było, że wszędzie spotykaliśmy miks kulturowy turystów – Hindusi byli ciekawi kościołów chińskich i na odwrót – w hinduistycznych świątyniach widać było ciekawskich Chińczyków. Wszędzie można wejść, czasami należało się tylko okryć, często chusty wydawane były na miejscu, jeśli ktoś nie posiadał własnej. Jeśli ktoś nigdy nie być w innej świątyni niż kościół katolicki, to Kuala Lumpur jest miejscem marzeń – o ile jest się otwartym na inne wyznania… Dla osób z zamkniętym systemem wyznaniowym, pobyt w tak otwartej społeczności może stanowić niemałe wyzwanie. W Kuala Lumpur można przeżyć wręcz szok kulturowy i poznać cały świat w pigułce. Miałem okazję zobaczyć z daleka stary pałac króla, a według mojego kierowcy, każda prowincja Malezji ma swojego króla, wybieranego na pięcioletnią kadencję. Spośród tych prowincjonalnych królów, wybierany jest jeden, główny król kraju. Kiedy spytałem jakie ów główny król ma kompetencje, Mohamed odpowiedział, że jest bardziej liderem wiary, natomiast rząd sprawuje realną władzę polityczną. Mijaliśmy także narodowy meczet, jednak nie udało mi się do niego wejść, ponieważ była godzina 18.30, a meczet dla turystów otwarty jest tylko do 18.00.

Zdjęcia nr 59-71

Na kolejny dzień w Malezji miałem zaplanowane zaległe wejście na Petronas Towers. Pierwotnie, wieże miały być siedzibą największej firmy naftowej w Malezji – Petronas. Malezyjczycy mają własne pokłady ropy naftowej i gazu ziemnego, które wydobywają i przetwarzają,  dzięki czemu paliwo na stacjach kosztuje około 2 PLN – jest to marzenie dla każdego Polaka czy nawet Europejczyka. Wyobraźcie sobie mój zawód, kiedy okazało się, że wyprzedane zostały już bilety wstępu na cały dzień (limit wynosi 1400 biletów) – od razu zakupiłem bilet na 28 lipca, kiedy miałem wracać i spędzić dwie noce w mieście – nie mogłem nie wjechać na słynne wieże! Bilet kosztuje około 100 złotych i jest wydany na konkretną godzinę, można go zakupić także online, ale z trzydniowym wyprzedzeniem.

Zdjęcia nr 72-75

W związku z kolejnym niepowodzeniem wejścia do Petronas Towers, spędziłem chwilę w Centrum Turystycznym, które znajdowało się w połowie drogi pomiędzy wieżami a moim hotelem. Udałem się do hotelu, pozostawiając w pokoju zebrane w centrum ulotki i taksówką udałem się do narodowego meczetu. Wchodząc, musiałem założyć specjalny strój osłaniający mnie od głowy po stopy. Meczet, mimo jego narodowej rangi, nie zrobił na mnie większego wrażenia – bywałem zarówno w większych, ale też mniejszych i zdecydowanie piękniejszych.

Zdjęcie nr 76-78

Po odwiedzeniu meczetu, postanowiłem powłóczyć się trochę po okolicznych parkach, gdzie znajdują się takie atrakcje jak planetarium, park orchidei, ptaków oraz rozległe tereny zielone. Ze względu na późną już porę, obejrzałem tylko park orchidei i to w dodatku częściowo. Wracając w kierunku mojego hotelu, spotkałem przesympatyczne stadko małp, które jak to małpy – popisywały się swoją sprawnością i świetnie bawiły. Przechodząc przez centralne ulice znowu miałem okazję zobaczyć ogromną różnorodność Kuala Lumpur, gdzie na jednej ulicy jedli i pracowali Chińczycy, Hindusi i Malajowie. Z jednej strony Malajowie szli do meczetu po wezwaniu do modlitwy, z drugiej Hindusi oferowali przysmaki swojej kuchni. Wieczorem pozostało mi tylko spakowanie się na wyjazd autobusem do Kuala Terengganu. Rano, zgodnie z sugestią znalezioną na stronie internetowej, zadbałem, aby być przynajmniej godzinę przed odjazdem busa na ogromnym dworcu autobusowym, co okazało się być kompletnie niepotrzebne. Niepotrzebnie skróciłem sobie basen i siłownię, ale cóż – ciągle się uczę!

Zdjęcia nr 81-90

Na dworcu autobusowym przechodzi się przez specjalną bramkę w rejon peronów i oczekuje na swój pojazd. Mój był chwilę opóźniony, kiedy przyjechał i zainstalowałem się na miejscu, okazał się być całkiem wygodny i czysty. Podczas kupowania biletu, wybrałem miejsce na drugim poziomie, co gwarantowało mi podróż z pięknym widokiem na całą trasę. Kiedy bus ruszył w liczącą 450 kilometrów trasę na północny wschód kraju, poczułem błogość – przyjemnie kołysało, więc dużą część trasy drzemałem smacznie. Kiedy nie ucinałem sobie drzemki, podziwiałem przepiękne widoki, które zachwycały prawie przez cały czas, a tuż po opuszczeniu Kuala Lumpur, trasa była bardzo górzysta i biegła przez dżunglę. Później z okna widziałem ogromne pola, na których uprawiano palmy olejowej. Malezja jest drugim, po Indonezji, największym producentem oleju palmowego na świecie. Olej z palm jest wykorzystywany na szeroką skalę w przemyśle spożywczym i kosmetycznym, choć budzi wiele kontrowersji, szczególnie w związku z karczowaniem ogromnych połaci naturalnych, często pierwotnych lasów pod pola uprawne.

Przez ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów autobus jechał równą, dwupasmową autostradą – przez większość trasy można było zaobserwować duże inwestycje Malezji w infrastrukturę drogową i kolejową. Obserwując Kuala Lumpur i to, co dzieje się poza stolicą, mogę stwierdzić, że Malezja jest i będzie bardzo ambitnym krajem, który dąży do ciągłego rozwoju. Inwestycje w infrastrukturę energetyczną, drogową, wojskową czy produkcja własnych marek aut osobowych Proton i  Perodua, świadczą o przedsiębiorczości Malezyjczyków. Na całym odcinku mojej trasy widać było czystość i porządek, przy drodze nie panoszyły się śmieci, wszędzie było naprawdę schludnie.

Zdjęcia nr 91-95

Zamiast sześciu godzin, które zapowiadał przewoźnik, dojechaliśmy do Kuala Terengganu po niespełna ośmiu, choć podróż minęła naprawdę przyjemnie. Miałem małe problemy z lokalizacją klucza do apartamentu prywatnego, który wcześniej wynająłem, ale ostatecznie pomógł mi taksówkarz i portier z apartamentowca. Na miejscu okazało się jednak, że właściciel nie oferuje dostępu do Internetu, czego nie omieszkałem ująć w ramach opinii o pobycie – uważam, że dostęp do sieci w najmowanych lokalach winien być standardem, szczególnie w tak rozwiniętym państwie.

Pomimo braku Internetu i możliwości rekonesansu ciekawostek w okolicy, noc była nadzwyczaj spokojna, a jakość snu najlepsza od tygodnia. Po przebudzeniu i obowiązkowej gimnastyce, udałem się na poszukiwanie śniadaniowni. Znalazłem miejsce w pierwszej napotkanej knajpce, ale przemiła Pani z obsługi zaleciła, abym spożywał posiłek szybko, ponieważ zamykają o 12.30 – wtedy przypada czas na modlitwę. Śniadaniownia oferowała kilkanaście garnków z różnymi potrawami, z których każdy brał, co chciał i przy kasie płacił za jedzenie. Wybrane specjały można było zjeść na miejscu lub zabrać jedzenie ze sobą do domu. Wybrałem porcję ryżu, warzyw i ryb, po których czułem się wyśmienicie – byłem gotów na eksplorację Kuala Terengganu! Miasto jest położone na wschodnim wybrzeży Półwyspu Malajskiego, w którym do Morza Południowochińskiego uchodzi rzeka Terengganu. Liczba mieszkańców Kuala Terengganu szacowana jest na około 298.000 (dla porównania, w Białymstoku żyje około 293.000 ludzi).

Po śniadaniu ruszyłem żwawo do miasta, musiałem koniecznie zorganizować sobie wyjazd na poleconą mi w Singapurze wyspę Redang lub Perehentian. Chciałem jeszcze wymienić walutę i wynająć skuter, w wypożyczalni, do której dostałem wczoraj namiary od młodych lokalsów, ale trudno było znaleźć w Internecie konkretne namiary czy choćby adres. Szukałem w sieci jakiegokolwiek biura turystycznego oraz wypożyczalni skuterów, jednak po ponad dwóch godzinach poszukiwań nadal nie miałem żadnych namiarów. Udałem się do pobliskiej galerii handlowej – chciałem wypić kawę, ale… galeria była nieczynna do 14.30 z powodu czasu modlitwy. Odłożyłem więc marzenia o kawie na później i udałem się w kierunku nabrzeża. Plaże w mieście są bardzo długie i nawet czyste, jednak upał był okrutny! Miałem wrażenie, że za chwilę zacznę się gotować! Na plaży nie było żywego ducha, obok w parku i wzdłuż promenady było trochę straganów i ludzi. Upał był tak dotkliwy, że nie byłoby żadnej przyjemności z pobytu na plaży, natomiast próba kąpieli słonecznej mogłoby się skończyć oparzeniami. Wróciłem wiec do chłodnej galerii i tam – przy kawce, odpocząłem. Co ciekawe, w galerii odbywały się dni kultur oraz konferencja z udziałem przedstawicieli Korei Południowej. W związku z tym, część Malezyjczyków, w tym dzieci i młodzież, ubrana była w piękne, kolorowe stroje tradycyjne – bardzo miło było mi to podziwiać!

Zdjęcia 96-108

Kawa i chłodne powietrze galerii spowodowały, że mogłem wyjść na zewnątrz – udałem się na dworzec autobusowy, żeby zapytać o bilety do kolejnej miejscowości i podjąć kolejną próbę znalezienie wypożyczalni skuterów. Po drodze wymieniłem walutę – w Malezji obraca się ringgitami malezyjskimi (MYR), których aktualny kurs do złotówki wynosi 1 PLN – 1,08 MYR. Z portfelem pełnym lokalnych pieniędzy, wszedłem do przypadkowego punktu ze skuterem w logo – okazało się, że było to małe biuro turystyczne, które specjalizowało się w trzydniowych wyjazdach na wyspę Redang, połączonych ze snorkelingiem (pływanie z maską, rurką i płetwami w celu obserwowania podwodnego świata, a w tym wypadku – żółwi morskich). Za około 650 złotych kupiłem wycieczkę – transport na oraz z wyspy, dwa noclegi z pełnym wyżywieniem oraz trzy nurkowania – bingo! Przypadkowe spotkanie rozwiązało problem, z którym sam zmagałem się od wielu godzin. Okazało się, że nie mam wystarczającej ilości ringittów, aby opłacić całość wycieczki, zarezerwowałem więc miejsce i obiecałem wrócić nazajutrz, aby opłacić wyjazd.

Zadowolony z pozytywnego obrotu moich planów, udałem się do dzielnicy Chinatown, która – zgodnie z opiniami, zasługiwała na uwagę. Ulice były bardzo ładnie utrzymane, stare budynki w niezłym stanie, ale w niektórych miejscach zawalone. Zjadłem tam kolację – rybę przyrządzoną na parze, podaną z ryżem i warzywami. Myślę, że niewielu moich znajomych, szczególnie takich, którzy nie czują azjatyckiego klimatu, odważyłoby się na zjedzenie posiłku w takim miejscu – zaobserwowałem jednak sporo klientów, co zazwyczaj oznacza, że jedzenie jest smaczne, a czystość była na zadowalającym mnie poziomie – mogłem się tam stołować bez większych obaw. Ryba była przepyszna! Przegryzałem ją papryczkami i czosnkiem, które stały na talerzyku – warto tak robić, ustrzegamy się przed ewentualnymi problemami z żołądkiem. Za świeżą, pyszną i lekką kolację zapłaciłem około 25 złotych, co jest naprawdę uczciwą ceną za tak świetne danie.

 Zdjęcia nr 109-122

W drodze powrotnej do hotelu, zwiedzałem zakątki nabrzeża i stwierdziłem, że miasto jest piękne – odmieniało się moje pierwsze wrażenie, które nie było zbyt pochlebne, nie mogłem wszak znaleźć żadnego punktu z jednośladem do wypożeczenia… Po drodze minąłem pięć dużych, nocnych marketów, które oferowały dziesiątki punktów z rozmaitymi daniami – w Azji można zjeść nocą wszystko, czego dusza zapragnie! Mijałem całe rodziny, które spacerowały, odpoczywały czy spożywały posiłki przy stolikach lub po prostu na ziemi. Atmosfera wokół była wesoła, gwarna i czułem się tutaj naprawdę komfortowo – ludzie nie byli pod wpływem alkoholu, nie zauważyłem nawet najmniejszych oznak agresji, byli tutaj praktycznie sami lokalsi, turystów jak na lekarstwo. Otaczali mnie rozgadani, uśmiechnięci i zadowoleni ludzie, którzy zajadali się niesamowicie pyszną, azjatycką kuchnią – niebo na Ziemi! Na stoiskach gastronomicznych można było zamówić wszelkie smaki – malajskie, azjatyckie, chińskie hinduskie, ale także koreańskie, wietnamskie czy japońskie! W mieście jest kilka tysięcy punktów gastronomicznych i wszystkie się utrzymują, w Malezji jest kultura jedzenia na zewnątrz, z innymi ludźmi – niesamowicie to celebruję i uwielbiam!

Zdjęcia nr 123-128

Mam wrażenie, że Malajowie niekoniecznie zwracają swoją uwagę na rozwój sektora turystycznego, a porównując do (na przykład) Tajlandii – w Malezji nie ma żadnej infrastruktury  turystycznej. Trudno jest znaleźć punkt informacji turystycznej, a jeśli już cudem na jakiś najdziemy, można wybierać tylko oferty katalogowe, nie ma raczej opcji na personalizowanie wyjazdów. W miastach niesamowicie trudno jest odnaleźć wypożyczalnie jednośladów czy innych pojazdów – auto najlepiej jest zatem wypożyczyć na lotnisku, później może już nie być takiej możliwości.

Około 50 kilometrów od Kuala Terengganu położone jest piękne jezioro, otoczone egzotycznym lasem, ale jak tam dotrzeć? Na moje szczęście wyspa, na którą mam zamiar się udać łączy wszystko, czego brakuje mi w mojej aktualnej lokalizacji i już odliczam godziny do opuszczenia miasta, w którym czekał mnie kolejny, męczący dzień.

Zwiedzanie miasta w upale stanowi niemałe wyzwanie – betonowe chodniki, nagrzane place i asfaltowe ulice dawały wrażenie, jakbym chodził po gorącym grzejniku – każdy element miejskiej infrastruktury oddawał ciepło, akumulowane z promieni słonecznych. Mniej więcej co 800 metrów szukałem klimatyzowanego pomieszczenia, w którym chłodziłem ciało i kupowałem chłodny napój. Opłaciłem zamówioną wycieczkę na wyspę Redang i można śmiało powiedzieć, że na tym zakończyły się ciekawostki tego dnia. Udało mi się jeszcze zakupić oryginalne, malajskie nakrycie głowy dla mężczyzn oraz słodkości nadziane durianem – śmierdzący owoc dawał o sobie znać nawet w połączeniu z aromatyczną czekoladą, więc odradzałbym go przy planowaniu spotkań z innymi ludźmi, o ile nie chcemy porażać durianowym oddechem! Wieczorem spakowałem manatki i byłem gotów do opuszczenia Kuala Terengganu.

Kolejnego poranka, czekałem o wyznaczonej godzinie w miejscu wskazanym przez pracownika biura, ale autobus spóźnił się ponad 30 minut. Przez godzinę zbieraliśmy jeszcze pasażerów, którzy oczekiwali w różnych punktach i dojechaliśmy w rejon niewielkiej miejscowości Merang, skąd mieliśmy odpłynąć z przystani promem na wyspę Redang. Transfer na wodzie zajął około 30 minut, a prom wesoło podskakiwał na falach Morza Południowochińskiego.

Na miejscu wszystko było doskonale zorganizowane – szybko przeprowadzona została rejestracja, odprawa i rozdanie kluczy do pokoi hotelowych. Po zakwaterowaniu, w samo południe czekał na mnie przepyszny i treściwy obiad, a o 14.30 wypływaliśmy na pierwszy snorkeling na rafie koralowej. Po zanurzeniu głowy do wody, moim oczom ukazały się najpiękniejsze sceny, jakie w życiu widziałem! Mimo zachmurzonego nieba, widoczność pod wodą była wystarczająca, wszystko było klarowne i w żywych barwach – wokół rafy żyją dosłownie tysiące kolorowych ryb, mniejszych i większych, które skubały koralowce czy polowały na inne ryby. Niektóre osobniki były naprawdę sporych rozmiarów, podpływały na kilka czy kilkanaście centymetrów do ludzi i ciekawsko obserwowały lądowych intruzów. Co mnie bardzo zasmuciło, to wyraźna degradacja rafy koralowej – bywało wiele miejsc, w których nie żył żaden koralowiec… człowiek potrafi być naprawdę niszczycielskim stworzeniem.

Zdjęcia nr 129-137

Po powrocie ze snorkelingu postanowiłem pokrążyć po wyspie, która ma około 6 kilometrów średnicy i powierzchnię 24 km2. Redang jest jedną z największych wysp wschodniego wybrzeża Półwyspu Malajskiego, wyróżnia się krystaliczną przejrzystością wody, czego doświadczyłem na snorkelingu oraz plażami z białym, miękkim piaskiem. Osiem wysp oraz Redang tworzą park morski Redang Marine Park, którego głównym zadaniem jest ochrona środowiska morskiego oraz raf koralowych. Władze parku wskazują, że tworzą swego rodzaju sanktuarium, które chroni najcenniejsze morskie dobra Półwyspu Majalskiego.

Mój obchód pokazał negatywne strony wyspy, które nie jest wypielęgnowane dla wzroku turystów, bo i ile hotele i plaże w ich pobliżu były bardzo czyste i wspaniale zaprezentowane, to już ich zaplecze było dla mnie katastrofalne!  Na tyłach widać było masywne góry śmieci, które w niektórych miejscach były palone, wszędzie unosił się smród rozkładających się resztek, czuć było także wybijające szambo. Bywały miejsca, w których rośliny dżungli „zabierały” część ludzkich odpadów, okrywając je zielonym płaszczem, ale w większości przypadków po prostu dokładano do istniejących już śmieciowych gór kolejne odpady… Jak to często bywa, politycy wskazują, jak bardzo dba się w kraju o przyrodę, rzeczywistość rządzi się jednak zgoła odmiennymi zwyczajami – ogromna szkoda, że Malajowie tak bardzo nie szanują tak unikalnej wyspy i nie robią wszystkiego, aby taki dar natury był ich wizytówką. Malezja nie ma wielu wysp w swoim posiadaniu, a pod względem przyrodniczym Redang jest naprawdę niezwykła, stąd moje zdziwienie tak silnym brakiem poszanowania dla tego miejsca. Omijając hałdy śmieci, wszedłem ścieżką, która prowadziła do dżungli i od razu natknąłem się na bardzo głośną grupę małp, które bardzo intensywnie krzyczały w moim kierunku. Naprzeciw siebie zauważyłem młodą kobietę, która okazała się być Francuzką – powiedziała, że od kwadransa stoi na ścieżce, obawiając się przejść obok małp.

Wieczorem zjadłem bardzo smaczną kolację, po której udałem się na plażę i spisywałem moje podróżnicze wspomnienia. Akompaniował mi szum morskich fal i zespół muzyczny, który występował nieopodal. Mimo upału i hałasu oraz nieprzyjemnych doświadczeń z brakiem dbania o czystość wyspy, uznałem ten dzień za naprawdę obfity w pozytywy.

Zdjęcia nr 138-142

Zakładałem, że następny dzień na wyspie będzie najlepszy pod względem obserwacji przyrody, ponieważ mieliśmy, zgodnie z założonym planem, dwa razy snurkować! Pierwsze snurkowanie miało być poświęcone obserwacji żółwi morskich, miałem wątpliwości czy w ogóle uda się zobaczyć (z daleka choćby!) przynajmniej jednego żółwia – poszedłem więc do obsługi i zapytałem o prawdopodobieństwo. Zdziwiona moim pytaniem Pani wskazała, że obserwacja jest pewna, bo żółwie bywają w miejscu snurkowania każdego dnia, ciekaw byłem czy okaże się to pewnikiem!

Zostaliśmy ulokowani w motorówce i płynęliśmy na miejsce snurkowania kilkanaście minut, po czym silnik łodzi został wyłączony i… naszym oczom ukazał się żółw morski, który przepływał obok! Przewodnicy mieli ze sobą kawałki mięsa, którym wabili żółwie, a my zeszliśmy do wody. Co i rusz między nami przepływały te wspaniałe stworzenia, muskając nasze kończyny płetwami. Ponownie na tym wyjeździe miałem pecha – chciałem nagrać film pod wodą, żeby później pokazać, jak świetnym doświadczeniem jest obserwacja żółwi morskich w tak pięknych okolicznościach przyrody, ale nie mogłem uruchomić nagrywania – technologia to tylko technologia, cóż mogłem na to poradzić. Pozostało mi napawać się widokami i żółwiami, niektóre były naprawdę ogromne, zdarzały się osobniki bez jednej z płetw (ofiary śrub napędów motorowych oraz drapieżników), ale na skorupach każdego niemal żółwia byli pasażerowie „na gapę” – przyczepione 2-3 rybki, które wyglądały na sumiki.

Żółwie morskie mogą osiągać (w zależności od gatunku) od 58 do 140 cm długości, a ważyć nawet 500 kg! Zazwyczaj są samotnikami, ale jeśli w jakimś obszarze występuje nagromadzenie pożywienia, przebywają tam większe grupy żółwi. Na lądzie, gdzie udają się samice, aby złożyć jaja, żółwie morskie są niezgrabne i powolne, ale w wodzie są zwinne i majestatyczne..Kiedy  wróciliśmy z wodnych przygód, zjadłem obiad (ponownie był bardzo wysokiej jakości) i postanowiłem wybrać się pieszo na drugą stronę wyspy, w okolicę plaży na której obserwowaliśmy żółwie morskie. Przeszedłem około 2 kilometrów, nierówną ścieżką przez dżunglę, co zaowocowało wieloma ciekawymi obserwacjami przyrodniczymi, ale przy okazji byłem dosłownie zlany potem. Podczas marszu widziałem ogromne drzewa, po których beztrosko hasały wiewiórki,  których na wyspie jest sporo, zauważyłem też warany paskowane, podobnie jak w Tajlandii. Napotkany gatunek nie zagraża człowiekowi, ale widok ogromnego jaszczura naprawdę budzi pierwotny respekt i chęć utrzymania bezpiecznej odległości.

Warany paskowane, nazywane też leśnymi, dorastają do około 2 metrów długości, osiągając przy tym masę do 30 kilogramów – rekordowy waran paskowany, zmierzony na Sri-lance osiągnął 321 centymetrów długości! Preferują tereny podmokłe, bagniste bądź bliskie zbiornikom wodnym. Nie są płochliwe, ale zaniepokojone uciekają do wody, potrafią dobrze pływać, nurkują (potrafią przebywać pod wodą bez wynurzenia do 30 minut) i wspinają się na drzewa. Dieta waranów paskowanych jest bardzo szeroka – młode osobniki żywią się głównie owadami, później mięczakami, skorupiakami, rybami, płazami, nie gardzą żółwiami czy młodymi krokodylami. jaszczury te są prawdziwymi oportunistami pokarmowymi, jeśli na ich drodze ujawni się padlina, odpadki czy ekskrementy – również staną się pożywieniem waranów.

Po snurkowaniu z żółwiami, odwiedziliśmy jeszcze inne miejsca, w których obserwowaliśmy rafy koralowe i żyjące w ich obrębie podwodne stworzenia, mieniące się tysiącami odcieni. Obserwowane przez nas rafy były w o wiele lepszej kondycji niż te wczoraj, co napawa mnie nadzieją, że jest jeszcze dla podwodnej fauny wyspy szansa. Morskie życie obserwowaliśmy przez parę godzin, zdarzyło mi się na przykład zaobserwować przepięknie kolorową papugorybę, która była całkiem sporych rozmiarów! Emocje związane ze snorkelingiem i magia świata pod powierzchnią wody spowodowały, że muszę spróbować pełnowymiarowego nurkowania, w profesjonalnym sprzęcie! Gdybym miał profesjonalny sprzęt, mógłbym pływać godzinami i napawać się pięknem, które ukryte jest pod morskimi falami…

Zdjęcia nr 143-144

Wieczorem, ponownie korzystałem z niecodziennych okoliczności przyrody, siedząc na plaży i słysząc szum fal, ptasie trele i muzykę na żywo, którą grał zespół z baru nieopodal. Spisywałem wspomnienia z refleksją, że przeżyłem naprawdę wspaniały dzień! Jedynym mankamentem, który mnie prześladował, było przeziębienie, którego nabawiłem się prawdopodobnie od klimatyzacji – mobilizowałem się, aby szybko dojść do pełni sił, bo miałem przed sobą tyle wspaniałych przygód, że trudno było mi je sobie wizualizować! Jeśli chodzi o grupę, z którą przyszło mi spędzać czas, składała się z Chińczyków i pary z Włoch. Ci pierwsi, byli bardzo mili, grzeczni i zdyscyplinowani, na całej wyspie i w hotelu turyści z Chin stanowili około 90% wszystkich gości. Wszyscy zachowywali się fantastycznie – widać było, że bawią się świetnie, często śpiewali, choć tak, aby nie przeszkadzać innym, przez większość czasu przebywali w większych grupach. Szkoda, że Włoszka, która podróżowała z partnerem/mężem nie wzięła przykładu z Chińczyków… kobieta na każdym niemal kroku okazywała niezadowolenie, była rozwydrzona i naprawdę uciążliwa – cóż, takie uroki zorganizowanych wycieczek, gdzie nie mamy wpływu na ekipę.

Zdjęcia 145-158

Ostatni chwile na wyspie Redang spędziłem przy wybornym śniadaniu, po czym wykwaterowałem się z pokoju i o 10.30 ruszyliśmy na kolejną wyspę – Perhentian Besar obok której leży wysepka Perhentian Kecil – obydwie są częściami parku morskiego Redang Marine Park. Rejs z Redang na Perhentian trwał ponad godzinę, a później musiałem poczekać w hotelowym barze na klucz do mojego pokoju, który wydano mi dopiero o 14.00. Najgorętszą część dnia postanowiłem spędzić na wypoczynku w pokoju, aby regenerować moje zdrowie, ale później wybrałem się na obchód kilku plaż, które również zachwycały miękkim, białym piaskiem. Podczas spaceru moim oczom ukazywały się co i rusz nowe hotele, za którymi pięła się zielona, gęsta dżungla. Wokół mnie spacerowali inni turyści, którzy posługiwali się francuskim, angielskim i włoskim, było tutaj też zdecydowanie mniej przybyszy z Chin. Co ciekawe, o ile na Redang nie spotkałem nikogo z Polski, to w pokoju obok mnie rezydowała trzyosobowa rodzina rodaków.

Na mapach i w różnych folderach zauważyłem, że można spędzić tutaj czas bardzo aktywnie – wokół wyspy było mnóstwo plaż, oznaczone były także ścieżki prowadzące przez dżunglę, które prowadziły na drugą stronę wyspy. Przy każdej z większych plaż funkcjonowały bary i kawiarnie, w których bez problemu można było zjeść smaczny obiad, napić się dobrej mocnej, świeżo palonej lokalnej kawy, wypić wodę z kokosa czy napić się soku ze świeżych owoców. W panujących warunkach atmosferycznych, kiedy z potem uciekają ważne dla organizmu minerały – wszystko to było na wagę złota!

Można również było wykupić wycieczki tematyczne – na obserwacje rafy  koralowej, żółwi morskich czy rekinów. W ogłoszeniach znalazłem wiele firm, które oferowały szkolenia nurkowe.

Tuż obok niewielkiego hotelu, w którym spałem, znajdowała się restauracja, z której mogłem oglądać życie wioski rybackiej, położonej tuż obok. Słyszałem nawoływania imama, zapraszającego wiernych do modlitwy, widziałem ogromny meczet, który położony był na nabrzeżu, słyszałem wesołe pokrzykiwania dzieci rybaków. Uznałem za szczęśliwy traf, że w moim hotelu nie było restauracji, bo dzięki temu mogłem zdrowo i naprawdę wyśmienicie zjeść, obserwując jednocześnie życie mieszkańców wyspy. Na kolejny dzień zaplanowałem odkrywanie kolejnych plaż i dżungli!

Zdjęcia nr 159-166

Nastawiłem budzik na wczesną pobudkę – w hotelu, który wybrałem (z dnia na dzień nie ma zbyt wielu miejsc noclegowych na wyspie, więc możliwości wyboru były marne) wyłączano zasilanie o 7.00, przez co w błyskawicznym tempie w pokoju robiło się parno i niesamowicie duszno. Stwierdziłem, że trzy noce można wytrzymać w każdych warunkach, stąd nie narzekałem zbytnio, bo i nie było na co. Kwestia hoteli i usług, które oferowały zlokalizowane na wyspie hotele zależała po pierwsze od zasobności portfela turysty, a po drugie od wyprzedzenia bukowania kwatery – można było znaleźć zarówno świetne hotele czy domki, w ogródkach których były baseny ze słodką wodą, jak i kiepskie – w których dostęp do zasilania był ograniczony, nie wspominając o innych, podwyższających komfort bytowania usługach.

Po śniadaniu, udałem się na obchód części wyspy, na której znajdował się hotel. Moje plany zakładały, że trzy razy będę przechodził ścieżką przez dżunglę, żeby poznać dzikie plaże, znajdujące się w różnych zatoczkach, a po marszu na wyspie Redang wiedziałem, że nie będzie to łatwa wyprawa!

Po wejściu do lasu i chwilowym marszu wąską, wyboistą ścieżką, byłem totalnie mokry! Uczę się jednak na błędach i tym razem byłem znacznie lepiej przygotowany pod względem odzieży – miałem m.in. t-shirt z wełny merynosów, który przylegał do ciała, co ograniczało powstawanie otarć i dyskomfortu. Najtrudniej jednak było mi poradzić sobie z kropelkami potu, spływającymi mi po twarzy, ale cóż – taki klimat!

Po każdym wyjściu z dżungli, moim oczom ukazywała się nowa, piękna plaża, na której z reguły znajdowało się kilka ośrodków wypoczynkowych, resortów turystycznych czy hoteli na wysokim lub niższym poziomie wygody i prestiżu. Wydawać by się mogło, że każda plaża jest taka sama, ale jednak różniły się układem, skałami czy osłaniającymi je drzewami – jedne były bajkowo piękne – czułem się tam jak w raju utraconym, inne nie wyróżniały się niczym ciekawym. Na plażach często zamontowane są natryski ze słodką wodą, ale dają one tylko chwilową ulgę i komfort, a jeśli upał jest naprawdę ciężki – trudno poczuć jakąkolwiek różnicę.

Po paru dniach spędzonych w tropikach mam pewność, że zawsze należy zadbać o hotel – klimatyzowany całodobowo, co daje możliwość brania orzeźwiających i oczyszczających pryszniców i odpoczynku w temperaturze pokojowej, bo temperatura i wilgotność naprawdę nie oszczędzają człowieka!

Każde z trzech wejść do dżungli było bardzo emocjonujące! Po wejściu za linię drzew i zarośli, czułem się jak Krzysztof w Krainie Czarów – dźwięki z zewnątrz były wygłuszone, wokół mnie dosłownie unosiła się wilgoć, pod stopami miałem skały, poprzeplatane korzeniami drzew, które wznosiły się bardzo wysoko ponad moją głowę! Pomyślałem sobie, co musi czuć osoba, która przedziera się przez pełnowymiarową dżunglę, w której nie ma ścieżek, za to na każdym liściu i za każdym drzewem są zwierzęta (w sumie to i rośliny), które mogą zrobić krzywdę bądź pozbawić życia. Idąc, spotkałem moje ulubione warany, ogromne mrówki, niewielkich rozmiarów węża, który wyglądał jak źdźbło trawy i powiewał delikatnie, jakby faktycznie był częścią trawiastej kępy, w której się ukrył. Słyszałem wiele ptaków, zachwycił mnie szczególnie ptasi trel, który przypominał dzwonek czy sygnał alarmowy – niesamowite! Najdziwniejsze jednak było, że nie przeleciał mi koło ucha ani jeden komar – w sumie, nie przeszkadzały mi żadne owady, ciekawe czy podobnie jest nocą?

Jak łatwo się domyślić, prawie każda z odkrytych przeze mnie plaż miała dwa oblicza – bajkowe i rajskie – takie, które ma ujrzeć turysta, a drugim były ohydne zaplecza ośrodków wypoczynkowym, resortów i hoteli, podobnie jak na poprzedniej wyspie. Krystalicznie czysta woda, miękki, niemal wyczesany piasek, brak śmieci i szum fal uchodziły w niepamięć, kiedy wzrok zatrzymywał się na wszechobecnych (mniejszych i większych) składowiskach śmieci, które mieszały się ze ściekami, tworząc śmierdzące „oczka szamba”, w których, o dziwo, pływały moje ulubione warany! Przechadzając się po wyspie czuć było palony plastik, za hotelami unosiły się kłęby czarnego, gęstego dymu – nikt już nie dbał o to, czy turyści widzą i czują, co dzieje się z odpadami. Nie jestem w stanie pojąć, jak kraj, który ma tylko kilka tak świetnych i unikalnych na skalę całego świata wysp, może wyrażać przyzwolenie na tak silną dewastację przez właścicieli infrastruktury turystycznej. Sektor gospodarki odpadami w Malezji ma przed sobą długą i trudną drogę do przebycia – oby jego rozwój nie przypadł na czas, w którym rajskie wyspy przestaną istnieć i zostaną wielkimi wysypiskami śmieci. Przez parę dni zauważyłem tylko jedną łódź, która przypłynęła po odpadki – resztę śmieci czekał pewnie powolny rozkład lub spalenie.

Zdjęcia nr 167-205

Pod koniec dnia, kiedy już byłem na ostatniej prostej, postanowiłem popływać z rurką i maską, żeby zaznać jeszcze odrobinę podwodnego świata i trochę się schłodzić. Ku mojemu zdziwieniu, dosłownie trzy metry od plaży, w wodzie zobaczyłem niesamowite koralowce i ogrom pięknych kolorowych rybek. Rafa koralowa była tutaj zdecydowanie lepiej funkcjonująca niż na Redang, a możliwość obserwowania życia, jakie się na niej toczy to jedno ze wspanialszych doświadczeń mojego całego życia. Postanowiłem, że muszę zakupić kamerę do nagrywania życia pod wodą – koniecznie! Jeden z wielobarwnych gatunków ryb był tak terytorialny, że rybka, kiedy podpłynąłem zbyt blisko jej terenu – ugryzła mnie lekko w nogę, wiedziałem, że nie ma z nią żartów! Mimo nieznośnego upału, kończyłem ten dzień z myślą, że odkrywanie dżungli i świata wodnej fauny i flory jest fascynujące, warte każdej kropli potu i wysiłku.

Kolejnego dnia miałem w planie udanie się na bliźniaczą wyspę – Perhentian Kecil, aby odwiedzić wioskę rybacką, którą oglądałem dotąd z daleka. Oszacowałem, że można do niej dotrzeć w około dziesięć minut – wyprawa wodną taksówką kosztowała mnie około 9 złotych. Kiedy wysiadłem z łódki, panował upał, ale chodziłem uliczkami wioski, między domostwami i dosłownie zaglądałem do domów mieszkańcom. Większość budynków była zbudowana z drewna, a wokół nich panował dość spory rozgardiasz – wszędzie walały się stare rowerki, dziecięce motorki, zabawki, śmieci, linki z rozwieszonym praniem, hamaki do spania i kanały z płynącymi ściekami. Wszystko razem nie napawało optymizmem, ale zdarzały się zagrody, które mogłyby wieść prym i stanowić przykład dla innych – tworzyły je zadbane, odmalowane domu, w których panował ład na zewnątrz, a wokół posadzona była liczna roślinność, ubogacająca zagrodę. Ciekawie prezentował się zbudowany nad brzegiem morza meczet, z którego codziennie nawoływano do modlitwy.

We wsi funkcjonowało przedszkole dla najmłodszych, szkoła dla młodzieży oraz posterunek policji. Ogólna atmosfera sprawiała wrażenie bardzo przyjaznej, ludzie prowadzili tutaj rozmaite biznesy i standardowe życie, jak każdy z nas, wszystko było bardzo autentyczne i prawdziwe, co nadawało wiosce niezwykłego klimatu. Zaglądający tutaj turyści nie wywoływali żadnego zdziwienia w mieszkańcach, którzy nie zważając na nic i nikogo, pędzili swój żywot, aby utrzymać siebie i rodziny. Podążając wiejskimi zaułkami spotkałem oczywiście przedstawiciela mojego ulubionego gatunku waranów, pływającego w – a jakże! – brudnej wodzie wymieszanej ze ściekami. Porównując bazę noclegową i jakość plaż obydwu wysp, dobrze trafiłem, nie wybierając tej na miejsce docelowe. Plaże na Perhentian Kecil były mniej urokliwe i było ich mniej. Poszukałem miejsca, w którym zjadłem lunch, wróciłem do przystani wodnych taksówek i wróciłem na moją wyspę.

Zdjęcia nr 206-228

Po powrocie, wziąłem szybki prysznic, zmieniłem ubrania na świeże i udałem się na kolejną sejsę snurkowania! W planach miałem odwiedzić plażę obok hotelu, a później udać się w moją wczorajszą destynację, gdzie podziwiałem koralowce. Jednak plaża opodal hotelu okazała się rajem na ziemi – pod wodą, kilka metrów od brzegu morskie fale skrywały przepięknej urody koralowce, wokół których życie toczyło tysiące wielobarwnych istot! Trudno jest wyobrazić sobie, jak fantastycznie jest mieć takie obrazy w zasięgu wzroku! Pływałem między koralowcami, korzystając z naturalnie utworzonych przesmyków i wzdychałem w duchu, jakie szczęście spotkało mnie w życiu – nie każdy ma odwagę, aby udać się w podobne miejsca! Przedstawiciel gatunku ryby, który szczypnął mnie w nogę wczoraj, dziś uczynił to podobnie – uśmiałem się w masce i oddaliłem, żeby nie stresować dzielnego, podwodnego rycerza. Podziwianie podwodnego życia nie nudziło mnie ani trochę, ponieważ ilość form, kolorów i nowości jest nieskończenie różnorodna! Jedyne, co oprócz zachwytu, towarzyszyło mi ciągle, to uczucie, że chcę więcej.

Miałem okazję rozmawiać z wieloma ludźmi, którzy płacili naprawdę ogromne kwoty pieniędzy za wycieczkę na rafy koralowe, a tymczasem ja miałem to na wyciągnięcie dłoni! Równie dobrze można by usiąść w wodzie po pępek, zanurzyć głowę, otworzyć oczy i obserwować życie na koralowcach! Ryby nic a nic nie przejmują się obecnością ludzi w wodzie, przez cały czas czułem się jak element ich krajobrazu, a nie intruz, zakłócających im życie – wspaniałe emocje!

Jak to zwykle bywa, wszystko co piękne kończy się zaskakująco szybko – kolejnego dnia opuszczałem wyspę, o 12.00 miałem prom do miasta Kuala Besut, skąd o 15.00 (jak się później okazało – z niewielkim opóźnieniem) odjeżdżał autobus do Kuala Lumpur. Rejs promem trwał 40 minut, droga lądem miała długość 530 kilometrów i trwać resztę dnia. Czekając niemal dwie godziny na dworcu autobusowym, miałem okazję obserwować życie ludzi, mieszkających w Kuala Besut. Tuż przy dworcu znajdował się lokalny market spożywczy, wokół panował okropny bałagan, wszędzie zalegały sterty śmieci, które wydzielały mało przyjemny zapach, co w pakiecie z upałem dawało się we znaki. Siedząc, zastanawiałem się – jak to jest możliwe, że lokalsom nie przeszkadza życie, które przypomina bytowanie na wysypisku śmieci? Nie jestem w stanie tego pojąć.

Podróż autobusem pozwoliła mi ponownie przyglądać się Malezji – równym, dobrze utrzymanym drogom i inwestycjom w infrastrukturę transportową. Największe wrażenie wywierała na mnie jednak wszechobecna zieleń, która pięknie okala tutaj wszystko! Malezja jest zdecydowanie ambitnym krajem, jednak mieszkańcy muszą zrozumieć, że przyroda, którą tak pomijają i nie szanują, jest unikatem, warto o nią szczególnie dbać i pokazywać przybyszom z całego świata. Turystyka może być naprawdę dochodowa dla tego kraju, ale minie pewnie jeszcze parę lat, nim Malajowie „obudzą się” z zarzuconej śmieciami rzeczywistości.

Zdjęcia nr 229-240

Do malezyjskiej stolicy dotarliśmy około 23.30, autobus zakończył kurs na głównym dowrcu, gdzie musiałem znaleźć punkt, w którym zatrzymują się taksówki GrabTaxi. Zadanie okazało się dość trudne, lokalni „nieformalni” konkurenci, którzy zachowywali się względem podróżnych z wysoką dozą cwaniactwa, słyszałem też nawoływania i zaproszenia od zrzeszonych taksówkarzy, jednak wolałem nie korzystać z ich usług. W Malezji, podobnie jak Singapurze, aby zamówić przejazd w GrabTaxi, należy udać się do miejsca, w którym ich pojazdy mogą się zatrzymywać i podbierać podróżnych. Po dłuższej chwili, którą poświęciłem na poszukiwanie, odnalazłem właściwe miejsce i zarezerwowałem przejazd do hotelu w cenie, która mnie satysfakcjonowała. Apartament zarezerwowałem w dużym hotelu-apartamentowcu, w którym recepcja była czynna do 22.30, dlatego jeszcze będąc w autobusie, korespondowałem z obsługą i otrzymałem zapewnienie, że karta do mojego apartamentu będzie schowana w punkcie bezpieczeństwa na pierwszym piętrze – cokolwiek to oznaczało. Miałem wątpliwości odnośnie ceny mojego noclegu, ponieważ za dobry pokój ze śniadaniem, niemal w samym centrum Kuala Lumpur zapłaciłem około 500 zł, co było kwotą bardzo niewygórowaną, jak na lokalizację i warunki.

Kierowca dowiózł mnie na miejsce, gdzie uprzejmi Panowie z punktu bezpieczeństwa przekazali mi kartę wejściową do apartamentu, który okazał się być fantastyczny! Po ostatnich trzech nocach, które spędziłem w dość spartańskich warunkach, miałem ochotę porządnie się wyspać. Pokój był zlokalizowany na 19 piętrze, z okien rozciągała się panorama na stolicę – aż miło było popatrzeć. Kiedy rano zszedłem na śniadanie, kolejny raz się zaskoczyłem – na gości czekała prawdziwa uczta, moją uwagę przykuły zioła i warzywa, które rosły w donicach – można było je zerwać i doprawić śniadanie bądź zjeść prosto z krzaka. Najedzony, zrobiłem rekonesans w poszukiwaniu basenu i zaskoczyłem po raz kolejny, ponieważ był tutaj 30-metrowy basen, w którym mogłem porządnie popływać.

Ukontentowany, wybrałem się na zwiedzanie Kuala Lumpur – miałem w planach dokończenie zwiedzania, a szczególnie udanie się do ogrodu botanicznego Perdana Botanical, w którym znajduje się Park Motyli oraz zajście do Parku Ptaków.

Spodziewałem się więcej, niż miałem okazję zobaczyć – Park Motyli był pięknie zatopiony w zieleni roślin, znajdował się tam także niewielki wodospad i małe potoki. Dookoła zwiedzających latały motyle – mniejsze, większe i różnie ubarwione, jednak nie było ich tak dużo, jak wskazywał parkowy folder, ale może trafiłem na zły moment. W budynku obok, którego stan wskazywał, że okres świetności ma już dawno za sobą, znajdowały się wystawy tematyczne, na których obok żywych owadów w terrariach, były gabloty z ogromnymi kolekcjami niezliczonych gatunków motyli czy całej gamy owadów, pajęczaków i innych „robali” – miejsce jest warte polecenia i godne zobaczenia! W sklepiku, który sąsiadował z wystawą, można było kupić różne gadżety, ale także pięknie oprawione, mniejsze i większe, gabloty z okazami wielu owadów, których wwiezienie na teren Unii Europejskiej wydawało mi się wątpliwie legalne.

Zdjęcia nr 241-250

Po wyjściu z Parku Motyli, udałem się pieszo do Bird Park, czyli Parku Ptaków, który oddalony był o około 700 metrów – ostatnio chciałem go odwiedzić, ale nie zdążyłem. Bird Park w Kuala Lumpur jest podobno jednym z największych parków ornitologicznych na świecie, a wyróżnia się tym, że ptaki nie żyją tutaj w zamkniętych klatkach, a swobodnie poruszają się po czterech wydzielonych, dużych sektorach. Drapieżniki, które stanowiłyby zagrożenie dla innych ptaków i odwiedzających, są wyizolowane w swoich sektorach, które bardziej przypominały klatki w ZOO, które znamy w Europie. Siatka, która uniemożliwiała ptakom wzniesienie się poza obręb parku, była bardzo wysoko, na wysokości koron drzew, były w niej jednak sporych rozmiarów dziury, przez które ptaki wylatywały na zewnątrz oraz wracały. Dziury były pewnie robione przede wszystkim przez małpy, których około 30 osobników urządzało sobie zabawy w berka, wczepiając palce w oczka siatki.

W parku było mnóstwo mniejszych, średnich i ogromnych ptaków, w większości lokalnie występujących, ale były tutaj także strusie, które w Malezji nie występują. Papugi, zamieszkujące park, można było wziąć na rękę i zrobić sobie z nimi zdjęcie, większość ptaków, szczególnie tych dużych, chodziła swobodnie między zwiedzającymi.

Ptaki miały tutaj świetne warunki do życia, na drzewach było dużo gniazd, w których wysiadywały jaja i wychowywały młode. Wrażenie zrobiły na mnie duże łąki, stawy i wodospady, z których ptaki dowolnie korzystały. Zorganizowanie kompleksu powodowało, że naprawdę przyjemnie spędzało się tutaj czas. Park zamykano dla zwiedzających o 18.00, a koszt biletu wyniósł mnie około 70 złotych.

Zdjęcia nr 251-262

Wyszedłem z Parku Motyli i skierowałem się do ogrodu botanicznego, który był położony po drugiej stronie ulicy. W parku znajdował się wyjątkowy ogród kwiatowy, który był pięknie prowadzony, służył też bardziej aktywnym gościom do uprawiania sportu. Poza wspaniałymi okazami drzew, które były opisane przy pomocy kodów QR, w parku było bardzo dużo stawów, w rejonie których kręciły się moje ulubione warany. Jak już wielokrotnie wspominałem, oglądanie tych pięknych jaszczurów, które z wolna spacerują sobie w okolicach zbiorników wodnych, zawsze sprawia mi wiele radości! Po wyciszającym spacerze po parkowych alejkach, udałem się do Centralnego Marketu, oddalonego o około 2 kilometry, aby nabyć ostatnie souveniry, wkrótce bowiem opuszczałem Malezję.

Central Market w Kuala Lumpur to bardzo ciekawe miejsce, w którym można dokonać zakupów spożywczych, odzieżowych, nabyć pamiątki, ale także poznać przyszłość u wróżek, zrobić tatuaże z henny, udać się na masaż czy odwiedzić galerię sztuki oraz muzeum sztuki iluzji 3D.

Zdjęcia nr 263-280

Ostatni dzień w Kuala Lumpur był dla mnie bardzo ważny – zarezerwowałem bowiem ponad tydzień wcześniej bilety na Petronas Towers, moja pierwsza próba wejścia do słynnych wieżowcach zaczęła się i zakończyła na odbiciu się od kas biletowych. Jak już wspominałem, na wieże każdego dnia może wjechać 1400 osób (a każdego dnia wszystkie bilety się wyprzedają, co jest fascynujące!), bilet kosztuje 90 złotych, co przez cały rok przynosi kwoty, pozwalające utrzymać wieżowce bez żadnego problemu.

Żeby z powodzeniem zrealizować bilet, należy być kwadrans przed godziną wskazaną na bilecie, aby przejść przez punkt kontrolny, w którym każdy otrzymuje kolorową naklejkę, strażnicy sprawdzają również torby  zwiedzających – większych rozmiarów bagaże muszą być zdeponowane w szafkach. Po kontroli, wjeżdża się w kilkunastoosobowej windzie na poziom łącznika między obydwoma wieżami, na którym spędzić można 10 minut i podziwiać panoramę miasta. Następnie, w mniejszych windach, wjeżdża się na poziom 86 piętra, gdzie znajduje się ogromne, zamknięte z czterech stron pomieszczenie na powierzchni całej wieży, zza którego szyb, podziwiać można stolicę jak długa i szeroka! Jest to najwyżej położony taras widokowy w mieście. Widok jest naprawdę zacny, szkoda jednak, że pomieszczenie jest zamknięte – szyby nie zawsze były czyste, a możliwość podziwiania i czucia lekkiego wiatru we włosach (lub po prostu na głowie, w przypadku bezwłosych, do których się zaliczam) jest znacznie bardziej przyjemne. Można było tam spędzić 15 minut, po czym windy zwoziły grupę kilkanaście pięter niżej, gdzie znajdował się kolejny taras widokowy, a także punkty gastronomiczne i sklep z pamiątkami. Osoby z marketingu przewidziały tutaj (o, dziwo!) najwięcej czasu – sprzedaż jest najważniejsza! Całość pobytu na wieży  zajęła około 1.5 godziny. Uważam, że będąc w Kuala Lumpur, należy koniecznie wpisać odwiedzenie tego miejsca na listę „do zobaczenia”, choć wieża KL Tower, na którą wjechałem wcześniej jest ciekawsza – ma zawieszoną nad ziemią klatkę, która umożliwia robienie świetnych zdjęć i otwarty taras.

Po powrocie z eksploracji pozostało mi już tylko zjedzenie kolacji i spakowanie się, ale także zorganizowanie początku kolejnej części mojej podróży!

Zdjęcia nr 281-287

Ostatni dzień w malezyjskiej stolicy rozpocząłem gimnastyką i basenem, co zagwarantowało mi świetne samopoczucie. Moja chwilowa niedyspozycja zdrowotna powoli odchodziła w zapomnienie, ale – co ucieszyło mnie najbardziej, dzięki lokalnej diecie, usunięciu mięsa z jadłospisu, rezygnacji ze słodyczy i alkoholu – mogłem zapiąć pasek od spodni na dziurkę, znajdującą się bliżej klamry paska! Wspaniałe wieści! Co do diety – jadałem głównie warzywa, ryby i owoce, czemu towarzyszyły najczęściej niewielkie ilości węglowodanów z ryżu i makaronów – czułem się lekko, miałem dużo energii – azjatycka kuchnia naprawdę mi sprzyjała, a obwód w pasie się zmniejszał.

Zjadłem śniadanie, wykwaterowałem się z apartamentu i udałem na lotnisko, na którym miałem trochę emocji! Linie lotnicze AirAsia wprowadziły ostatnio znaczną automatyzację systemu odpraw, włączając w to procedury nadawania bagażu rejestrowanego. Jeśli pasażer nie odprawi się online, może uczynić to w lotniskowych kioskach, następnie należy samodzielnie wydrukować taśmy do oklejenia bagażu oraz go odprawić w odpowiednim punkcie, poprzez położeniu oklejonej walizki na taśmie transportowej, zeskanowanie kodu z biletu i ewentualnym pożegnaniu się z dobytkiem, ponieważ żadnego potwierdzenia nadania nie otrzymuje się do ręki.

Co ciekawe, niespecjalnie jest kogo poprosić o pomoc – podobne doświadczenia miałem w Berlinie, stąd osoby mało doświadczone w podróżowaniu samolotami, starsze i nie znające angielskiego, mogą odczuwać wysoki poziom stresu i dyskomfortu przy podobnych procedurach. Sam jestem bardzo doświadczony, a takie elementy wywołały u mnie szybsze tętno, zastanawiałem się czy wszystko poszło zgodnie z procedurami i odbiorę bagaż z taśmy na lotnisku w Brunei. Zobaczymy! Do miłego zobaczenia w kolejnym azjatyckim kraju!

Singapur – świat XXII w.

Lipiec/sierpień 2024 r.

Krajem, w którym zacząłem moją ostatnią wyprawę był owiany sławą Singapur. Państwo-miasto zamieszkałe przez niecałe 6 milionów ludzi i prawdziwy tygiel kulturalny! Singapur był pierwszym z kilku krajów które miałem w planach tym razem odwiedzić – później miałem zamiar udać się do Malezji, Brunei oraz Indonezji. Nowej przygodzie powiedziałem głośne „Witaj!”!

Miasto Singapur zostało założone w 1819 roku, jako brytyjska kolonia handlowa (niepodległość państwa-miasta została ogłoszona w 1965 roku), dziś będąc symbolem zamożności, dynamicznego rozwoju i nowoczesności. Singapur jest jednym z najbogatszych państw świata pod względem PKB, tutejsza gospodarka opiera się na usługach finansowych, handlu, transporcie morskim oraz innowacyjnych technologiach. Obywatelami Singapuru są w większości Chińczycy, Malajowie i Hindusi, niemal wszędzie słychać więc język mandaryński, angielski i malajski, które, między innymi, stanowią języki ojczyste kraju. Europejskie korzenie Singapuru oraz mieszanka wpływów malajskich, hinduskich czy chińskich powoduje, że będąc tutaj, czujemy dosłownie cały świat w jednym miejscu! Państwo zachwyca egzotyką, klimatem, rozrywkami i nowinkami technologicznymi na każdym kroku!

Moja podróż do Singapuru była wymagająca – udałem się autem do Poznania, następnie Flixbusem do Berlina, skąd doleciałem na przesiadkę do Doha, gdzie czekał na mnie docelowy lot do Singapuru. Cały transfer zajął ponad 30 godzin, ale wychodząc z lotniska wiedziałem, że warto było! Singapurskie lotnisko przypomina ogromny ogród botaniczny, nawet pasy do odbioru bagaży zanurzone są w zieleni, co robi niesamowite wrażenie! Warto wspomnieć, że Polacy nie potrzebują wizy, udając się do Singapuru, jednak przed wylotem należy uzupełnić kilka deklaracji online – kontrolerzy na lotnisku skrupulatnie sprawdzają poprawność wskazanych danych, warto więc przyłożyć staranności podczas wypełniania!

Zdjęcia nr 1-4. Wspaniałe singapurskie lotnisko.

Po opuszczeniu lotniska, sprawnie zamówiłem taksówkę aplikacją GrabTaxi, która w tym rejonie świata zastępuje Ubera i sprawnie udałem się hotelu na wymarzoną drzemkę. Taksówkarz uświadomił mnie, że mój hotel znajduje się w centrum dzielnicy Geylang, która określana jest jako lokalna „dzielnica czerwonych latarni” – czego na pierwszy rzut oka (bądź co bądź – lekko zmęczonego podróżą!) wcale nie widać! Usytuowanie hotelu było bardzo korzystne, nie przeszkadzało mi więc „czerwone” sąsiedztwo.

Po krótkim, ale niezmiernie regeneracyjnym wypoczynku, postanowiłem wybrać się na piesze zwiedzanie słynnego na całym świecie miasta. Wychodząc z hotelu czułem ciepłe powietrze, podobnie do naszego lata, jednak poziom wilgotności był znacznie wyższy. Już na pierwszy rzut oka widać wszędzie ład i porządek, jednak bez przesady – stereotypowa perfekcja w obiegowej opinii o Singapurze została złamana papierkami i petami po papierosach, które tu i ówdzie leżały na chodniku. Na ulicach spotkałem dużo piętrowych autobusów, typowo w stylu londyńskim, widziałem również nowoczesne składy kolei, które zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie! Najbardziej jednak zaskakuje tutaj zieleń – na każdym kroku wejść można do przepięknych parków, a skwery wręcz kipią soczystą zielenią. Część chodników, oprócz cienia rzucanego przez drzewa, jest również zadaszona, aby spacer nie powodował przegrzania organizmu.

Zwiedziłem w swoim życiu wiele miast, a Singapur jest w czołówce tych, których nowoczesne, często sięgające nieba budowle pięknie komponują się z historyczną, kolonialną architekturą. Godna polecenia jest Victoria Street, przy której znajduje się m.in. założony w 1824 roku Meczet Sułtana, w którym mieści się aż do 5.000 osób! Okolica, w której znajduje się meczet, zachwyca piękną, arabską zabudową i klimatem – słychać gwar rozmów, w powietrzu unosi się aromat kawy, a w kafejkach można spróbować słodkości. Wąskie, świetnie utrzymane uliczki robią wspaniałe wrażenie wieczorami – bawią się na nich i śmieją tysiące ludzi, co jest niesamowite, bo, mam wrażenie, że my – Polacy, mamy do czynienia z podobnymi widokami i doświadczeniami zbyt rzadko… Innym, godnym polecenia miejscem, które eksplorowałem podczas mojej pieszej wędrówki, to Fort Canning Park, gdzie poza piękną zielenią i ładnymi budynkami, roztacza się świetny widok na całe miasto.

Zdjęcia nr 5-13. Skwery, parki i piękno miasta.

Niedaleko od parku, nad rzeką Singapur, znajduje się przepiękny obszar miasta, w którym znajdziemy m.in. Teatr Victorii, stary parlament, obiekty rządowe, Muzeum Sztuki, Singapurską Galerię Narodową, Sąd Najwyższy i inne, wspaniale odrestaurowane budynki. Z nad rzeki rozpościera się piękna panorama na nowoczesne apartamentowce, które wyżynają się wysoko nad miasto. Jeśli w trakcie eksplorowania uliczek poczujemy głód, wystarczy przejść kładką na drugi brzeg rzeki, gdzie znajduje się świetna promenada z wieloma restauracjami różnych kuchni i kultur – świat w pigułce!

Podczas spacerowania mijałem liczne sklepy, butiki, restauracje, pasaże i mnóstwo zielonych skwerów. Podsumowując – spodziewałem się supernowoczesnego, głośnego i dynamicznego miasta, a zobaczyłem świetne połączenie nowoczesności, przyrody i tradycji, które powoduje, że chce się tutaj być i spacerować, szczególnie wieczorem, kiedy żar słońca znika i nie męczy. Miasto jednak nie jest tanie – dolar singapurski (SGD) wart jest niemal tyle co dolar amerykański (USD), a ceny są wysokie, ale przy odpowiednim gospodarowaniu da się tutaj „przeżyć” kilka dni. Cena 1 SGD na dzień 24 grudnia 2024 to 3,02 zł, a USD 4,11 zł.

Zdjęcia 14-20. Singapur nocą.

Kolejnego dnia miałem w planach pojechać na północ miasta, gdzie zlokalizowany jest duży kompleks leśno-parkowy, z singapurskim ZOO włącznie. Niestety pogoda była kapryśna – niestabilna i raczej deszczowa niż słoneczna. Po śniadaniu udałem się taksówką z TaxiGrabb w rejon Beauty World, skąd wszedłem do parku naturalnego Rifle Range Nature Park, który położony jest nieopodal rezerwatu przyrody Bukit Timah, jednego z ostatnich lasów pierwotnych w Singapurze. Celem Rifle Range nature Park jest przede wszystkim ochrona ekosystemów lasów deszczowych wyspy, które są zagrożone przez rozwój i działalność człowieka. Projektanci parku działają prężnie na rzecz tworzenia siedlisk, zrównoważonego gospodarowania obiegiem wody, ochrony fauny i flory oraz naturalnego dziedzictwa Singapuru.

Park jest bardzo dobrze przygotowany do przyjmowania turystów, szczególnie tych zafascynowanych naturą. Trasy spacerowe biegną kładkami, drogami kamiennymi czy szutrowymi, są bardzo dobrze oznaczone. Spacerowało się praktycznie w środku lasów naturalnych tropików, typowych dla tego rejonu świata. Podczas przechadzania się ścieżkami można było zauważyć również trasy edukacyjne przeznaczone dla dzieci.

Po mniej więcej dwóch godzinach spacerowania w dżdżystej aurze postanowiłem wyjść z parku – w drodze powrotnej minąłem zalany kamieniołom (Quarry Wetland), strzelnicę wojskową czy jednostkę wojsk inżynieryjnych, wszystko pięknie wkomponowane w soczyście zielony las. Spotkałem nawet niewielką grupę małp, które wyszły z lasu na drogę i bawiły się beztrosko. Scena wyglądała zupełnie, jak gdyby para starszych małp wyprowadziła małe przedszkole na ulicę.

Wychodząc z kompleksu leśnego przechodziłem przez duże i bardzo luksusowe osiedle domków jednorodzinnych. Wcześniej zastanawiałem się, czy w Singapurze ktokolwiek ma dom, ze względu na niewielką powierzchnię państwa-miasta oraz jedno z najwyższych zagęszczeń ludności na metr kwadratowy. Teraz już wiem, że są tu całe osiedla domków jednorodzinnych, pięknie usytuowanych przy samym lesie. Obserwacja jakości wykończenia domów i zaparkowanych na podjazdach samochodów, dała mi jasno do zrozumienia, że to tylko bardzo majętni ludzie mogą sobie pozwolić na mieszkanie w taki sposób.

Jeśli jesteście zainteresowani, jak wygląda park – można podejrzeć mapkę na stronie: https://beta.nparks.gov.sg/docs/default-source/parks-docs/rifle-range-nature-park/20240528-rrnp-map.pdf

Zdjęcia nr 21-26. Przepiękny Rifle Range Nature Park.

Kiedy wychodziłem z parku, robiło się już ciemno, z nieba nadal siąpił delikatny deszcz, co w połączeniu z miejskimi światłami dawało niesamowicie magiczny efekt. W jednej z pierwszych napotkanych restauracji zjadłem dobrą włoską pizze za 37 SGD (około 35 USD)! No cóż – takie w Singapurze są ceny! Po zjedzeniu posiłku poprosiłem o zamówienie taksówki, którą podążyłem w rejon słynnego Supertree Grove – kompleksu 18 gigantycznych konstrukcji w kształcie drzew, w całości pokrytych roślinnością. Zaprojektowane na wzór drzew konstrukcje symulują wszystkie procesy zachodzące w prawdziwych drzewach, w nocy są dodatkowo podświetlane światłami o różnorodnych kolorach. Całość zlokalizowana jest w Gardens by the Bay, ogromnym parku świetnie skomunikowanym z innymi atrakcjami jak Flower Dome, Cloud Forest czy hotel Marino Bay Sands.

Warto zaznaczyć, że wszystkie atrakcje są w godzinach nocnych pełne turystów, ponieważ dzięki grze świateł i magicznemu klimatowi, robią piorunujące wrażenie na każdym człowieku! Największe wrażenie zrobiły na mnie oczywiście Supertree Grove, ale także hotel Marino Bay Sands. Hotel składa się z trzech drapaczy chmur, na których jest osadzona jest konstrukcja, która wygląda jak statek! Ów statek majestatycznie góruje nad całością, jest pięknie podświetlony i… dosłownie zapiera dech w piersiach. Do obiektu można wejść i zobaczyć wszystko od wewnątrz. Zwiedzanie i podziwianie singapurskich atrakcji jest bardzo przyjemne i proste – wszystkie najważniejsze budynki i parki są świetnie skomunikowane, nie jest konieczne przechodzenie przez ruchliwe drogi i przejścia dla pieszych. Na kolejny dzień zostawiłem sobie zwiedzanie większości z nich w promieniach słońca.

Zdjęcia nr 27-38. Supertree Grove i hotel Marino Bay Sands.

Po nocnym, emocjonującym zwiedzaniu, postanowiłem wrócić do hotelu spacerem – pięciokilomatrowy odcinek pokonałem podziwiając nocne życie wspaniałego miasta, które (o dziwo!) nie było dla mnie męczące, jak to zwykle bywa w innych ośrodkach miejskich. Pamiętacie, że mój hotel był w centrum dzielnicy „czerwonych latarni”? Przechodząc około godziny 1.00 w nocy przez moją dzielnicę zauważyłem, że nabiera ona życia, wokół kręciło się mnóstwo ludzi, otwarto bary, sklepy i restauracje, a pracownice i pracownicy seksualni oczekiwali na klientów – nikt tutaj nie myślał o spaniu!

Kolejnego dnia, po zjedzeniu śniadania i wypiciu kawy, miałem w planach udać się na cały dzień do Gardens by the Bay, aby zwiedzić część znajdujących się tam atrakcji, w tym Flower Dome, Cloud Forest, hotel Marino Bay Sands oraz wejść na kładkę między drzewami i punkt widokowy, który znajduje się na głównym drzewie Supertree Grove! Dzień zapowiadał się wspaniale! W kasach biletowych można zakupić bilet na wszystkie atrakcje bądź wybrane (bilet na zwiedzanie całego kompleksu Gardens by the Bay oraz hotelu Marino Bay Sands kosztuje 140 SGD, a na wybrane atrakcje wahają się od 24 do 80 SGD). Jeśli udajecie się do Singapuru, warto poszukać biletów na stronach internetowych – zdarzają się promocje, obniżające ceny nawet o 10 czy 15 SGD, a w Singapurze każdy dolar jest na wagę wielu złotówek! Po wyjściu z hotelu udałem się do pięknego parku, gdzie przez godzinę zachwycałem się cudowną przyrodą i robiłem zdjęcia – odpoczywałem i regenerowałem siły!

Po dotarciu do kompleksu, zacząłem zwiedzanie od Flower Dome. Jest to ogromna, stalowo-szklana konstrukcja, wewnątrz której znajdują się alejki z milionami kwiatów, drzew i krzewów z całego świata. Znajdują się tam nawet wielkie baobaby z Afryki i Australii. Osobna ekspozycja poświęcona jest
Claudeowi Monetowi, łącznie z jego rzeźbą, domkiem i ulubionymi kwiatami. Flower Dome było pełne ludzi, którzy – podobnie jak ja, podziwiali ekspozycje, ale nie przeszkadzało to w spokojnym zachwycaniu się pięknem.

Po opuszczeniu Flower Dome, obrałem kierunek Cloud Forest, który jest większy, a przede wszystkim wyższy! Wysokość budynku wynika z faktu, że jego kopuła skrywa… szczyt góry! Ekspozycje w budynku prezentują roślinność charakterystyczną dla siedlisk mglistych, wilgotnych, górskich lasów, pokrywających szczyty na wysokości około 2000 m. n. p. m. Znajdują się tutaj rośliny mięsożerne – wspaniałe dzbaneczniki, muchołówki, ale także nastroszone pióropusze paproci czy miękkie jak poduszka mchy przyczepione do skał. Kompleks Cloud Forest jest ulokowany na powierzchni odpowiadającej 1,5 pełnowymiarowego boiska piłkarskiego, a w jego wnętrzu znajduje się także 35-metrowy sztuczny wodospad, z którego woda leniwie spływa po roślinnej ścianie! Warto mieć ze sobą zapas wody – w środku jest utrzymywana temperatura od 23 do 25 stopni Celsjusza, a wilgotność oscyluje wokół 90%. Cały kompleks jest niesamowicie piękny, gdyby nie wystające metalowe czy betonowe elementy, miałbym wrażenie, że jestem w mglistych górach… Można przespacerować się tutaj kładką w koronach drzew, wejść do jaskini, przejść się kładką w chmurach, odwiedzić tajemniczy ogród czy ogród z orchideami – cuda nie widy! Było trochę tłoczno, ale to miejsce należy na pewno odwiedzić!

Zdjęcia nr 39-55. Niesamowity Cloud Forest.

Po wizycie w Flower Dome oraz Cloud Forest, przyszedł czas na kładkę Skywalk między dwoma sztucznymi drzewami Supertree Grove. Żeby znaleźć się na poziomie kładki, należało wsiąść do windy, która wznosiła się na poziom dachu hotelu Marino Bay Sands, który jest tuż obok. Na tabliczkach, które były przy kładce, widniał napis, żeby ograniczyć spacerowanie i podziwianie panoramy miasta i ogrodów na dole, do 15 minut (ze względu na liczne osoby, które oczekują na dole na swoją kolej) – ja przechadzałem się 25 minut, głównie w oczekiwaniu na słońce, które ukrywało się za chmurami. Bardzo chciałem mieć piękne ujęcia parków i pozostałych drzew, jednak nie doczekałem się – słońce miało inny plan niż ja.

Po zjechaniu z kładki, stanąłem w kolejce do wjazdu na najwyższe z drzew, na którym usytuowany jest taras widokowy, a piętro niżej znajduje się świetna restauracja. Ilość osób, które były przede mną, oznaczała około 60 minut oczekiwania, które upłynęło mi na obserwacji śmigłowców i samolotów wojskowych, których piloci ćwiczyli przeloty na zbliżające się święto narodowe Singapuru. Zacząłem żałować, że jestem na dole, a nie na kładce Skywalk – bo latające między filarami hotelu Marino Bay Sands śmigłowce Apache robiły niesamowite wrażenie! Ponadto, między drapaczami chmur przelatywało 5 samolotów odrzutowych… coś wspaniałego!

Kolejka systematycznie posuwała się naprzód, a po wjeździe na Supertree, udało mi się zrobić kilka dobrych ujęć (mimo ciągłego braku słońca) na miasto, parki, hotel i port, w którym stało mnóstwo statków handlowych, oczekujących na rozładunek.  Miałem refleksję, że można tutaj być niezliczoną ilość razów, w noc czy podczas dnia, a piękno Garden Park by the Bay, zieleń, układy nasadzeń kwiatów, parki oraz Supertree Grove zrobią na człowieku zawsze fantastyczne wrażenie. Mimo połączenia wybudowanych przez ludzi konstrukcji z pięknem stworzonym przez naturę, ma się wrażenie, że wszystko tworzy zintegrowaną całość – niebywałe!

Zdjęcia nr 56-73. Piękno kompleksu z lotu ptaka i z ziemi :).

Nadszedł czas na wjazd na taras widokowy hotelu Marino by Sands i… spotkała mnie niespodzianka, okazało się bowiem, że ze względu na liczbę ludzi. Możliwość wjazdu miały już tylko osoby, które wcześniej kupiły bilet w kasie bądź online, a pozostali musieli obejść się smakiem. Nie ukrywam, że czułem złość, ale postanowiłem wrócić w drodze powrotnej i koniecznie wjechać na taras!

Jako, że nie mogłem podziwiać okolicy z hotelowego dachu, poszedłem tam pieszo – wokół mariny gromadziły się tysiące osób, co mogło sugerować jakieś wydarzenie – podejrzewałem pokaz sztucznych ogni. Oczekując, kupiłem (za ok. 15 USD) półlitrowe piwko, które okazało się pyszne i orzeźwiające! Moje przypuszczenia potwierdziły się i po 20.00 rozpoczął się festiwal sztucznych ogni! Jak długo żyję, tak nigdy nie widziałem tak fantastycznego widowiska! Dokładnie moje oczekiwania się potwierdziły i po 20.00 rozpoczął się fantastyczny festiwal sztucznych ogni. Nigdy nie widziałem na żywo takiego świetnego pokazu.

Wracając z pokazu, chciałem jeszcze zobaczyć pomnik Merliona – pół lwa, pół ryby, który jest jednym z symboli Singapuru, jego podobizna występuje na banknotach. Unikatowy posąg, wysoki na 8,6 metrów, pełni także funkcję fontanny, a największe wrażenie robi nocą, wspaniale podświetlony i majestatyczny. Skąd wziął się merlion? Trzynastowieczne Roczniki Malajskie wskazują, że na wyspie rozbił się książę Sang Nila Utama, który zobaczył lwa. Wyspa, która została dopiero co odkryta zyskała więc nazwę „Singa Pura” – „Miasto Lwa” (naukowcy wskazują, że książę nie mógł zobaczyć lwa, ponieważ nigdy ich tutaj nie było – księciu ukazał się prawdopodobnie tygrys). Rybi ogon, który wyrasta z lwiego torsu symbolizuje i podkreśla rybackie korzenie kraju i jest chronionym znakiem towarowym Singapuru. Połączenie słów „mer” (morze) i „lion” (lew) zapoczątkowało więc obieg słowa, a później symbolu – merlion.

Nie ukrywam, że odczuwałem wtedy zmęczenie – na nocnym markecie skonsumowałem szybki posiłek i zacząłem szukać hotspotu z Internetem, żeby zamówić taksówkę. Wszedłem do pierwszego mijanego centrum handlowego, pytając spotkanego Malezyjczyka czy mają WiFi. Okazało się, że nie, ale ów Pan udostępnił mi Internet i poczęstował mrożoną herbatą. Zaczęliśmy rozmawiać, mój nowo poznany znajomy pytał skąd pochodzę i jakie mam plany – powiedziałem, że lecę jutro do Malezji, będę lądował w Kuala Lumpur i nie mam sprecyzowanych planów na eksplorowanie nowego dla mnie terenu. Jako że pochodził z Malezji, polecił mi odwiedzenie wyspy Redang, która znajduje się na wschodnim wybrzeżu kraju. Mój wspaniały rozmówca ustalił, które lotnisko mam wybrać na odlot, aby jak najsprawniej dostać się na wyspę Redang – tak właśnie odkrywa się świat!

Po przemiłej konwersacji, udałem się do hotelu i poczytałem o poleconej mi wyspie – okazało się, że przez wielu uznawana jest za jedną z najpiękniejszych na świecie, ma cudownie białe plaże, pokryta jest lasem tropikalnym i zachwyca naturą! Od razu poprawił mi się nastrój, a zmęczenie zamieniło się w ekscytację!

Zdjęcie nr 74-76. Posąg Merliona.

Po chwili odpoczynku, zostawiłem w pokoju plecak i poszedłem znaleźć jakieś przytulne miejsce do wypicia kawy z możliwością dostępu do Internetu. Finalnie, zakotwiczyłem się przy piwku w chińskiej restauracji i relaksowałem się przy muzyce. Wypoczęty, wróciłem do pokoju hotelowego, spakowałem się i zacząłem myśleć o kolejnym etapie podróży, który zacznie się w Kuala Lumpur.

Obudziłem się rano, wezwałem taksówkę i udałem się na terminal 4 singapurskiego lotniska. Co ciekawe, musiałem sam nadać bagaż, ale na szczęście miałem już podobne doświadczenia na lotnisku w Monachium, więc stres z tym związany nie był zbyt wysoki. Wszystkie procedury zajęły mi około 20 minut i bagaż został poprawnie nadany! Niesamowitym jest, że zarówno wlatując jak i opuszczając Singapur nie mamy do czynienia z żadnymi strażnikami granicznymi – wszystkie czynności dokonywane są samodzielnie przez pasażerów przy użyciu maszyn. Jeśli nie znasz języka angielskiego (przynajmniej podstawowych słów i zwrotów) może się to okazać bardzo stresujące.

Terminal, w którym oczekiwałem na lot przypominał pięknie zaaranżowany klub – wszędzie były komfortowe, miękkie fotele i kanapy, a wokół rosły setki żywych drzew i krzewów. Siedząc na wygodnej kanapie rozmyślałem, że po 4 dniach w tak ogromnej metropolii, nie znalazłem ani jednej rzeczy, która by mnie drażniła czy mogłaby być zmieniona na lepszą. Singapur jest niesamowity, śmiało można spędzić tutaj nawet tydzień i żaden dzień nie będzie wiązał się z nudą. Z takimi przemyśleniami oczekiwałem na kolejną przygodę w Malezji, mając z tyłu głowy fakt, że później udaję się do Brunei i Indonezji – każdy z tych krajów na pewno mnie zaskoczy!

Jak sobie zapowiedziałem, tak zrobiłem – wracając z wyspy Bali leciałem przez Singapur, skąd czekał mnie lot przez Doha do Berlina. W Singapurze spędziłem cały dzień – był mi potrzebny, aby wjechać na taras widokowy Marina Bay Sands! Bilet na taras kosztował około 110 złotych, miałem zarezerwowany wjazd o 10.00 i byłem pierwszym gościem! Pogoda, w odróżnieniu od ostatniego razu, była wspaniała – udało mi się zrobić wiele pięknych zdjęć. Z jednej strony rozpościerał się widok na nowoczesną część miasta, a z drugiej na nowoczesną – z drapaczami chmur, morze, cumujące w porcie statki oraz piękny park z Supertree Grove. Dla turystów dostępna jest niewielka część statku, na reszcie znajdują się hotelowe bary, restauracje oraz największy na świecie basen, usytuowany na wysokości 57 piętra! Singapur jest niesamowity!

Zdjęcia nr 77-81. Taras widokowy na hotelu Marina Bay Sands.

Po spędzeniu wyczekanego czasu na tarasie, zjechałem windą na poziom morza i pojechałem taksówką do ZOO, bilet kosztuje około 200 złotych. Obiekt położony jest na powierzchni niemal 28 hektarów, zbudowane jest w myśl koncepcji „otwartego planu”, co oznacza, że zwierzęta dysponują większą przestrzenią życiową i mogą kontaktować się ze sobą, podobnie jak w warunkach naturalnych. Odwiedzający ZOO mogą spotkać w nim ponad 300 gatunków ssaków i owadów z całego świata. Ogród podzielony jest na strefy, które odpowiadają naturalnym siedliskom dla poszczególnych grup gatunków, a całość utrzymana jest w klimacie lasu deszczowego. Najciekawsi mieszkańcy singapurskiego ogrodu zoologicznego to m.in” orangutany, zebry, tygrysy białe, leniwce dwupalczaste, słonie czy lamparty. Przechadzając się po ZOO ma się wrażenie, że jest się w środku lasu – jest pięknie zielono, pachnie lasem, wokół panuje gwar odgłosów. Po zwiedzeniu głównej części ogrodu zauważyłem, że za dodatkową opłatą można wejść do dwóch obiektów – zwierzęta rzeki i nocne safari (bilety kosztowały po około 50 SGD). Jakby nie było, obydwa miejsca zdawały się być godne odwiedzenia – kupiłem bilety i wszedłem do innego świata! Największe wrażenie zrobiły na mnie ogromne orangutany, które naturalnie spotkać można na Sumatrze i Borneo, uwierzcie mi, że są naprawdę potężne! Na Borneo na pewno wrócę, właśnie ze względu na cudowną florę i faunę… Duże wrażenie robi również wybieg dla nosorożców, których 6 osobników przechadzało się leniwie. Warto wspomnieć, że ZOO zlokalizowane jest w ogromnym, jak na wielkość wyspy, kompleksie leśnym. W rejonie jest również dużo obiektów wojskowych – strzelnic, lotnisk, jednostek, które naprawdę nie rzucają się na pierwszy plan – są idealnie wkomponowane w to, co naturalne.

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że nigdy nie doświadczyłem pobytu w tak doskonalone prowadzonym, supernowoczesnym i zielonym mieście.

Zdjęcia nr 82-92. Mieszkańcy singapurskiego ZOO.

Po zobaczeniu ZOO zostało mi do dyspozycji już tylko popołudnie i wieczór, które postanowiłem spędzić w dzielnicy arabskiej, do której na krótko zaszedłem będąc tutaj w lipcu. Skupiłem się na okolicy meczetu i naprawdę się nie zawiodłem. Byłem pod ogromnym wrażeniem piękna dzielnicy, urokliwych i kameralnych kamieniczek, które komponują się z ultranowoczesnymi drapaczami chmur. Spaceruje się tutaj pięknymi, wąskimi uliczkami, przy których usytuowane są odrestaurowane lub oryginalnie zachowane 2-3 piętrowe kamieniczki. W większości z budynków znajdują się punkty handlowe, sklepy z pamiątkami (w dobrych cenach!), restauracje, z których najpiękniejsze znajdują się przy ulicy prowadzącej do meczetu. Spotkamy tutaj nie tylko fantastyczny wystrój, kolory, wyposażenie, ale także wybór różnych kuchni, takich jak turecka, libańska czy derwiszów. Dodatkowego uroku dodaje muzyka Bliskiego Wschodu, a od czasu do czasu, nawoływanie do modlitwy płynące z meczetu.

Chciałem wejść do meczetu, ale wstęp tam mają tylko muzułmanie. Z jednej strony – szkoda, ale z drugiej, gdyby wszyscy turyści przyjeżdżający do Singapuru chcieli meczet zwiedzić, straciłby on swoją podstawową funkcję, jaką pełni dla muzułmanów.

Ważne, że nawet tylne, bardziej logistyczne uliczki są czyste i zadbane, chociaż zdarzyło mi się, że potężnej budowy szczur przemknął przez ulicę ma moich oczach! Wiadomo jednak, że gdzie są ludzie i jedzenie, tam będą i szczury. Okolica wygląda obłędnie wieczorem, kiedy zaczyna się ściemniać, pojawia się światło lamp, co przy kolorowych fasadach, czystych uliczkach i reklamach daje niesamowite wrażenie. Ma się ochotę spędzić tam mnóstwo czasu. Niektóre z kamieniczek pokrywają ogromne murale, obrazujące tradycyjne życie tej dzielnicy. Murale to chyba mój ulubiony rodzaj sztuki, pozwalają nawet obskurną ulicę czy kamienicę zamienić w bajkowe miejsce, gdzie uciekamy myślami od codziennej szarzyzny.

Singapur, chociaż drogi, jest niesamowity, ogromny, bogaty i fenomenalny, szczególnie pod względem prowadzenia miasta, w którym na stałe mieszka 3,5 miliona Singapurczyków, a przewija się drugie tyle turystów i pracowników zewnętrznych. Pomimo dwukrotnego pobytu w tym mieście tj. w lipcu i sierpniu, mam wrażenie, że jest znacznie więcej do zwiedzenia, niż zobaczyłem. Nawet jadą taksówką widać w oddali piękne dzielnice, które zasługują na swoje odkrycie. W jednej z takich dzielnic po raz drugi wynająłem hotel, pomimo że dzielnica jest znana jako czerwony dystrykt, pełen domów publicznych, pań i panów stojących i szukających klienteli. Wszystko jednak podane jest w sposób bardzo czysty, kulturalny, co powoduje, że nikt nikomu w niczym nie przeszkadza. Najciekawsze jest doskonałe funkcjonowanie trzech tak odmiennych kultur jak chińska, hinduska i arabska. Nawet hinduskie restauracje oferują kuchnie halal, aby mogli w nich jeść muzułmanie. Jednocześnie wiemy doskonale jakie animozje panują pomiędzy tymi kulturami np. w Indiach.

Zdjęcia nr 93-104. Arabska dzielnica Singapuru.

Do zobaczenia w Malezji!

Kirgistan – wolność, natura, ludzie i góry

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024

Kirgistan to bardzo ciekawy, ale słabo znany w Polsce kraj Azji Centralnej, graniczący z Chinami, Uzbekistanem, Kazachstanem i Tadżykistanem. Jego powierzchnia wynosi 199 951 km², z czego 93% stanowią góry. Największym łańcuchem górskim są góry Tienszan, w których znajduje się też drugie co do wielkości jezioro świata Issyk Kul o powierzchni 6236 km2 i głębokości do 669 m. Największe i jednocześnie będące stolicą miasto to Biszkek. Językiem urzędowym jest kirgiski, powszechnie używa się też języka rosyjskiego. Wśród ludności 70% mieszkańców to Kirgizi, ale duży odsetek stanowią także Uzbecy, a następnie Rosjanie, Ujgurzy, Dunganie i Tatarzy.

Wybór Kirgistanu jako kolejnego celu mojej podróży wynikał z tego, że kilka lat temu, kiedy zwiedzałem Kazachstan, miałem okazję być kilka dni nad jeziorem Issyk-Kul. Tym razem wraz z kolegami zrealizowałem dłuższy, bo dziesięciodniowy wyjazd (tzw. męski wypad).

Przelot tureckimi liniami lotniczymi, z przesiadką w Istambule, odbył się bardzo sprawnie i zgodnie z planem. Na lotnisku kontrola paszportowa trwała może z trzy minuty, odbiór bagażu – może cztery, i już byliśmy w taksówce. Oczywiście standardowo zostaliśmy przechwyceni przez łowcę głów i przekazani kierowcy taksi; obaj podzielili się gotówką. Droga z lotniska w Manas do samego Biszkeku wynosi około 32 km.

Kierowca, bardzo otwarty, udzielił wielu rad i wskazówek dotyczących wartych odwiedzenia miejsc czy restauracji w Biszkeku. W hotelu, pomimo że znaleźliśmy się w nim trzy godziny za wcześnie, zaproszono nas na śniadanie, a po pół godziny mieliśmy już pokoje. W międzyczasie jeden z kierowników w hotelu udzielił nam wskazówek, co i gdzie warto zobaczyć oraz na co uważać. Gdzie i jaką przepustkę załatwić, aby móc przebywać w strefie przygranicznej z Chinami i podziwiać piękne widoki.

Godzina na wypoczynek musiała wystarczyć, aby zregenerować siły po nieprzespanej nocce. Punkt 13.00, zgodnie z umową, dostarczono nam terenową toyotę lexus. Bardzo sprawnie przekazano dokumenty i sam samochód.

Następnie wybraliśmy się w długi marsz do centrum Biszkeku, w miejsca, które miałem okazję zwiedzić kilka lat temu. Gołym okiem dało się zauważyć ogromne zmiany w mieście. Mnóstwo budynków jest restaurowanych lub remontowanych, ładne chodniki, pięknie zrobione zielone skwery. Pomimo minionego niedawno COVID-19 miasto bardzo fajnie i szybko się zmienia. Czuć mnóstwo dobrej energii i młodych ludzi. Widać też wielu turystów czy Rosjan, którzy prawdopodobnie uciekli tu w obawie przed wcieleniem do armii i wysłaniem do Ukrainy.

Po obejściu centrum miasta pojechaliśmy taksówką do (poleconej nam przez kierowcę taksówki z lotniska) najbardziej narodowej restauracji Supara. Znajduje się ona na bardzo dużym terenie, zabudowanym małymi jurtami restauracyjnymi czy drewnianymi budynkami. Są tam małe kanały rzeczne, dużo zieleni oraz turystów i Kirgizów, z których większość biegała z aparatami fotograficznymi, podziwiając klimat restauracji. Wspólnie z moimi kolegami zamówiliśmy kilka różnych dań, aby popróbować kuchni kirgiskiej, oczywiście z jej najważniejszym daniem, czyli beszbarmakiem. Danie składało się z makaronu obłożonego różnymi gatunkami gorącego mięsa, w tym koniną. Praktycznie wszystkie chlebki, sałatki, zupy czy zakąski były wyśmienite, tym bardziej że przepijaliśmy je pysznym kirgiskim koniaczkiem, zieloną herbatą i wodą mineralną.

Po pysznej kolacji trzeba było wrócić 12 km do hotelu. O ile do restauracji taksówka kosztowała 1000 KGS (somów), to powrotna marszrutka – już tylko 60. To tylko pokazuje, jak można tanio się w tym kraju przemieszczać, jeżeli zna się jego język i specyfikę.

Kolejnego dnia przyszedł czas na wymianę waluty na lokalną i wyjazd w teren naszym dwuipółtonowym lexusem. Ogromny samochód, załadowany wyposażeniem przez właściciela, robił wrażenie. Mieliśmy tam nawet śpiwory, namioty, krzesełka czy szampana. Początkowo jechałem bardzo powoli, bo auto miało automatyczną skrzynię biegów. W Kirgistanie trzeba uważać na prędkość, ponieważ posterunków policyjnych i radarów jest tutaj niezliczona ilość. Nie należy się dziwić, ponieważ w dalszym ciągu lepiej zapłacić mandat bez rachunku… niż płacić oficjalnie.

Zgodnie z planem mieliśmy dojechać do miasta Czołponata, które znajdowało się w połowie długości na północnym brzegu jeziora Issyk-Kul, mającego ponad 200 km długości i około 60 m szerokości. Jezioro jest niesamowicie czyste, ale słone, pomimo że jest jeziorem. Początkowo trasa biegła małymi i większymi miejscowościami, by w końcu przejść w pobliże jeziora. Teren jest pofałdowany, mało zielony raczej pustynny. Z ciekawości od czasu do czasu odbijaliśmy w boczne drogi, aby zrobić kilka fajnych zdjęć i podglądać życie codzienne Kirgizów.

Pomimo odległości na kilka godzin pokonanie trasy do miasta zajęło nam cały dzień. Kiedy wreszcie dojechaliśmy, szybko znaleźliśmy jakiś hotel-pensjonat za ok. 25 PLN na osobę i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Podziwialiśmy pięknie zrobiony park z małym jeziorem, plaże jeziora Issyk-Kul, odkryliśmy też gorące źródła. Zjedliśmy mały i zdrowy posiłek wieczorny w tradycyjnej kirgiskiej restauracji, gdzie siedziało się na klęczkach. Na początku wydawało się to fajne, ale później ciężko było poskładać biodra…

Kiedy w naszym ośrodku szykowaliśmy się w drogę do ciepłych źródeł, wydarzyła się bardzo przykra sprawa. Rozmawiałem z kolegą przy budynku ośrodka, gdy z pierwszego piętra ośrodka czteroletni syn właścicieli zrzucił mi na głowę sporej wielkości kawałek tynku. Przez chwilę nie wiedziałem, co się stało – poczułem ogromne uderzenie w głowę, a chłopczyk patrzył z góry i się tylko śmiał. Głowa zaczęła bardzo obficie krwawić, ale udało się na szczęście to opanować i udaliśmy się do gorących źródeł. Łaźnia znajdowała się 200 m od naszego hotelu. Po drodze jeszcze daliśmy znać rodzicom chłopca, aby porozmawiali z małym, by w przyszłości nie wydarzyła się większa tragedia.

Łaźnia składała się z recepcji, gdzie otrzymywało się opaskę otwierającą szafkę, zupełnie jak na polskich basenach. Po przebraniu szło się na dziedziniec, gdzie znajdowało się kilka małych basenów z gorącymi źródłami, pełnymi takich pierwiastków, jak siarka, ołów, cynk itp. Po kilkuminutowym pobycie w gorącej wodzie wchodziło się do zimnego basenu, co powodowało szok dla organizm. Wieczorne poddawanie się zabiegom leczniczym bardzo dobrze wpływało na samopoczucie. Pomimo rozbitej głowy i puchnącej powieki z przyczyn dla mnie niezrozumiałych humor mi dopisywał. Po drodze wypiliśmy jeszcze po piwku w jednej z restauracji, znajdującej się przy ośrodku wypoczynkowym, i porozmawialiśmy z właścicielką kolejnego, umawiając się na śniadanie. Na każdym kroku spotykaliśmy fantastycznych i otwartych ludzi, których we współczesnej Europie coraz trudniej znaleźć.

Rano przed ósmą zadzwonił do mnie Sergey, od którego przejmowałem auto, z informacją, że mam rozładowany akumulator, ponieważ nie wyjąłem do końca kluczyka. Początkowo szok: skąd on o tym wie, skoro jest w Biszkeku. Później jasna refleksja, że muszą przecież nawet na odległość monitorować swoje auta. Wstałem szybko z łóżka, sprawdziłem i oczywiście miał rację, auto nie żyło…Niemniej jednak należało wykonać plan. Najpierw o godzinie 9 ponownie udaliśmy się do ciepłych źródeł, tym razem z opalaniem na leżakach. Potem zjedliśmy pyszne śniadanie u miłej pani z sąsiedztwa, połączone z oglądaniem jej ośrodka i wymianą kontaktów biznesowych, a następnie organizowaliśmy, wspólnie z mężem naszej właścicielki ośrodka, taksówkarza, który nam podładował auto, co pozwoliło kontynuować podróż.

Pomimo dużego opóźnienia tempo pierwszych pięciu godzin jazdy wynosiło 10 km/h. Spowodowane było to ciągłym zatrzymywaniem się na robienie zdjęć czy odbijaniem do wsi w celu podglądania życia zwykłych Kirgizów. Z godziny na godzinę krajobraz przeistaczał się z suchego i surowego na pięknie i soczyście zielony. Zmieniały się krajobrazy, które ponownie zachęcały do robienia zdjęć.

W jednej ze wsi spotkaliśmy małych chłopców, którzy szybko wyczuli biznes i przybiegli z orłami. Po sesji zdjęciowej należało uregulować rachunek z małymi biznesmenami. Nie daję nigdy kasy za darmo, ale zawsze wspieram kreatywność i wszelkie formy zarobkowania u dzieci i młodzieży. Sam byłem tak wychowywany i wiem, że przynosi to świetne efekty.

Jadąc, widzieliśmy, że wiele się dzieje zarówno w obszarze rozbudowy dróg, jak i miejscowości. Kirgistan doskonale zdaje sobie sprawę, że turystyka przynosi świetne dochody, a mając takie piękne i ogromne jezioro jak Issyk-Kul, nie można marnować szansy na rozwój tej części gospodarki.

Około godziny 20 dojechaliśmy do dużego i ładnego miasta Karakol. Pomimo późnej pory zdążyłem jeszcze zlokalizować wjazd do parku i ustalić z panem strażnikiem z bramy głównej możliwość jazdy konnej kolejnego dnia. Całość zajęła około dziesięciu minut. Lubię kraje Azji Centralnej, ponieważ tutaj wszystko da się załatwić błyskawicznie. Mają biznesowe podejście do życia. Pomimo dużego opóźnienia plan się nam na bieżąco pięknie układał. Pewnie bylibyśmy wcześniej, ale mając tak fajne auto i widoki, nigdzie nam się nie spieszyło.

Rano punktualnie o godzinie 8 zameldowaliśmy się przy bramie głównej do parku. Kupiłem trzy bilety, otrzymując paragon za dwa… taki system, każdy musi zarobić. Mieliśmy małe problemy ze zlokalizowaniem właściciela koni, ale po około 20 minutach i ponownym powrocie na bramę wjazdową parku udało się wreszcie dotrzeć do gospodarza z końmi. Na miejscu czekały cztery konie i szesnastoletni przewodnik, syn gospodarza. Bardzo szybko udało się skrócić kontakt z rodziną gospodarza i po małym kielichu i poczęstunku już siedzieliśmy na końskich grzbietach.

Od miejsca startu cała trasa wiodła wzdłuż rzeki. Według przewodnika na końcu trasy przez park, liczącej 25 km, jest obóz, w którym można spać. Napisać, że widoki były piękne, to nic nie napisać, po prostu nigdy niczego piękniejszego nie widziałem. Wędrowaliśmy trzy godziny w jedną stronę, godzinna przerwa i powrót około trzech godzin – w sumie zrobiliśmy około 25 km w końskim siodle, co nie pozostało bez znaczenia dla komfortu całego ciała.

Po drodze mijaliśmy zagrody rolników – typowo sowiecki bałagan, ale jednocześnie taki sielankowy, bez pośpiechu i nadęcia. Cały czas spotykaliśmy małe stada krów i koni bez żadnej opieki. Mogliśmy podziwiać małe i większe dopływy głównego nurtu rzeki, widzieliśmy całe rodziny Kirgizów nad rzeką, spędzających czas w ramach rodzinnych pikników czy wręcz rozbitych pod namiotami. Widać ogromne zamiłowanie Kirgizów dla natury. Najpiękniejszy jednak był rejon naszej przerwy. Dochodząc do tego miejsca, naszym oczom ukazała się przepiękna równina pośród gór, poprzecinana przez wiele małych rzeczek, na małych łąkach pasło się stado wolnych koni, a w powietrzu latały orły oraz inne ciekawe i kolorowe ptaki. Wszystko wyglądało wręcz bajkowo. Wykorzystałem każdą chwilę ze słońcem na robienie zdjęć. W trakcie przerwy zjedliśmy przetransportowane ciastka, popijając je piwkiem. Ze względu na ciągły brak czasu i terminy od 17.00 poprzedniego dnia do 17.00 kolejnego dnia byliśmy bez porządnego jedzenia, funkcjonując tylko na kilku ciastach i wodzie mineralnej. Po drodze mijaliśmy pojedynczych turystów, którzy wędrowali 25 km do końcowego obozu, w tym jedną Polkę z Warszawy.

Kirgistan to wręczy wymarzony kraj na takie spokojne wędrówki, bez pośpiechu i konieczności przepychania się z tysiącami innych turystów o dostęp do najlepszego ujęcia zdjęć. Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego ten kraj w Polsce traktowany jest jako trochę niebezpieczny czy ryzykowny. Oczywiście jest inny i przez to ciekawszy, ale ludzie tutaj są mili, otwarci, prawdziwi i dumni ze swojej kultury. Kuchnia kirgiska jest wręcz szokująca – ogrom różnych dań i cudowne smaki są wręcz niewiarygodne. Chyba nigdzie na świecie nie spotkałem takiej różnorodności i tak pysznych smaków.

Po wszystkim oddaliśmy konie, rozliczyliśmy się i nawiązałem kontakty biznesowe na przyszłość. Pojeździliśmy jeszcze trochę po okolicy i w końcu nadeszła upragniona kolacja po 24 godzinach bez jedzenia. Dobrze nam to zrobiło, ale zmęczenie i silne słońce spowodowały dramatyczny spadek energii witalnej. Udało się nam znaleźć lokalną, wysoko ocenianą tradycyjną restaurację z żywą muzyką i świetną obsługą. Zamówiliśmy tackę różnych mięs z grilla i tackę różnych chlebków oraz sałatki i dodatki. Pomimo głodu zdołaliśmy jednak zjeść tylko połowę, resztę zabraliśmy ze sobą. Rachunek opiewał na 350 PLN – na trzech. W Polsce za taką ilość i jakość jedzenia musielibyśmy zapłacić co najmniej 1000 PLN, jeżeli nie więcej. Po kolacji szybkie szukanie noclegu i odtwarzanie gotowości na kolejny dzień w tym pięknym kraju.

Noc spędziliśmy w bardzo czystym, ale trochę hałaśliwym hotelu przy głównej drodze do Karakol. Po śniadaniu udaliśmy się w kierunku Kadży Sai – małego miasteczka, w którym miałem okazję być kilka lat temu w trakcie swojej podróży do Kazachstanu i Kirgistanu. Niedaleko po wyjeździe z Karakol skręciliśmy w lewo do wsi, ponieważ widziałem małe okrągłe wzgórza, na których były polne drogi. Chciałem wjechać autem na taką górę i zobaczyć z niej panoramę na okoliczne wzgórza. Jadąc polną drogą, pokonywaliśmy jedno wzgórze za drugim i byliśmy coraz bliżej pięknego widoku na ośnieżone, wysokie szczyty. Kiedy skończyła się droga, dojechaliśmy do zagrody z owcami, krowami i końmi. Od pracującego tam miłego człowieka dowiedzieliśmy się, że jeżeli chcemy zobaczyć piękny widok, powinniśmy pojechać na najwyższe wzgórze, i wskazał nam kierunek. Zapytałem, czy mogę jechać prosto przez pola, bo tam nie ma drogi. Stwierdził, że oczywiście.

Kiedy dojechaliśmy na wskazane wzgórze, okazało się, że wszystkie wcześniejsze zdjęcia możemy wyrzucić, ponieważ to, co zobaczyliśmy, przebijało wszystko. Ze wzgórza mieliśmy wspaniały widok na całą zieloną i zalesioną dolinę oraz pięknie ośnieżone wzgórza z drugiej strony doliny. Kiedy wypożyczałem samochód, dostałem w zestawie szampana i trzy kieliszki – wszystko to czekało na super okazję, aby je otworzyć. Stwierdziliśmy, że to jest ten moment. Rozłożyliśmy stolik, trzy krzesełka i pijąc sowietskoje szampanskoje, podziwialiśmy cudowne widoki. Pogoda była piękna i słoneczna, nawet myśleliśmy, aby rozbić tam namiot i zostać na noc. Ze względu na wczesną jeszcze porę zdecydowaliśmy się jednak pojechać dalej. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do naszego pana, aby mu podziękować za wskazówki. Na miejscu poprosiłem go, czy by pożyczył mi swojego konia do nagrania filmiku z jazdy konnej. Zapytał tylko, czy potrafię jeździć, i ostrzegł, że koń jest narowisty.

Po wszystkim udaliśmy się dalej w zaplanowanym kierunku. Po jakimś czasie znowu jechaliśmy wzdłuż jeziora Issyk-Kul, wypiliśmy kawę i poczuliśmy się senni. Emocje zrobiły swoje. Nie myśląc długo, skręciliśmy w polną drogę i migiem dotarliśmy na sam brzeg jeziora, które wygląda jak morze. Prze kolejną godzinę na przemian kąpaliśmy się i opalaliśmy nad jeziorem. Kraj ten pozwala, aby jadąc jedną drogą, w zależności od naszych potrzeb, w ciągu 10–15 minut plażować lub spacerować po górach. To jest niesamowite.

Po plażowaniu mieliśmy dojechać w końcu do Kadży Sai, ale po lewej stronie był skręt na wodospad Barskoon. Po paru kilometrach ujrzeliśmy kolejny sielankowy widok: zielone doliny, gdzie wzdłuż drogi płynęła rzeka, a po prawej i lewej stronie – piękne, częściowo zalesione wzgórza. Po prawej stronie zauważyłem kilka budynków, kilka jurt i samochodów – coś, co wyglądało nam na restaurację czy przynajmniej miejsce, gdzie można zjeść. Kiedy tam dojechałem, zastaliśmy sielankową piknikową atmosferę kilku rodzin kirgiskich, które wspólnie tańczyły i śpiewały. Pokręciliśmy się chwilę i podszedł do nas starszy pan. Zapytałem, czy to jest restauracja i czy można zanocować w jurcie. Okazało się, że mają całkowicie nową jurtę, którą mi pokazał. Powiedział, abyśmy pojechali do wodospadów, a on w tym czasie wszystko przygotuje. Ustaliliśmy cenę i śniadanie.

Sam wodospad nie zrobił na nas wrażenia. Udaliśmy się jeszcze kilka kilometrów doliną do jakiegoś punktu z rogatką i znakiem stop. Nikogo nie widzieliśmy, więc postanowiliśmy wrócić i dowiedzieć się, czy można jechać dalej. Jeżeli tak, to taki byłby nasz plan na następny dzień. Z mapy wynikało, że są tam ostre podjazdy, serpentyny i jakieś jezioro na górze.

Po powrocie wprowadziliśmy się jako pierwsi goście do jurty na nocleg. W lokalizacji była toaleta, tzw. sławojka czy drewniany wychodek, ale bez prysznica. Nam to nie przeszkadzało, bo chwilę później kąpaliśmy się już w górskiej rzece, w temperaturze może 5°C. Woda była tak zimna, że wytrzymanie w niej dłużej niż 10–15 sekund okazało się prawie niemożliwe. Wieczorem otrzymaliśmy jeszcze herbatkę i poszliśmy spać. W nocy słychać było tylko szum rzeki. Spanie w jurcie to nowe i bardzo ciekawe doświadczenie. Koszt takiej nowej jurty to około 12 000 PLN. Nasza wyglądała rewelacyjnie. Spało się świetnie, a obudziła nas krowa, która ryczała co jakiś czas. Rano ponownie wykąpaliśmy się w rzece, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w głąb doliny, ponieważ nasz gospodarz powiedział, że spokojnie możemy tamtędy jechać.

Droga przez dolinę była, jak na warunki kirgiskie, bardzo szeroka i świetnie utrzymana, pomimo że niewyasfaltowana. Widać było też ogromne ciężarówki z cysternami czy kontenerami, co sugerowało, że może ona prowadzić przez góry aż do Chin. Wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej, co jakiś czas pokonując ostre serpentyny. W pewnym momencie osiągnęliśmy wysokość ponad 3000 m n.p.m. Powietrze było coraz rzadsze, koni i innych zwierząt na łąkach widzieliśmy coraz mniej. W pewnym momencie osiągnęliśmy wysokość 3800 m, gdzie ośnieżone szczyty były naprawdę blisko. Do celu, czyli jeziora, zostało nam już tylko kilka kilometrów.

Po pokonaniu serpentyn i podjazdów wjechaliśmy na drogę, która biegła już po płaskiej, ale bardzo wysoko położonej dolinie. Można nią było jechać nawet 70 km/h. W końcu dojechaliśmy do w połowie jeszcze zamarzniętego jeziora. Kiedy do niego podeszliśmy po miękkiej łące, gdzie dopiero wybijały małe kwiatki i trawa, było bardzo rześko, może z 10°C, ale dzięki słońcu chodziliśmy w krótkich rękawkach. Widoki jak w poprzednich dniach urzekające, pomimo że całkowicie inne. Krajobraz surrealistyczny, wysokie wzgórza pokryte śniegiem, droga biegnąca na wysokość prawie 4000 m i jezioro. Przez cały czas oczywiście fotografowaliśmy wszystko, co najpiękniejsze. Po drodze zapytałem jeszcze kilku pracowników security, którzy konwojowali ciężarówki z paliwem, czy one jadą do Chin. Odpowiedzieli, że droga nie prowadzi do Chin, a samochody jadą do położonej w górach kopalni złota. W drodze powrotnej udało się nam jeszcze wypatrzeć świstaka. To bardzo fajne i sympatyczne zwierzęta, muszą jednak uważać na krążące wszędzie orły.

Po wyjechaniu z doliny pojechaliśmy prosto do Kadży Sai z zamiarem obejrzenia jeszcze Kanionu Skazka. Praktycznie przez większość trasy droga była w przebudowie, wszędzie kurz pomimo polewania placów budowy. W przyszłości całej ogromne jezioro Issyk-Kul będzie okrążone dwupasmową, świetnej jakości drogą. Kirgistan ma ogromny potencjał turystyczny i na pewno go wykorzysta.

W Kadży Sai pojechaliśmy do świetnego hotelu, w którym spałem kilka lat temu, prowadzonego przez przesympatyczną Rosjankę Elenę, całe życie mieszkającą w Kirgistanie. Na szczęście miała dla nas trzyosobowy apartament. Poznała mnie, chwilę porozmawialiśmy i pojechaliśmy do Kanionu Skazka. Choć nie jest on jakiś specjalnie duży czy głęboki, to dzięki różnorodności form i kolorów robi naprawdę ogromne wrażenie. Można by tam chodzić godzinami i robić zdjęcia. Niektóre formy skalne czy terenowe wyglądały jakby były robione ludzką ręką.

Po odwiedzinach w kanionie zjedliśmy jeszcze pyszną kolację w lokalnej restauracji i zrobiliśmy zakupy, nawiązując relację z panami spod sklepu, którzy poprosili o 100 KGS na wódkę. Wcześniej z sympatii kupiliśmy im piwo, lecz jeden stwierdził, że zasadniczo to oni piwka nie piją, ale wódeczkę to owszem. Hotel, w którym spaliśmy, jest wyjątkowy, a pomimo suchego terenu wokół był oazą zieleni, jakby z innego świata. Wszystko czyste i zadbane, pełen profesjonalizm. Nawet samochód mogliśmy zaparkować wewnątrz zabudowań.

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, zresztą jak każdego dnia. Rano udało mi się zrobić trochę gimnastyki dla dobrego samopoczucia i – co najważniejsze – oko powoli przestawało puchnąć. Wcześniej każdego dnia budziłem się z coraz mniejszym prześwitem oka. Bałem się, co będzie dalej, jeśli problem nie przestanie narastać. Prawdopodobnie pomogła maść, którą dała mi mądra pani w jednej z aptek.

Po pysznym śniadaniu z bólem w sercu opuściliśmy nasz piękny hotelik, udając się w kierunku miasta Naryn. Mieliśmy w planach zobaczyć tę miejscowość, zasięgnąć języka odnośnie do atrakcji turystycznych i wrócić do jeziora Song Kol. Przez prawie 50 km strasznie się męczyliśmy, gdyż jechaliśmy drogą w budowie, co chwila zjazdy, rozjazdy, kawałek asfaltu, ale generalnie bitka. Dopiero po skręcie na Naryn poprawiło się, a widoki ponownie wynagradzały nam trudy podróży. Po drodze co rusz zatrzymywaliśmy się, aby wykonać kilka fajnych ujęć. Zrobiliśmy zakupy, a przy jednej ze stacji benzynowych spotkaliśmy cztery przemiłe Polki, które w grupie ośmioosobowej wynajęły busa z kierowcą i trzeci dzień podróżowały przez Kirgistan.

Po drodze napiliśmy się także kumysu, tj. kobylego mleka, które jest w tym kraju przysmakiem. Jadąc dalej, musieliśmy co chwila zwalniać, ponieważ drogą szły to owce, to krowy, to konie czy bydło. Taki widok jest w Kirgistanie normalny i zresztą bardzo fajny. Pasterze na koniach próbują zrobić przejazd dla samochodów, nikt nie trąbi i nikt się nie denerwuje.

Po dojechaniu do Narynu zjedliśmy obiad i postanowiliśmy jeszcze dotankować auto. W tym momencie okazało się, że z powodu jakichś dziwnych problemów technicznych w całym mieście przestały pracować wszystkie stacje benzynowe. Nigdzie nie można było kupić paliwa, pomimo że znajdowało się ono w zbiornikach. Nikt nie chciał mówić, dlaczego tak się stało, tylko informowano, że będzie za dwie – trzy godziny. W związku z tym, że mieliśmy zarezerwowane jurty, musieliśmy odwołać nocleg w górach i szukać go w Nurynie. Wiedzieliśmy, że jeśli do 18.30 nie wyjedziemy z miasta, to nie będzie szans dojechać do planowanego miejsca za dnia. Jazda po górach w nocy do miejsca, którego całkowicie nie znam, nie wchodziła zaś w rachubę.

Na jednej ze stacji postanowiliśmy poczekać na paliwo, ale po 20 minutach podszedł do nas ładnie ubrany Kirgiz i powiedział, żebyśmy poczekali w innym miejscu. Widzieliśmy na tej stacji, że ktoś sprawdza jakość paliwa. Prawdopodobnie albo ktoś chrzcił paliwo, albo kupił coś na lewo. Pojechaliśmy na kawę do restauracji, gdzie szybko znalazłem nocleg w spokojnym miejscu. Hotel rewelacyjny, dużo lepszy w realu niż na stronie internetowej. W międzyczasie spadł deszcz. Mieliśmy po 20.30 pojechać sprawdzić paliwo, ale stwierdziłem, że to już nie ma sensu i ogarniemy temat rano po śniadaniu. Wieczorem zrobiliśmy sobie męską nasiadówkę i poszliśmy spać.

Rano, po pysznym śniadaniu, pojechaliśmy po paliwo – już nie było żadnego problemu. Wskazaną nam trasą pojechaliśmy w kierunku jeziora San Kul – drugiego największego jeziora Kirgistanu, położonego na wysokości ponad 3000 m n.p.m.

Po drodze mijaliśmy dosłownie kilka wsi, w których panował luz i swojski klimat, trudny do opisania, dopóki się go nie zobaczy i nie poczuje. Mijaliśmy jeden samochód na 20 minut. Teren cały czas się zmieniał. Po drodze zauważyliśmy kilka sklepów, gdzie można kupić wszystko, co potrzebne, w świetnej cenie. Wreszcie, po około 50 km, skręciliśmy w prawo i skierowaliśmy się w stronę gór. Po drodze oczywiście robiliśmy zdjęcia ciekawszym krajobrazom, cmentarzom, wsiom czy meczetom.

Po jakimś czasie droga zaczęła się wspinać do góry; początkowo łagodnie, później już serpentynami. Mijaliśmy przepiękne rzeczki, jurty czy pola, na których pasło się setki i tysiące konie, kóz, owiec czy krów. Bardzo ciekawie wygląda krajobraz, kiedy dookoła jest bardzo sucho, a wokół płynącej rzeczki czy rzeki rosną bujne drzewa i krzewy.

Droga – szeroka i, o dziwo, przejezdna nawet dla samochodu osobowego z odrobinę wyższym podwoziem – zaczęła serpentynami wznosić się na wysokość ponad 3000 m, osiągając nawet ponad 3346 m. Z góry można podziwiać wspaniałe widoki. Po wjechaniu na szczyt naszym oczom ukazał się ogromny płaskowyż, porośnięty zieloną trawą, na którym pasły się ogromne stada owiec, kóz, krów, jaków czy koni. Słońce ładnie przygrzewało, więc skręciliśmy na jedną z łąk i zrobiliśmy sobie piknik obiadowy, po którym na karimatach ucięliśmy sobie drzemkę pod gołym niebem. Wspaniałe uczucie wolności i natury. Po drodze zauważyliśmy, że czujemy wiele ciekawych zapachów ziół, których trudno szukać w Polsce.

Po drzemce postanowiliśmy znaleźć naszą jurtę – jej właścicielem jest ta sama firma, od której wynajęliśmy auto. Po drodze znowu mijaliśmy pasterzy na koniach przepędzających swoje zwierzęta. Na każdym kroku spotyka się tu stada koni. Myślę, że tylko tego jednego dnia widzieliśmy ich około tysiąca. W jednym miejscu zatrzymaliśmy auto i poszliśmy w pole robić zdjęcia małemu stadu rzadkich nawet tutaj jaków.

Po dojechaniu do naszej jurty obsługa przywitała nas szampanem i oprowadziła po obozie składającym się z kilkunastu jurt. Dodatkowo były jurty obsługi oraz budek z toaletami i prysznicami, na takim poziomie, że niejeden czterogwiazdkowy hotel mógłby im pozazdrościć. Pierwotnie w planach mieliśmy pojeździć po łąkach na koniach, ale pogoda się zepsuła i zaczęło mocno lać, nawet padał grad. Zmęczeni, przeczekaliśmy ten czas w jurcie, smacznie śpiąc.

Po dwóch godzinach się rozpogodziło i poszliśmy nad jezioro porobić zdjęcia. Widok ogromnego jeziora w odległości około 800 m od jurty, na wysokości ponad 3000 m, otoczonego górami, był wręcz surrealistyczny i oglądałem coś takiego po raz pierwszy w życiu. Po powrocie obsługa zaprosiła nas do jurty restauracyjnej na herbatkę z owocami. W międzyczasie napalono nam w jurcie – według obsługi palone miało być o 19.00 i 23.00, po czym wyłączany jest prąd. Wieczorna kosmetyka to przyjemność: w niesamowicie czystych toaletach i prysznicach cały czas grała muzyka. Dokoła cisza i pasące się gdzieniegdzie krowy. Goście z sąsiedniej jurty palili ognisko, naprawdę bajka. Każdy dzień w Kirgistanie był inny, każdy wyjątkowy, a zmieniający się co kilka minut pejzaż nie pozwalał się nudzić nawet przez sekundę. Im dłużej jeździłem po tym kraju, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jaki on jest piękny i ile jeszcze miejsc pozostało do odkrycia.

Rano pobudka około godziny 4.30. O 5.30 już byliśmy w trasie powrotnej. Gołym okiem było widać, że w nocy padało, i to obficie. Zjeżdżając w dół, dziękowałem sobie, że dzień wcześniej wjechaliśmy inną drogą – ta była bardzo wąska, droga mocno wypłukana przez wodę, a na dodatek jechaliśmy w chmurach, więc widoczność była na parę metrów. Niemniej jednak widoki piękne. Przez pierwsze dwie godziny spotkaliśmy tylko jednego człowieka, i to na koniu. Myślałem, ile czasu w takich warunkach zajęłoby wezwanie pomocy. Ludzi brak, telefony nie działały – zero zasięgu. Cały czas droga mokra, chwilami bardzo śliska, dopiero po ponad trzech godzinach zauważyliśmy pierwsze osady. W końcu dojechaliśmy do drogi asfaltowej, którą dotarliśmy do Biszkeku. W mieście sympatyczny człowiek szybko i perfekcyjnie umył nasz samochód. W hotelu, tym samym, w którym spaliśmy wcześniej, błyskawicznie zdaliśmy auto. Sergey, kiedy zobaczył, jak wygląda auto, natychmiast oddał kaucję. Całe zdawanie trwało dwie minuty. Dla mnie też był to ważny moment, bo dowiedziałem się, że mam do czynienia z bardzo poważną firmą.

Wieczorkiem zrobiliśmy ostatnie zakupy na markecie w centrum miasta – kupiliśmy trochę orzechów, miodu czy kiełbasy z konia, a także prezenty dla najbliższych. Potem udaliśmy się na kolację. Odkryliśmy przy tym świetną uzbecką restaurację – Buchara. Rano szybka pobudka i wyjazd na lotnisko, skąd równie sprawnie dotarliśmy do Warszawy.

Kirgistan to kraj, do którego na pewno będę wracał – dzika natura, niewielu turystów, pyszne i tanie jedzenie, świetna obsługa. Chyba więcej nie trzeba mówić, aby zachęcić do jego odwiedzenia.

Uzbekistan – perła Azji Centralnej

W ramach podróżniczego cyklu „Magiczne podróże z Krzysztofem” zapraszam Cię tym razem na fascynującą podróż śladami historycznego Jedwabnego Szlaku! Dołącz do mnie i stań się częścią wyjątkowej wyprawy, która pozwoli poczuć autentyczny klimat magicznych miast Uzbekistanu, gorącej pustyni Kyzyl-Kum, gościnności Uzbeków, pradawnej tradycji i kultury oraz przepysznych dań lokalnej kuchni!

Podczas podróży, oprócz wspaniałej atmosfery, która jest naszą wizytówką, czeka Cię mnóstwo doświadczeń, których nie sposób będzie zapomnieć! Jakie miejsca odwiedzimy?

TASZKENT – stolica Uzbekistanu, w której zacznie się nasza wyprawa! Nowoczesność łączy się tutaj z bogatą historią. Odkryjemy urokliwe bazary, monumentalne meczety, doświadczymy także ciekawego połączenia sowieckiej i post-sowieckiej myśli architektonicznej.

Taszkent.

SAMARKANDA – niegdyś serce Jedwabnego Szlaku, dziś miasto pozwalające dosłownie dotykać fascynującej historii, pełne majestatycznych zabytków, takich jak Registan czy grobowiec Tamerlana. Nigdzie na świecie nie zanurzysz się tak w atmosferze orientu, przechodząc przez starożytne bramy i podziwiając zdobione mozaikami medresy, jak właśnie w Samarkandzie.

BUCHARA – jedno z najstarszych miast Azji Centralnej, gdzie krok za krokiem będziemy odkrywać tajemnice Starego Miasta, wąskie uliczki i przepiękne karawanseraje. Zajrzymy do legendarnej cytadeli Ark i wypijemy tradycyjną herbatę w cieniu minaretów, których wierzchołki pamiętają naprawdę dawne czasy!

Plan podróży po Uzbekistanie wygląda następująco:

  • Dzień pierwszy upływa na dostaniu się z lotniska w Warszawie, poprzez Istambuł do Taszkentu.
  • Kolejny dzień uzbeckiej przygody będzie okazją do podziwiania stolicy Uzbekistanu, spacerów po mieście, kosztowania lokalnych przysmaków – punktem obowiązkowym jest obiad w restauracji Beshqozon, w której serwowane jest tradycyjne, przepyszne danie kuchni uzbeckiej – plov. Odwiedzimy również świetnie zorganizowany bazar Chorsu i zjemy pyszną, zdrową i tradycyjną kolację, po której udamy się na spoczynek do hotelu.
Tradycyjny plov z różnymi dodatkami.
  • Trzeci dzień rozpocznie się wczesnym wyjazdem wynajętymi autami z Taszkentu i upłynie na całodziennej jeździe do historycznej miejscowości Chiwa, leżącej nad rzeką Amu-daria. Po drodze przystanki według uznania. Dojazd do Chiwy w godzinach wieczornych, wspólna kolacja i nocleg w hotelu.
Miasto Chiwa.
  • Czwartego dnia, po śniadaniu rozpoczniemy zwiedzanie miasta, m.in.: kompleksu architektonicznego Ichan-Kala (XII-XIX w.), rezydencji ostatniego Khiva Khan; w tym Ismail Khodja Mausoleum, Muhammed Amin Khan Madrassah, zamku Kunya-Ark (XVI-XVI), Kalta Minor Tower, pałacu Tash-Hovli (XIX) oraz innych atrakcji turystycznych. W godzinach popołudniowych przejazd samochodami do Buchary, przez tajemniczą czerwoną pustynię Kyzyl-Kum na terytorium Khorezm, które w przeszłości nazywano „Państwem Tysiąca i Stu Miast”. Po drodze możliwość obejrzenia egzotycznych krajobrazów pustyni ze piękną rzeką Amu-darya w tle. W trakcie przejazdu przystanki fotograficzne i na podziwianie natury. Po przyjeździe do Buchary, zameldujemy się w hotelu i odpoczniemy przed kolejnym dniem chłonięcia piękna Uzbekistanu.
Przepiękna Buchara.
  • Zwiedzanie miasta Buchara, czyli piąty dzień uzbeckiej wyprawy! W planach mamy zobaczenie i poczucie atmosfery: Cytadeli Ark (IV w.) – tzw. miasta w mieście, Zespółu Poi Kalon (Cokół Wielki) oraz religijnego serca Świętej Buchary składającego się ze wspaniale odrestaurowanych meczetów i madrass. Spacery wąskimi i klimatycznymi uliczkami, podziwianie wspaniałej architektury miasta, kosztowanie lokalnych potraw przy akompaniamencie muzyki na żywo. Prawdziwa uczta dla duszy i ciała.
  • Szóstego dnia przejedziemy do Samarkandy, przez miasto Gijduvan, z wizytą w domu-muzeum słynnego ceramika. Ceramika Gijduvan była prezentowana przez uzbeckich rzemieślników w licznych konkursach i festiwalach, gdzie cieszyła się najwyższym uznaniem. Po drodze przystanki na zwiedzanie i robienie zdjęć, w zależności od potrzeb. Po zawitaniu do Samarkandy i zameldowaniu się w hotelu oraz odpoczynku – w miarę sił i chęci, zwiedzanie nocnej, malowniczej Samarkandy.
Uzbeckie wyroby ceramiczne.
Samarkanda nocą – niesamowite wrażenia!
  • Dzień siódmy naszej uzbeckiej podróży upłynie na całodziennym zwiedzaniu Samarkandy, m.in. Mauzoleum Guri Emir – grobowca Tamerlana (XIV-XV w.), pachnącego przyprawami East Siab Bazaar, Placu Regista – Madrassah Ulugbek (XV w.), Madrassah Shir-Dor (XVII w.), Madrassah Tillya-Kori (XVII w.). Wieczorem uroczysta kolacja i impreza taneczna w unikatowej restauracji Samarkanda.
  • Kolejnego dnia zwiedzimy fabrykę dywanów Hudzhum – gdzie powstają wspaniałe jedwabne dywany, tkane ręcznie! Następnie przejedziemy do obserwatorium astronomicznego Ulugbek (XV w.), wykopalisk i muzeum starożytnego miasta Afrosiab oraz mauzoleum świętego Daniela. Czeka nas także wizyta w manufakturze papieru jedwabnego. Wieczorem – przejazd samochodami do Taszkentu i zakwaterowanie w hotelu.
  • Dziewiąty – ostatni dzień naszej podróży to śniadanie, wypoczynek i przygotowanie do podróży powrotnej. Transfer na międzynarodowe lotnisko w Taszkencie i powrót do opanowanej przez jesień Polski.

Wszystkie ważne informacje znajdują się w pliku .pdf, który można przeglądać online lub pobrać i zaglądać w dowolnej chwili!

Alzacja – wyprawa po złote runo

W ramach podróżniczego cyklu „Magiczne podróże z Krzysztofem” mam ogromną przyjemność zaprosić Cię na niezapomnianą dla ciała i ducha podróż po urokliwej Alzacji! Francuski szyk, piękno i lekkość łączą się tutaj z niemieckim porządkiem i sznytem. Malownicze wsie i urokliwe miasteczka wyglądają jak żywcem wyjęte z bajek, szczypty magii dodają potężne zamki zlokalizowane na wzgórzach, które porośnięte są liczącymi sobie dziesiątki lat (a może i więcej!) winoroślami! I to właśnie lokalne winnice, powstające w nich unikatowe wina i inne regionalne specjały są wspaniałą wizytówką Alzacji.

Urokliwe miasteczko Colmar.

Alzacki Szlak Winny (La Route des Vins d’Alsace) został ustanowiony w 1953 roku, co czyni go najstarszym winnym szlakiem Francji, ciągnącym się przez 70 miejscowości na szlaku ponad 170 kilometrów! Najpopularniejsze odmiany alzackich białych win to bez wątpienia Riesling i Gewürztraminer, winiarze produkują również z wielkim powodzeniem odmiany Sylvaner, Pinot Blanc, Pinot Gris i Muscat, a na miłośników wina czerwonego czeka Pinot Noir.

Podążając winnym szlakiem można podziwiać niesamowite krajobrazy malowane naturą i ręką człowieka, kosztując jednocześnie wspaniałych win i degustując rozmaite przekąski i dania główne. Czy nie tak wygląda raj miłośników wina i regionalnych kulinariów?

Plan podróży po Alzacji wygląda następująco:

  • Dzień pierwszy rozpoczyna się wczesną zbiórką w Gnieźnie i obraniem kierunku podróży na miejscowość Andlau, gdzie po zakwaterowaniu w hotelu i spacerze po pięknej miejscowości, spędzimy noc. Podróż będzie przebiegać przez Niemcy.
Miasteczko Andlau.
  • Drugiego dnia po śniadaniu, opuścimy Andlau i udamy się do pięknej miejscowości Obernai, którą zwiedzimy. Po zaznaniu magii miasteczka, przejedziemy na górę św. Otylii (753 m n.p.m.), skąd rozpościera się wyjątkowa panorama na Alzację. Na górze znajduje się klasztor św. Otylii, który zwiedzimy – warto! Następnie czeka nas zwiedzanie miejscowości Heiligenstein i Barr, a także degustacja pysznych win alzackich w okolicznych, lokalnych winiarniach. Wieczorem istnieje możliwość wykupienia fakultatywnego wyjazdu na jedyne w swoim rodzaju przedstawienie artystyczne, zwane „alzackim Moulin Rouge” do Royal Palace w miejscowości Kirrwiller (dodatkowa opłata w wysokości około 60 EUR za wstęp dla jednej osoby).
Gengenbach.
  • Trzeci dzień to wyjazd na niemiecką stronę doliny Renu do pięknej miejscowości Gengenbach, stamtąd (po zwiedzaniu malowniczej architektonicznie miejscowości) dwie godziny później przejazd do zamku Staufenberg (Schloss Staufenberg) na lampkę niemieckiego wina. Z terenu zamku rozpościera się piękny widok na uprawy winorośli oraz okoliczne wzgórza. Po obiedzie przejazd do Strasburga i trzygodzinne zwiedzanie tego pięknego miasta oraz czas do własnej dyspozycji gości. Powrót w godzinach wieczornych do hotelu.
  • Czwarty dzień, po sowitym śniadaniu i wyjeździe z hotelu, rozpocznie się zwiedzaniem pięknego średniowiecznego zamku Koenigsbourg. Pozostała część dnia minie pod znakiem degustacji pysznych win alzackich, zwiedzania kolejnych miejscowości na szlaku win oraz podziwiania pięknych widoków. Winny szlak obfituje w urokliwe miasteczka, z których odwiedzimy m.in. Danbach-la-Ville czy Riquewihr.
Zamek Koenigsbourg.
  • Ostatni dzień podróży upłynie nam pod znakiem powrotu do Polski i utrwalaniu wspaniałych, wspólnych wspomnień!

Wszystkie ważne informacje znajdują się w pliku .pdf, który można przeglądać online lub pobrać i zaglądać w dowolnej chwili!

Magiczna podróż na Podlasie

W ramach podróżniczego cyklu „Magiczne podróże z Krzysztofem” zapraszam Cię w jeden z najpiękniejszych i najsmaczniejszych regionów Polski! Chcesz oderwać się od codzienności, doświadczyć uroków Puszczy białowieskiej, przekonać się, że katolicy, wyznawcy prawosławia i muzułmańscy, polscy Tatarzy żyją obok siebie w zgodzie i serdecznych relacjach? Wyrusz ze mną w wyjątkową podróż po Podlasiu – krainie, gdzie natura spotyka się z kulturą, a czas płynie wolniej. Odkryjemy wspólnie najpiękniejsze zakątki tej malowniczej części Polski, pełne ciszy, spokoju i autentycznego uroku.

Podczas naszej lokalnej wyprawy odwiedzimy m.in.:

  • Świętą Górę w Grabarce – najważniejsze miejsce wyznawców prawosławia w Polsce, położone niedaleko Siemiatycz. Jest celem pielgrzymek, szczególnie w dniu święta Przemienienia Pańskiego, obchodzonego 19 sierpnia. Na szczycie góry znajduje się cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego, otoczona tysiącami krzyży przyniesionych przez pielgrzymów jako symbole wiary, modlitwy i prośby o łaski. Góra ma niepowtarzalną atmosferę mistycyzmu, która sprzyja refleksji nad otaczającym nas, pędzącym światem.
  • Cmentarz w Dubiczach Cerkiewnych – zabytkowy prawosławny cmentarz, o głębokim znaczeniu historycznym i religijnym, stanowiący świadectwo bogatej tradycji i kultury prawosławnej w regionie. Na cmentarzu znajduje się wiele starych nagrobków z charakterystycznymi krzyżami prawosławnymi, a także kaplica cmentarna. Cmentarz otacza cisza i spokój, co czyni go idealnym miejscem do zadumy i refleksji nad historią oraz dziedzictwem tej części Polski.
Święta Góra w Grabarce i prawosławny cmentarz w Dubiczach Cerkiewnych.
  • Białowieża – malownicza miejscowość położona w sercu Puszczy Białowieskiej, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Białowieża przyciąga miłośników przyrody, turystów i naukowców, oferując liczne ścieżki edukacyjne i szlaki turystyczne, a także malowniczą architekturę domostw i kwietne ogródki, które pamiętamy z wakacji u babci. W Białowieży zobaczymy m.in. Park Pałacowy otaczający dawny pałac carów, który niestety nie przetrwał do naszych czasów. Park, zaprojektowany w stylu angielskim, zachwyca różnorodnością roślin, starodrzewem oraz malowniczymi stawami. Znajdują się tu liczne zabytkowe budynki, w tym dawna brama pałacowa i dworek Gubernatora, który pełni obecnie funkcję muzeum. Będąc w Białowieży grzechem byłoby nie odwiedzić i wypić kawy w Restauracji Carskiej – wyjątkowym miejscu, które przenosi gości w czasy carskiej Rosji. Mieści się w zabytkowym budynku dawnego dworca kolejowego Białowieża Towarowa, wybudowanego na zlecenie cara Mikołaja II, który odwiedzał Białowieżę podczas swoich polowań w Puszczy Białowieskiej. Wnętrza restauracji zachowały oryginalny charakter, łącząc elegancję z historycznym klimatem. Obowiązkowym przystankiem jest również wizyta w Muzeum Przyrodniczo Leśnym oraz Rezerwacie Pokazowym Żubra, w którym można podziwiać potężne żubry, jelenie, wilki, rysia, żbika czy ostatnie żubronie w warunkach półnaturalnych.
  • Tykocin – urokliwe miasteczko położone nad rzeką Narwią, które zachwyca swoją bogatą historią i niezwykłą atmosferą. Znane jest jako jedno z najstarszych i najbardziej malowniczych miejsc w regionie, często nazywane „perłą baroku” ze względu na liczne zabytki z tego okresu. W centrum Tykocina znajduje się Wielka Synagoga, zbudowana w 1642 roku, która jest jedną z najlepiej zachowanych synagog w Polsce i pełni obecnie funkcję muzeum. Spacerując po brukowanych uliczkach Tykocina, można poczuć ducha minionych wieków i podziwiać tradycyjną drewnianą zabudowę.
Od lewej: Wielka Synagoga w Tykocinie, cerkiew w Puchłach, cerkiew w Trześciance.
  • Supraśl – malownicza miejscowość, położona zaledwie 15 minut jazdy autem z Białegostoku, w której znajduje się jeden z pięciu prawosławnych klasztorów męskich w Polsce. Monaster został ufundowany przez Wielkiego Księcia Litewskiego Aleksandra Chodkiewicza i zapoczątkował losy Supraśla, ponieważ osada, która zaczęła tworzyć się w jego okolicy, działała wyłącznie na jego potrzeby. W trakcie II wojny światowej, pierwotnie powstała świątynia została najpierw totalnie zniszczona i splądrowana przez wojska radzieckie, a następnie wysadzona przez wojska niemieckie. W 1985 roku świątynię odbudowano w stylu renesansowy – obronna budowla, wybudowana na planie kwadratu, z wysokimi murami, które uniemożliwiają zobaczenie co dzieje się za nimi i wysokie wieże robią ogromne wrażenie!
  • Kraina Otwartych Okiennic – magiczne miejsce obejmujące kilka sąsiadujących ze sobą wiosek, w których drewniane domy chlubią się niezwykle zdobionymi, kolorowymi – zawsze otwartymi – okiennicami. Zachwycające ornamenty mają źródło w rosyjskim budownictwie ludowym. Region ten zamieszkuje głównie ludność prawosławna białoruskiego pochodzenia, która nadal kultywuje swój folklor, widoczny nie tylko w zabudowie, ale też obrzędowości i gwarze.
  • Ziołowy Zakątek w Korycinach – unikatowy w skali świata obiekt agroturystyczny zlokalizowany na powierzchni około 20 hektarów, w którym znajdują się dwie restauracje serwujące pyszne, lokalne dania z ekologicznych produktów, ogród botaniczny, SPA, a także dwa eko-sklepiki, w których nabyć można mnóstwo mieszanek herbat, przyprawy, miody, kosmetyki, sery, mąki… i wiele, wiele innych dóbr (ostatnio kupiłem krówki liofilizowanymi malinami, na myśl których rozmarzam się całkowicie!). Ceny przypraw w sklepikach są naprawdę okazyjne, biorąc pod uwagę ile producenci „marketowych” przypraw każą sobie płacić za kilkanaście gramów tego czy owego. Po obiekcie swobodnie biegają kaczki, kury, perliczki, w zagrodach żyją kozy, świnie, owce, króliki i inne gospodarskie zwierzęta, które cieszą i małych i dużych! To obowiązkowy przystanek dla tych wszystkich, którzy szukają wytchnienia od zgiełku miasta.
Dwa zdjęcia z lewej – Ziołowy Zakątek, po prawej: drewniane budynki Krainy Otwartych Okiennic.

Plan podróży po Podlasiu wygląda następująco:

  • Dzień 1 – wyjazd z Gniezna i podróż przez Warszawę w kierunku Siemiatycz. Wizyta na Świętej Górze Grabarce – najważniejszym miejscu dla wyznawców prawosławia, na której znajdują się tysiące krzyży pokutnych, piękna cerkiew oraz monaster wśród wiekowych sosen. Następnie wizyta we wsi Dubicze Cerkiewne – zwiedzanie pięknego niebieskiego prawosławnego cmentarza, cerkwi oraz starej szkoły. Przejazd przez Hajnówkę i dojazd do bazy noclegowej w Narewce, malowniczej wsi położonej nad rzeką o tej samej nazwie, znajdującej się opodal Białowieskiego Parku Narodowego. Kwaterunek w klimatycznym gościńcu czas do dyspozycji gości i kolacja w restauracji.
  • Dzień 2 – po śniadaniu wyjazd do Białowieży – zwiedzanie Parku Pałacowego, założonego na przełomie XIX i XX w. wokół wznoszonej w latach 1889–94 myśliwskiej rezydencji carów Rosji, która spłonęła w 1944 roku. Na terenie Parku znajduje się najstarszy budynek w Białowieży – przepiękny drewniany dworek z 1845 r. Zwiedzanie i kawa w słynnej Restauracji Carskiej, która mieści się w zabytkowym budynku dworca z 1903 r. Obiad w jednej z białowieskich restauracji i zwiedzanie Muzeum Przyrodniczo Leśnego w Białowieży. Około godzinny spacer ścieżką edukacyjną „Żebra Żubra”, pośród puszczańskich drzew. Przejazd do Rezerwatu Pokazowego Żubrów, gdzie można zobaczyć zwierzęta takie jak: żubry, jelenie, łosie, wilki, rysie, żbiki, żubronie czy koniki polskie. Powrót Narewki i kolacja, czas do dyspozycji gości.
  • Dzień 3 – bardzo intensywny dzień rozpoczynający się od przejazdu po trasie Narewka–Tykocin. Początek w Tykocinie, obejmujący zwiedzanie przepięknego miasteczka, Zamku Tykocińskiego oraz odrestaurowanej synagogi i muzeum. Będzie można też zajrzeć do restauracji „Alumnat”, znanej z filmu „U Pana Boga w ogródku”. Kolejne miejsce to Supraśl – zwiedzanie jego centrum oraz cerkwi obronnej Zwiastowania NMP. Następnie przejazd do najbardziej znanej wsi tatarskiej– Kruszyniany – i zwiedzanie jednego z dwóch historycznych meczetów tatarskich (centrum kultury tatarskiej) oraz degustacja tatarskiej kuchni. Jeżeli czas pozwoli, to podczas powrotu zatrzymamy się w Pałacu Branickich w Białymstoku, po czym wrócimy do Narewki.
  • Dzień 4 – po ciężkim poprzednim dniu planowany jest spokojny poranek w Narewce, po śniadaniu wyjazd do wsi Trześcianka i zwiedzanie unikatowej krainy otwartych okiennic, gdzie będziemy podziwiać obiekty lokalnej architektury drewnianej. Następnie przejazd do kilku wsi m.in. Soce i Puchły, połączony ze zwiedzaniem przepięknej cerkwi drewnianej, a na zakończenie wspólne ognisko i kiełbaski.
  • Dzień 5 – przejazd z Narewki do Ziołowego Zakątka, unikatowego na skalę świata obiektu agroturystycznego w samym sercu Podlasia. To całe Podlasie w pigułce, zarówno jeżeli chodzi o wiejską architekturę, zwierzęta, jak i kuchnię. Idealne dla wszystkich miejsce wytchnienia od miejskiego zgiełku. Kilkugodzinna przerwa na zwiedzanie, zakupy ekologicznych, lokalnych produktów, obiad oraz wypoczynek. Powrót do Gniezna.

Poniżej znajduje się plan wyjazdu, który każdy może obejrzeć online lub pobrać w formacie .pdf.

Czarnogóra – bałkańska „czarna perła”

Czarnogóra to jedno z najbardziej niesamowitych, ale również najmniej odkrytych państw Półwyspu Bałkańskiego i całej Europy. Jest niewielkim krajem, położonym w południowo-wschodniej części Starego Kontynentu, nad Morzem Adriatyckim. Graniczy z pięcioma państwami: Chorwacją, Bośnią i Hercegowiną, Serbią, Kosowem oraz Albanią. Powierzchnia Czarnogóry wynosi 13 812 km2, co czyni ją siódmym najmniejszym państwem w Europie, a zamieszkuje ją 620 000 mieszkańców. Stolicą i największym miastem bałkańskiej perły jest Podgorica. Za język urzędowy uznaje się język czarnogórski, chociaż powszechnie używane są również inne, tj. chorwacki, bośniacki, serbski, serbsko-chorwacki oraz albański. Dominującym wyznaniem w Czarnogórze jest prawosławie. Oficjalną walutą kraju jest euro (EUR), pomimo że Czarnogóra nie należy do Unii Europejskiej. Czarnogóra to również jedno z najmłodszych europejskich państw, które ogłosiło niepodległość dopiero w 2006 r. Nazwa kraju oznacza „czarną górę”, która wyglądem przypominała górę Lovćen. Była ona gęsto porośnięta lasem, który z daleka wydawał się ciemny, prawie czarny. Przeważającą część Czarnogóry stanowią tereny górzyste – górskie szczyty osiągają wysokość 2000 m n.p.m. i więcej. Góry schodzą bezpośrednio do Morza Adriatyckiego. „Czarna perła” zachwyca nie tylko pięknym położeniem, ale również przepyszną lokalną kuchnią, charakteryzującą się bogactwem i różnorodnością smaków. Z pewnością każdy turysta znajdzie tu coś dla siebie. Do najlepszych regionalnych specjałów możemy zaliczyć: ćevapčići (grillowane kiełbaski na bazie różnych rodzajów mięs – np. wieprzowiny, baraniny, jagnięciny), popeci na podgorički način (rolada mięsna wypełniona serem i szynką) czy šopska (sałatka z pokrojonych pomidorów, sera feta, z dodatkiem octu i czosnku).

Czarnogóra, pomimo posiadania suwerenności dopiero od kilkunastu lat, może pochwalić się historią, która zaskoczy niejedną osobę. Tereny dzisiejszej Czarnogóry zostały po raz pierwszy zasiedlone przez plemiona iliryjskie. Następnie podbili je Rzymianie, a także Słowianie. Pod koniec XV w. n.e. władzę przejęli tu Turcy osmańscy. Warto wspomnieć, że Turkom nie udało się podbić całego terytorium Czarnogóry, gdyż miejscowa ludność skutecznie stawiała opór i ostatecznie pokonała Osmanów – „czarna perła” była jedynym krajem, który z powodzeniem walczył z Imperium Osmańskim. Najtrudniejszym okresem w historii Czarnogóry okazał się XX w. – królestwo utraciło wówczas niepodległość i po raz kolejny znalazło się pod okupacją. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej Czarnogóra weszła w skład Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców (SHS), które przekształcono w Królestwo Jugosławii w 1929 r. Po rozpadzie Jugosławii Serbia wraz z Czarnogórą utworzyły Federalną Republikę Jugosławii, którą na początku XXI w. zastąpiło państwo Serbia i Czarnogóra, istniejące między 2003 a 2006 r. Droga Czarnogóry ku niepodległości rozpoczęła się właśnie w 2006 r., kiedy zorganizowano tu referendum niepodległościowe. Wtedy 55,5% obywateli opowiedziało się za odłączeniem Czarnogóry od Serbii. Tym sposobem Czarnogóra stała się niepodległym państwem i jest nim do dziś.

Z roku na rok do Czarnogóry przyjeżdża coraz więcej turystów. Miejsc do odkrycia w tym kraju nie brakuje. Największym atutem Czarnogóry jest z pewnością jej różnorodność – przepiękne kamieniste i piaszczyste plaże, górskie szlaki, parki narodowe, historyczne miasta, wioski rybackie czy liczne zabytki wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W tym bałkańskim państwie znajdziemy także unikatowe miejsca, których próżno szukać gdzie indziej. Wśród nich możemy wyróżnić Velika Plaža – najdłuższą piaszczystą plażę na Bałkanach, kanion Tary – najgłębszy kanion w Europie, czy Jezioro Szkoderskie – największe jezioro na Bałkanach.

Dla wczasowiczów idealnym miejscem na spędzenie urlopu jest Riwiera Czarnogórska, rozciągająca się wzdłuż wybrzeża Adriatyku na południu Czarnogóry. Oferuje słoneczną pogodę, liczne plaże, bogatą roślinność, tętniące życiem kurorty, a przede wszystkim kameralną atmosferę. Najpopularniejszym miastem wybrzeża czarnogórskiego jest Budva, określana mianem metropolii turystyki czarnogórskiej oraz młodszej siostry chorwackiego Dubrownika. Historia Budvy sięga aż 2500 lat – wówczas tereny te były zamieszkiwane przez Iliryjczyków. Wizytówką miasta jest Stare Miasto, otoczone murami obronnymi, pełne wąskich i krętych uliczek, charakteryzujące się architekturą sakralną. Niedaleko Budvy znajduje się miejsce, które możemy podziwiać na większości widokówek z Czarnogóry, czyli skalista wyspa Sveti Stefan, połączona z lądem wąskim przesmykiem. Niegdyś znajdowała się tu wioska rybacka, której miejsce zajmuje obecnie niezwykle ekskluzywny, pięciogwiazdkowy hotel, składający się z charakterystycznych kamiennych domków, przykrytych czerwonymi dachami.

Miłośników natury i malowniczych krajobrazów niewątpliwie zachwyci Zatoka Kotorska (Boka Kotorska), uważana za jedną z najpiękniejszych zatok świata, otoczona pasmami Gór Dynarskich. Jest to jedyne miejsce w południowej Europie, które przypomina fiord. Zatoka rozciąga się w południowej części Morza Adriatyckiego na obszarze 87,3 km2, a jej linia brzegowa osiąga długość 105,7 km. W 1979 r. Zatoka Kotorska została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Panuje tu śródziemnomorski klimat, który sprzyja nie tylko plażowaniu, ale również pływaniu łódką, pieszym wędrówkom i innym aktywnościom. Bokę otacza wiele niesamowitych i historycznie cennych miast oraz miasteczek. Jedną z takich perełek jest Kotor – miasto-muzeum, które zachwyca w szczególności zabytkowym Starym Miastem, położonym u stóp gór Lovćen. Starą część miasta okalają wysokie mury, a znakiem rozpoznawczym jest labirynt krętych i wąskich brukowanych uliczek. Starówka, podobnie jak cała Zatoka Kotorska, znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Spacerując po tym terenie, nie sposób nie podziwiać zabytków średniowiecznej architektury – kościołów, katedr, weneckich pałaców czy muzeów. To one świadczą o szczególnym bogactwie historycznym tego regionu. Podczas pobytu w Zatoce Kotorskiej, nieopodal miasta Perast, warto wybrać się w rejs na Gospa od Škrpjela – Wyspę Matki Boskiej na Skale. Jest to jedyna sztucznie usypana (przez miejscowych rybaków) wyspa na całym Adriatyku. Mieści się tu jeden obiekt – XV-wieczny kościół katolicki, w którym zgromadzone są dzieła słynnych malarzy. Z tej malutkiej wyspy rozpościera się przepiękny widok na całą Bokę Kotorską.

Wśród czarnogórskich miejsc wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO możemy wyróżnić również Park Narodowy Durmitor – jeden z pięciu parków narodowych w Czarnogórze, znajdujący się w północno-zachodniej części kraju, założony w 1952 r. Jego nazwa pochodzi od jednego z pasm Gór Dynarskich – Durmitoru. Powierzchnia parku wynosi 39 000 ha, co czyni go największym parkiem narodowym w kraju. Jego obszar obejmuje masyw Durmitor, kaniony rzek Tara, Sušica i Draga oraz wyższe partie płaskowyżu Komarnica. Znajduje się tu aż 48 szczytów górskich o wysokości ponad 2000 m n.p.m., z których roztacza się widok na 18 jezior polodowcowych, w tym na Crno jezero (Czarne Jezioro) – najgłębsze jezioro w Durmitorze. Przez obszar Parku Narodowego Durmitor przepływa wiele rzek, m.in. wspomniane Tara, Sušica, Draga czy Komarnica. Znajdują się tu także szerokie wąwozy, rozmaite formy krasowe i niesamowite wodospady. Kanion Tary to najgłębszy kanion Starego Kontynentu – jego głębokość dochodzi aż do 1300 m. Długość kanionu wynosi 80 km. Kanion Tary jest drugim pod względem wielkości kanionem na świecie – większy od niego jest tylko Wielki Kanion Kolorado w Arizonie. Piękno czarnogórskiego kanionu możemy podziwiać z Mostu Durdevića, mierzącego 172 m, uważanego za jeden z 20 najpiękniejszych mostów na świecie. Na fanów adrenaliny czekają tu ciekawe atrakcje – wzdłuż mostu można zjechać na zipline (tyrolce), a na samej Tarze wziąć udział w raftingu. Flora i fauna parku obfitują w różnorodność gatunków – 122 z nich to endemity. Dominują tu bory sosnowe i świerkowe, w których spotkamy rysie, niedźwiedzie czy kozice. Obszar ten jest domem dla 163 gatunków ptaków. Park Narodowy Durmitor przyciąga turystów w każdej porze roku – wszyscy znajdą tu zajęcie dla siebie.

Mówiąc o zabytkach o dużym znaczeniu kulturowym i religijnym, należy wspomnieć o Monasterze Ostrog – perełce architektonicznej na mapie Czarnogóry. Jest to prawosławny klasztor, największe sanktuarium w kraju. Został zbudowany we wnęce skalnej na wysokości 900 m n.p.m. w XVII w. Monastyr Ostrog odwiedza co roku ponad 1 000 000 pielgrzymów z całego świata.

Podczas podróży po Czarnogórze nie powinniśmy pominąć krótkiej wizyty w stolicy, czyli Podgoricy. Miasto znajduje się w dolinie między Górami Dynarskimi, w centralnej części kraju. Miejscami wartymi uwagi w Podgoricy są przede wszystkim: Sobór Zmartwychwstania Pańskiego – najbardziej charakterystyczna świątynia w mieście, XVII-wieczna wieża zegarowa, zabytkowe meczety oraz wodospad na rzece Cem, oddalony kilka kilometrów od centrum.

Czarnogóra jest bez wątpienia jednym z najbardziej interesujących i różnorodnych państw na Półwyspie Bałkańskim. W każdym jej zakątku jest co podziwiać: plaże, góry, cuda natury, parki narodowe, zabytkowe miasta, wspólnie tworzące niesamowity krajobraz. Lista atrakcji, które oferuje ten kraj, jest znacznie dłuższa. Warto przekonać się osobiście, jak tu jest pięknie.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:

https://cuk.pl/porady/czarnogora-czy-i-kiedy-warto-pojechac#czarnogora–najpiekniejsze-miejsca-i-atrakcje-przyrodnicze

https://onetontour.pl/czarnogora/w-parku-narodowym-durmitor,450.html

https://travelbay.pl/europa/czarnogora/kanion-tary

https://www.bbc.com/news/world-europe-17667132

https://www.montenegro.travel/en

https://www.national-geographic.pl/traveler/artykul/podgorica-tu-krajobraz-zapiera-dech-przewodnik#Podgorica+-+zabytki+i+atrakcje

https://www.rego-bis.pl/blog/atrakcje-zatoki-kotorskiej

https://www.rego-bis.pl/nasze-kierunki/czarnogora/riwiera-czarnogorska

https://www.traveliada.pl/przewodnik/czarnogora

https://www.tui.pl/wypoczynek/czarnogora

https://www.visit-montenegro.com

Jezioro Szkoderskie – bałkański cud natury

Jezioro Szkoderskie jest największym jeziorem słodkowodnym na Półwyspie Bałkańskim i jednym z największych w Europie. Znajduje się na granicy dwóch państw: Czarnogóry i Albanii, przy czym 2/3 jego powierzchni leży na terenie Czarnogóry, a 1/3 – w Albanii. Wielkość jeziora jest zmienna i waha się od 370 (latem) do 530 km2 (zimą), a średnia głębokość wynosi między 7 a 10 m – w najgłębszym miejscu są to 44 m. Jezioro Szkoderskie mieści się w dolinie Zeta, w otoczeniu gór Lovćen, Rumija i Prokletije, zaledwie 7 km od wybrzeża Morza Adriatyckiego. Akwen składa się z około 50 wysepek, na których znajdują się pozostałości po średniowiecznych twierdzach i klasztorach. Na jednej z nich wznosi się Cerkiew św. Jana, niegdyś siedziba metropolity państwa Zeta. Od 1983 r. jezioro wchodzi w skład Parku Narodowego Jezioro Szkoderskie, którego łączna powierzchnia wynosi aż 40 000 ha. Jest również największym rezerwatem ptaków w Europie, żyje tu bowiem 270 gatunków ptaków, a 90% z nich to ptaki wędrowne, jak bociany, mewy czy czaple. Na terenie parku narodowego możemy oglądać również rzadkie i zagrożone gatunki – należą do nich pelikan kędzierzawy oraz kormoran karłowaty. Warto dodać, że obszar ten stanowi jedno z nielicznych miejsc gniazdowania pelikanów w całej Europie. Okolice Jeziora Szkoderskiego są zamieszkiwane również przez inne zwierzęta – żółwie, jaszczurki, płazy, a zimą nawet przez dziki i wilki. W samym jeziorze żyje 50 gatunków ryb i 3 gatunki węży. Flora jest równie bogata jak fauna – w wielu miejscach rosną słynne lecznicze zioła, a latem na powierzchni jeziora pojawiają się piękne lilie wodne. Jezioro Szkoderskie jest cenne dla Czarnogóry nie tylko pod względem przyrodniczym, ale również historycznym. Obszar ten był zamieszkiwany przez ludzi od wieków – stanowił m.in. część słowiańskiego królestwa Zeta, zanim został podbity przez Turków osmańskich.

Teren, na którym znajduje się największe bałkańskie jezioro, ma wiele do zaoferowania turystom. Najpiękniejsze widoki na akwen i otaczającą go naturę możemy podziwiać podczas relaksującego rejsu tradycyjną drewnianą łodzią, łodzią motorową lub statkiem wycieczkowym. Dla miłośników aktywnego wypoczynku ciekawymi atrakcjami z pewnością będą sporty wodne, tj. kajakarstwo czy paddleboarding, a także wędkarstwo, jazda konna czy na rowerze. Piękna sceneria i zadbane szlaki sprzyjają również hikingowi oraz trekkingowi. W okolicy warte odwiedzenia są winiarnie, gdzie oprócz win można degustować słynną rakiję, likiery smakowe, a nawet spróbować lokalnych ekologicznych wyrobów – koziego sera, wędzonej szynki, miodu.

Nad Jeziorem Szkoderskim mieści się kilka miast i dawnych osad rybackich, gdzie znajduje się wiele różnorodnych zabytków. Po stronie czarnogórskiej są to m.in. Vranjina i Virpazar, a w Albanii – Szkodra. W szczególności warto odwiedzić XV-wieczną twierdzę Besac, zbudowaną przez Turków osmańskich na wzgórzu, oraz skalistą wyspę Grmožur, znajdującą się na samym jeziorze, nazywaną czarnogórskim Alcatrazem. Umiejscowiona jest tu kamienna twierdza, pełniąca funkcję więzienia do 1912 r., w którym umieszczano więźniów politycznych. Czas wolny można przeznaczyć nie tylko na zwiedzanie i podziwianie widoków, ale również wypoczywanie na plaży i korzystanie z pięknej pogody.

Największe jezioro Półwyspu Bałkańskiego należy do jednej z najciekawszych atrakcji Czarnogóry, której nie można pominąć podczas pobytu w tym kraju. Zachwyca zarówno niesamowitymi krajobrazami, jak i bogatą ofertą turystyczno-rekreacyjną. Jest to bez wątpienia idealne miejsce na relaks i wycieczkę krajoznawczą.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:

https://dziendobry.tvn.pl/podroze/swiat/jezioro-szkoderskie-czyli-co-zwiedzic-na-balkanach-st5703982

https://plusa.net.pl/jezioro-szkoderskie-w-pigulce

https://undiscoveredmontenegro.com/lake-skadar-national-park

https://wszystkiestronyswiata.pl/jezioro-szkoderskie-czarnogora

https://www.montenegro.travel/en/unique-montenegro/national-parks-of-montenegro/skadar-lake-national-park

https://www.montenegropulse.com/lake-skadar.html

https://www.tui.pl/wypoczynek/czarnogora

https://www.visit-montenegro.com/destinations/podgorica/attractions/lake-skadar

Sarajewo – miasto, w którym Wschód spotyka Zachód

Sarajewo to jedno z najpopularniejszych i najchętniej odwiedzanych przez turystów miast na Bałkanach. Jest stolicą i zarazem największym miastem Bośni i Hercegowiny. Jego populacja liczy 275 524 mieszkańców (dane z 2013 r.), a powierzchnia wynosi około 142 km2. Sarajewo jest niezwykle malowniczo położone – w środkowowschodniej części kraju, w dolinie rzeki Miljacki i otoczeniu Gór Dynarskich, na wysokości ponad 500 m n.p.m. Nazwa stolicy Bośni i Hercegowiny wywodzi się od dwóch tureckich słów: „saray”, oznaczającego pałac/dwór, oraz „ovasi”, oznaczającego dolinę. Sarajewo charakteryzuje się znacznym zróżnicowaniem narodowościowym, etnicznym i religijnym – wśród mieszkańców tego wspaniałego miasta możemy wyróżnić zarówno Bośniaków, jak i Serbów, Chorwatów czy Romów. Miasto jest wielowyznaniowe – spotkamy tu wyznawców islamu, prawosławia, katolicyzmu i judaizmu. Nie bez powodu Sarajewo jest niekiedy nazywane „Jerozolimą Bałkanów” czy „Jerozolimą Europy”.

W przeszłości w Sarajewie miały miejsce wielkie wydarzenia, przede wszystkim te krwawe i tragiczne, które odcisnęły piętno na życiu Bośniaków i o których nie da się zapomnieć. Miasto zostało założone przez Turków osmańskich w 1462 r. W latach 1878–1918 Sarajewo znajdowało się pod władzą Austro-Węgier. Był to czas znacznych zmian w mieście – nastąpiła jego gruntowna modernizacja, industrializacja, a pod koniec XIX w. uruchomiono tu pierwszy tramwaj elektryczny w Europie i drugi na całym świecie (po San Francisco). Wydarzeniem, które wpłynęło na losy ludzkości w XX w. i do którego doszło właśnie w Sarajewie, był zamach na następcę austro-węgierskiego tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga, dokonany 28 czerwca 1914 r. Zamach sarajewski doprowadził do wybuchu pierwszej wojny światowej. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Sarajewo stało się stolicą Bośni i Hercegowiny. W 1984 r. odbyły się tu Zimowe Igrzyska Olimpijskie – po raz pierwszy w historii w kraju zarządzanym przez komunistyczny reżim. Impreza sportowa zorganizowana w Sarajewie wywołała entuzjastyczny oddźwięk w Europie, jednak osiem lat później miasto spotkała kolejna wielka tragedia – po uznaniu niepodległości Bośni i Hercegowiny na arenie międzynarodowej rozpoczęła się wojna domowa w tym kraju, w tym oblężenie Sarajewa przez wojska serbskie, które trwało 1425 dni – od kwietnia 1992 r. do lutego 1996 r. Oblężenie bośniackiej stolicy uważane jest za najdłuższe oblężenie w historii Starego Kontynentu po drugiej wojnie światowej. Pomimo że Sarajewo zostało wówczas wyludnione i doszczętnie zniszczone, udało mu się przetrwać i odzyskać blask.

Sarajewo to bez wątpienia miasto, w którym nie ma czasu na nudę. Znajdziemy tu wiele niepowtarzalnych i cennych zabytków, prezentujących różne style architektoniczne. Wybierając się na spacer po bośniackiej stolicy, warto odwiedzić w pierwszej kolejności Stare Miasto, zlokalizowane we wschodniej części metropolii. W samym jego sercu znajduje się historyczny, orientalny bazar miejski – Baščaršija – stanowiący plątaninę wąskich uliczek, przepełnionych straganami, warsztatami rzemieślniczymi oraz restauracjami. Najbardziej rozpoznawalnym punktem bazaru jest drewniana fontanna Sebilj, będąca pozostałością po jednym z pierwszych europejskich wodociągów. Legenda głosi, że jeśli ktoś dwa razy napije się wody z tej fontanny, powróci do Sarajewa. W tej części miasta mieści się największy i najbardziej okazały obiekt architektury sakralnej – pochodzący z XVI w. meczet Gazi Husrev-Bega, zaprojektowany przez głównego architekta Imperium Osmańskiego na wzór stambulskich budowli. Po drugiej stronie rzeki Miljacki możemy natomiast podziwiać najstarszą muzułmańską świątynię w Sarajewie – Meczet Cesarski. W pobliżu meczetów możemy napotkać na obiekty religijne innych wyznań – Sarajewo cieszy się bowiem mianem jedynego miasta w Europie, w którym meczet sąsiaduje z kościołem katolickim, cerkwią prawosławną i synagogą. Tym sposobem jesteśmy w stanie dotrzeć, po odwiedzeniu meczetów, do XIX-wiecznej gotyckiej katedry Serca Jezusowego, Soboru Narodzenia Matki Bożej czy Starej Synagogi.

Niedaleko Starego Miasta, na rzecze Miljacka, znajduje się jedno z najważniejszych historycznych miejsc w stolicy Bośni i Hercegowiny – kamienny, trzyłukowy Most Łaciński. To właśnie na tym moście doszło do zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga i jego żonę Zofię.

Unikatowymi obiektami na mapie Sarajewa są Sahat Kula – wieża zegarowa, pełniąca funkcję jedynego publicznego zegara na świecie, który pokazuje czas księżycowy, a także Vijećnica – zabytkowy ratusz miejski, niegdyś Biblioteka Narodowa, podpalona w 1992 r.

Na miłośników pięknych widoków czeka następna atrakcja, jaką jest przejazd kolejką gondolową na Trebević. Podczas tej kilkuminutowej przejażdżki można podziwiać Sarajewo z lotu ptaka.

W Sarajewie, które ogarnęła brutalna wojna domowa pod koniec XX w., znajdziemy przede wszystkim miejsca upamiętniające wydarzenia z tamtego okresu i ich ofiary. Szczególną uwagę zwracają sarajewskie róże. Umieszczone są w miejscach, w których w wyniku ostrzału zginęły co najmniej trzy osoby. Dziury w chodnikach po eksplozjach i ślady pocisków artyleryjskich wypełnia czerwona żywica, co tworzy oryginalną formę płatków kwiatów. W całym mieście znajduje się około 150 takich róż.

Zwiedzając bośniacką stolicę szlakiem historycznym, nie można zapomnieć o wizycie na muzułmańskim cmentarzu Alifakovac – jednym z najstarszych cmentarzy w mieście, gdzie pochowane są najbardziej zasłużone osoby. Przeważają tu białe smukłe nagrobki z datami śmierci między 1992 a 1995 r. Ofiary wojny domowej spoczywają również na cmentarzu Kovači.

Do cennych historycznie miejsc należy także Tunel Nadziei, zbudowany pod sarajewskim lotniskiem w 1993 r. Podczas oblężenia Sarajewa przez tunel dostarczano żywność, leki, broń i amunicję, które były kluczowe dla przetrwania bośniackich mieszkańców i walczących żołnierzy. Przemieszczali się przez niego również ludzie. Do dziś zachował się tylko fragment tunelu, który funkcjonuje jako Muzeum Tunelu.

W celu pogłębienia wiedzy na temat konfliktu w Bośni i Hercegowinie w latach 90. XX w. warto wybrać się do Muzeum Zbrodni Przeciw Ludzkości i Ludobójstwa 1992–1995. Muzeum poświęcone jest okresowi oblężenia Sarajewa. Turyści mogą zapoznać się tu z filmami, schematami, fotografiami, mapami, obrazującymi przebieg masakry, a także obejrzeć oryginalne eksponaty, tj. narzędzia tortur.

Miasto, pomimo tragicznej przeszłości, w swojej ofercie turystycznej posiada miejsca rozrywkowe, o niepowtarzalnym klimacie. Jednym z nich jest Sarajevska Pivara – założony w 1864 r. browar, uważany za najstarszy zakład przemysłowy w Bośni i Hercegowinie. Produkuje się tu piwo najwyższej jakości. W browarze oprócz degustowania piw możemy również odwiedzić muzeum, w którym znajdują się eksponaty związane z historią sarajewskiego browaru – od 1864 r. aż do czasów współczesnych.

Wizyta w Sarajewie powinna stanowić obowiązkowy punkt wycieczki po Bośni i Hercegowinie i całym Półwyspie Bałkańskim. Miasto jest niezwykle różnorodne, zarówno pod względem zabytków, architektury, jak i kultury. Sarajewo to miejsce, w którym przenikają się dwa odmienne światy i cztery różne wyznania, a mieszkańcy tworzą wspólnotę i żyją w zgodzie.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:

http://www.sarajevo-tourism.com

https://bartekwpodrozy.pl/sarajewo-co-warto-zobaczyc

https://fly.pl/przewodnik/bosnia-i-hercegowina/sarajewo/#

https://podroze.onet.pl/ciekawe/sarajewo-co-zobaczyc-w-stolicy-bosni-i-hercegowiny-atrakcje-i-zabytki/mk0xhf7

https://www.lot.com/pl/pl/odkrywaj/inspiracje/blog-podrozniczy/sarajewo-atrakcje-i-zabytki#5

https://www.national-geographic.pl/traveler/artykul/sarajewo-miasto-na-rozdrozu-wielu-kultur-religii-oraz-trudnej-i-krwawej-historii#sarajewo-to-miasto-kontrastow

https://www.turysta.org/sarajewo-miasto-ktore-cie-zaskoczy

https://www.visitsarajevo.ba/additional-information/#city

Mostar – perła w koronie Bośni i Hercegowiny

Mostar to zjawiskowe miasto położone w południowo-zachodniej części Bośni i Hercegowiny, nad szmaragdowymi wodami rzeki Neretwy i kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Chorwacją, piąte w kraju pod względem populacji (110 000 mieszkańców). Zajmuje powierzchnię 1175 km2. Mostar należy do jednego z najczęściej odwiedzanych miast w Bośni i Hercegowinie, co zawdzięcza pięknym krajobrazom, osmańskiej architekturze i ciekawej historii. Do najliczniejszych mniejszości narodowych należą tam Chorwaci, Bośniacy i Serbowie. Mostar, podobnie jak Sarajewo, charakteryzuje się wielokulturowością, różnorodnością religijną i etniczną. Nazwa miasta wywodzi się od słowa „mostari”, które oznacza „strażników mostu”. Strażnicy byli odpowiedzialni za strzeżenie słynnego Starego Mostu w czasach osmańskich.

W Mostarze historia nie daje o sobie zapomnieć. Od XVI do XIX w. miasto stanowiło twierdzę Turków osmańskich. W 1875 r. Mostar znalazł się pod panowaniem Austro-Węgier, a po zakończeniu pierwszej wojny światowej stał się częścią Jugosławii. W 1992 r. wybuchła wojna domowa w kraju, podczas której miasto mocno ucierpiało. W Mostarze toczyły się bratobójcze walki, początkowo między siłami chorwacko-bośniackimi a Serbami, a ostatecznie – między samymi Chorwatami a Bośniakami. W trakcie konfliktu niemal całkowitemu zniszczeniu uległa wschodnia część miasta, zamieszkiwana przez bośniackich muzułmanów, w tym zabytkowe meczety. W wyniku ostrzałów zawalił się również Stary Most. W 1994 r. podpisano zawieszenie broni i zawarto porozumienie, ale pomimo tego w Mostarze jeszcze przez kilka lat nie było bezpiecznie. Miasto zostało podzielone na dwie części – bośniacką i chorwacką. Łagodzenie sporu między tymi dwoma zwaśnionymi narodami trwało lata i dopiero od niedawna sytuacja wydaje się ustabilizowana. Wiele cennych zabytków odbudowano dzięki wsparciu finansowemu UNESCO oraz funduszy unijnych.

Mimo że do dzisiaj na każdym kroku można zauważyć w Mostarze ślady wojny i zniszczenia, miasto ma swój urok i niepowtarzalny charakter, co przyciąga tłumy turystów, szczególnie w sezonie letnim. Najważniejszym zabytkiem i wizytówką Mostaru jest kamienny Stary Most, znajdujący się w sercu Starego Miasta, łączący dwa brzegi rzeki Neretwy. Most został zbudowany przez Turków w 1566 r. Miał stanowić symbol pojednania między wyznawcami dwóch różnych religii – chrześcijanami, którymi byli Chorwaci, oraz muzułmanami, do których należeli Bośniacy. Stary Most w stanie niezmienionym przetrwał 427 lat – aż do roku 1993, kiedy został zniszczony na skutek chorwackich ostrzeliwań. Na szczęście udało się go odrestaurować w 2004 r. Rok później zabytek ten, tak jak i całe Stare Miasto, znalazły się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Co roku pod koniec lipca w Mostarze odbywają się tradycyjne zawody w skakaniu z mostu do rzeki Neretwy. Zawodnicy mają w zwyczaju zbierać pieniądze od tłumu i w zależności od uzbieranej kwoty wykonują skoki w różnych pozycjach.

Mostar, poza bajkowym Starym Mostem, oferuje również inne niesamowite atrakcje turystyczne. Na liście miejsc do odwiedzenia nie powinno zabraknąć Meczetu Koski Mehmed Paszy, znajdującego się na zabytkowym Starym Mieście. Został zbudowany na początku XVII w. przez Turków osmańskich, a dziś należy do jednej z najlepiej zachowanych muzułmańskich świątyń w okolicy. Podczas zwiedzania meczetu istnieje możliwość wejścia na minaret, z którego rozpościera się przepiękny widok na Stary Most.

Zwiedzając Stare Miasto, warto przejść się na stary bazar – Kujundžiluk. gdzie znajduje się mnóstwo straganów przepełnionych tradycyjnymi wyrobami i przysmakami, a także lokalne restauracje. Jego początki sięgają połowy XVI w. Bazar, podobnie jak całe miasto, podzielony jest na dwie części etniczne, co nadaje mu unikatowy charakter.

Dla miłośników widoków miejscem must-see w Mostarze powinien być również Krzywy Most, umiejscowiony nad rzeką Radobolja, w otoczeniu kamiennych domów i pięknej zieleni. Jest trochę starszy i mniejszy od słynnego Starego Mostu, jednak przypomina go pod względem kształtu. Krzywy Most cieszy się mniejszą popularnością niż jego młodszy odpowiednik, przez co panuje tu bardziej kameralny klimat.

Wielokulturowość i atrakcyjność turystyczna zachęcają turystów do odwiedzenia Mostaru. Budowle w stylu osmańskim, kolorowy targ, zabytkowe mosty – czego chcieć więcej?

Odkrywając piękno i historię Bośni i Hercegowiny, warto wstąpić do miasteczka znajdującego się na popularnej trasie z Sarajewa do Mostaru – Jablanicy. Teren ten był niegdyś miejscem jednej z największych bitew partyzanckich na terenie ówczesnej Jugosławii. Nad rzeką Neretwą, która przepływa przez Jablanicę, toczyła się słynna bitwa w 1943 r. Od stycznia do kwietnia państwa Osi atakowały partyzancką armię w Jugosławii. Na podstawie tych wydarzeń nakręcono film wojenny pt. Bitwa nad Neretwą (Bitka na Neretvi), który miał premierę w 1969 r. Obiektem, w którym możemy bliżej zapoznać się z przebiegiem walk, jest Muzeum Bitwy nad Neretwą. Dla miłośników historii wizyta w Jablanicy powinna być niezbędnym punktem planu podróży po Bośni i Hercegowinie.

Materiał przygotowano przy wykorzystaniu następujących źródeł:

https://crolove.pl/mostar-wielokulturowe-miasto-bosni-hercegowinie

https://podroze.onet.pl/ciekawe/mostar-w-bosni-i-hercegowinie-co-zobaczyc-wodospady-atrakcje-zabytki/p6lm79q

https://www.osmol.pl/mostar-bosnia-i-hercegowina

https://www.rego-bis.pl/blog/mostar-perla-bosni-i-hercegowiny