Magiczne podróże z Krzysztofem

Malezja – niesamowita natura i ambicje

Autor: Krzysztof Danielewicz

Lipiec/sierpień 2024 r.

Opuszczając niesamowity i zaskakujący Singapur byłem niezwykle ciekaw, czym zaskoczy mnie Malezja. W Kuala Lumpur, stolicy Malezji byłem w godzinę po starcie samolotu z płyty singapurskiego lotniska – kolejna część mojej przygody rozpoczęta!

Malezja jest krajem o powierzchni zaledwie o 5% większej niż Polska, a zamieszkiwana jest przez około 31,5 miliona ludzi (rodowici Malezyjczycy stanowią połowę, pozostałą – ludność napływowa – głównie Chińczycy i Hindusi). Kraj położony jest na Półwyspie Malajskim, gdzie graniczy z Tajlandią i Singapurem, a na wyspie Borneo sąsiaduje z Brunei i Indonezją, czyli moimi kolejnymi celami podróży. Do 1965 roku częścią integralną Malezji był Singapur, który proklamował niepodległość i zaczął rozwijać się szybciej niż można to sobie wyobrazić. W Malezji sektor przemysłowo-usługowy jest wysoko rozwinięty, z rolnictwa utrzymuje się około 11% ludności. Religią dominującą jest islam (niespełna 60% ludności), 10% mieszkańców to chrześcijanie, pozostali wyznają taoizm, konfucjanizm, hinduizm, buddyzm, religie plemienne czy są ateistami. Kraj leży w strefie równikowej, ukształtowanie terenu przechodzi z równin do gór, a duża część powierzchni porośnięta jest wspaniałą dżunglą.

Na lotnisku obyło się bez większych problemów, choć przed przyjazdem spotkałem się z wieloma stwierdzeniami, że Malezyjscy strażnicy graniczni skrupulatnie kontrolują podróżujących, bo to kraj islamski, muzułmanie mają problem z alkoholem itp. Ja niczego takiego nie zauważyłem i nie doświadczyłem, jedyne, czego musiałem dopilnować (podobnie jak w Singapurze), to uzupełnienie online formularza wjazdowego, gdzie podaje się podstawowe dane dot. paszportu, daty urodzenia, czasu i miejsca pobytu. Po odbiorze bagażu i przejściu jego kontroli bagażu przy wyjściu, trafia się od razu do sali przylotów, połączonej z galerią handlową.

Minęła dłuższa chwila, nim ustaliłem z którego miejsca lotniska podbierają podróżujących taksówki z TaxiGrab, ale dzięki darmowemu dostępowi do Internetu, który oferuje lotnisko – szybko siedziałem w aucie i kierowałem się do miasta. Z międzynarodowego portu lotniczego Kuala Lumpur do centrum jest około 70 kilometrów, ale w Malezji ceny są zbliżone do tych w Polsce, nie obawiałem się więc porażająco wysokiego rachunku za transfer taksówką. Po drodze, młody Malezyjczyk, który mnie wiózł, wskazał kilka miejsc, które warto odwiedzić, umówiłem się z nim od razu na przedstawienie jednodniowej wycieczki po Kuala Lumpur i okolicach.

Po wypoczynku i rozpoznaniu usług, które oferował wybrany przeze mnie hotel (basen, siłownia), wyszedłem na obchód okolicy. Zakładałem, że rekonesans zajmie mi mniej więcej 3 godziny, ale jak zwykle wróciłem około północy. Początkowo kierowałem się ku nowoczesnemu drapaczowi chmur, z myślą, że być może jest możliwość wjechać ma górę i obejrzeć okolicę, ale okazało się, że nie jest jeszcze wykończony.

Po drodze odkryłem świetny zakątek miasta, położony wokół jednej z najstarszych ulic handlowych tj. Peteling. Na dosłownie kilku uliczkach roiło się od sklepów, targowisk i oczywiście restauracji, gdzie można był zjeść dania kuchni chińskiej, malajskiej, europejskiej i indyjskiej. Przechadzały się tutaj yysiące ludzi, wokół panowała wspaniała atmosfera i gwar – typowo azjatycko, co uwielbiam! Spacerując dalej, odkrywałem kolejne, bardzo zadbane uliczki, kamienice, aż dotarłem do Placu Niepodległości. Wokół placu zlokalizowanych było kilka reprezentacyjnych budynków i miejsc m.in. stary rynek handlowy, tańczące fontanny czy Sultan Abdul Samed Building. Na ogromnym, trawiastym placu beztrosko bawiły się dzieci, a w cieniu drzew, od skwaru odpoczywały całe rodziny. W pobliskim niewielkim parku odbywał się koncert świetnej grupy muzycznej, grającej hity krajowe i światowe. Kuala Lumpur wywarło na mnie świetne pierwsze wrażenie! Nie było tutaj tak perfekcyjnie, bogato i czysto, jak w Singapurze, ale trudno jest dorównać takiemu gigantowi.

Zdjęcia nr 1-17

W poniedziałkowy poranek skorzystałem z dogodności, jakie oferował hotel, basen i siłownia pobudziły mnie do życia, a później zjadłem fenomenalnie pyszne śniadanie! Trudno było wymarzyć sobie produkt, którego nie oferowała hotelowa restauracja, a wszystko było jakości premium! Czy można sobie lepiej wyobrazić poranek, będąc mną? Na pewno nie!

Punktualnie o 11.00 pod hotel podjechał wczoraj poznany taksówkarz Mohamed i ustaliliśmy plan oraz cenę wycieczki na kolejny dzień, tj. eksplorowanie terenów poza miastem. Zadowolony i pełen energii, wyszedłem na zwiedzanie centrum Kuala Lumpur. Na pierwszy cel wybrałem słynne bliźniacze wieże Petronas Towers, których wysokość wynosi  452 metry. Co ciekawe, wieże były najwyższe na świecie między 1998 a 2004 rokiem, kiedy rekord wysokości przejął dubajski Burj Khalifa (wysokość 828 metry i 163 piętra!). Petronas Towers są połączone przejściem o długości 58 metrów, na wysokości 41 i 42 piętra. Chciałem wejść do wież, ale dopadł mnie pech – w poniedziałki są one nieczynne dla zwiedzających, ze względów serwisowych. Odwiedzenie Petronas Towers przesunąłem więc na środę i zacząłem krzątać się u podnóży wież – znajduje się tam duże centrum handlowe i bardzo ładny park z fontannami, co wspaniale komponowało się z okolicznymi drapaczami chmur. Okolica wyglądała schludnie, bogato i bardzo nowocześnie!

Zdjęcia 18-28

Z braku możliwości wejścia do Petronas Towers, podążyłem pod KL Tower, która wygląda na typową wieżę telewizyjną – mierzy, bagatela, 421 metrów i została ukończona w 1996 r. Wjazd na wieżę kosztuje około 100 PLN i można wybrać różne warianty – wejście do obserwatorium czy na taras widokowy połączony ze szklaną klatką, w której można robić świetne panoramiczne zdjęcia. Możliwość wykonywania panoramicznych ujęć jest naprawdę godna polecenia, a oglądanie panoramy miasta bezcenne. Tym razem miałem szczęście, bo widoczność była całkiem dobra.

Zdjęcia 29-36

Po zejściu z wieży, kiedy zaczynało zmierzchać, udałem się spacerkiem na nocny market w rejonie ulicy Petaling Street. Jak to w Azji bywa, cały kwartał miasta pokrył się w przeciągu parunastu minut tysiącami straganów, punktów handlowych i kulinarnych. Nie mogłem nie skorzystać z możliwości zjedzenia pysznej i zdrowej kolacji, po której wróciłem do hotelu planować kolejne etapy podróży.

Kolejnego dnia byłem gotów na doświadczenia kolejnych atrakcji Malezji! Punktualnie o 8.45 pojawił się Mohamed i pojechaliśmy, zgodnie z planem, poza miasto do miejscowości Kampung Janda Balk, która – według mojego kierowcy, miała być pięknie położona.

Po drodze wstąpiliśmy do bardzo ważnego dla Hindusów miejsca – Batu Caves, czyli zespołu jaskiń, odkrytych pod koniec XIX wieku, około 13 kilomatrów na północ od Kuala Lumpur. Miejsce to jest ważnym miejscem pielgrzymek wyznawców hinduizmu, szczególnie podczas święta Thaipusam. U podnóża jaskini znajdują się liczne świątynie oraz największa na świecie postać boga Murugan, o wysokości 42 metrów! Żeby wejść do jaskiń, trzeba pokonać 272 schody, w międzyczasie wchodzi się do kolejnych jaskiń, aż do otwartej od góry groty, która jest pięknie porośnięta zielenią i widać z niej niebo. Wszędzie są małpy, które są dokarmiane przez duchownych, ofiarami przynoszonymi przez wiernych. Miejsce jest bardzo oblegane przez turystów. W czasie święta Thaipusam przybywają tutaj dziesiątki tysięcy ludzi, jest bardzo kolorowo, głośno i ciekawie dla obserwatora z zewnątrz.

Zdjęcia 37- 48

Po wizycie w świątyni, pojechaliśmy dalej, do Kampung Janda Balk. Po dojechaniu do miejscowości, zatrzymaliśmy się w jednym z lokalnych barów na pyszne malajskie śniadanie oraz kawkę. Miejscowość, co od razu dało się zauważyć, była nastawiona na turystów ze stolicy kraju. Wokół było mnóstwo miejsc noclegowych, zarówno w murowanych budynkach, jak i w dużych namiotach. Miejscowość była bardzo duża, położona nad rzeką i otoczona dżunglą – naprawdę piękne, czyste i zielone miejsce, idealne dla osób lubiących aktywnie odpoczywać w otoczeniu natury. Wracając w kierunku stolicy, zatrzymaliśmy się jeszcze na targowisku, w małym chińskim miasteczku. Chińczycy, Hindusi i Malajowie żyją raczej w swoich zamkniętych społecznościach, nie przenikają się tak, jak mieszkańcy Singapuru.

Według kierowcy, większość kapitału w kraju, pozostaje w rękach Chińczyków. Dzieci chodzą zwykle do narodowych, chińskich, malajskich czy hinduskich, szkół, gdzie zajęcia wykładane są w językach ojczystych. Istnieją również szkoły mieszane, w których uczniowie uczą się po malajsku, ale dzieci malajskie mogą także chodzić do szkoły chińskiej czy hinduskiej i nauczyć się chińskiego czy hindi, co ze względów biznesowych może być dobrym rozwiązaniem. W przypadku małżeństw, są one w ogromnej większości zawierane w ramach swojej społeczności. W przypadku Malajów, jeżeli ktoś chciałby poślubić kogoś z innej społeczności, ta druga storna musi przejść na islam. Jeżeli Malaj popełniłby ridda i odszedłby od islamu (stał się murtadd – apostatą lub agnostykiem), zostaje wyrzucony z kraju. Muzułmańskim mężczyznom wolno wiele – mogą mieć do czterech żon, na co zgodę wyraża imam, ciągle zdarzają się małżeństwa z dziewczynkami poniżej 18 roku życia (choć oficjalne prawo cywilne tego zabrania). Prowadziłem z Muhamedem wiele rozmów dotyczących życia Malajów i mniejszości etnicznych w Malezji, ich relacji i zaszłości historycznych, których jest mnóstwo – wojny i wojenki nie oszczędziły tego kraju.

Zdjęcia 49-58

Kolejną część dnia jeździliśmy po Kula Lumpur, zwiedzając różne dzielnice – malajskie, chińskie i indyjskie. Ciekawie wyglądała np. dzielnica hinduska, w której na odcinku około kilometra, czuliśmy się dosłownie jak w Indiach. Restauracje, sklepy czy nawet ozdoby uliczne – wszystko było skrojone idealnie pod Hindusów. Miałem okazję zobaczyć gigantyczny cmentarz chiński, leżący w samym  centrum miasta – ogromna połać zielonego terenu pokryta była tysiącami pomników zmarłych Chińczyków. Na jednej ulicy można było spotkać kościół luterański, świątynie hindustyczne, buddyjskie, świątynie różnych sekt i meczety – nikt nikogo nie negował, wszyscy żyli i wyznawali po swojemu. Jakie to inne niż w Polsce, a jakie piękne! Ciekawie wyglądały także świątynie chińskie. Ciekawe było, że wszędzie spotykaliśmy miks kulturowy turystów – Hindusi byli ciekawi kościołów chińskich i na odwrót – w hinduistycznych świątyniach widać było ciekawskich Chińczyków. Wszędzie można wejść, czasami należało się tylko okryć, często chusty wydawane były na miejscu, jeśli ktoś nie posiadał własnej. Jeśli ktoś nigdy nie być w innej świątyni niż kościół katolicki, to Kuala Lumpur jest miejscem marzeń – o ile jest się otwartym na inne wyznania… Dla osób z zamkniętym systemem wyznaniowym, pobyt w tak otwartej społeczności może stanowić niemałe wyzwanie. W Kuala Lumpur można przeżyć wręcz szok kulturowy i poznać cały świat w pigułce. Miałem okazję zobaczyć z daleka stary pałac króla, a według mojego kierowcy, każda prowincja Malezji ma swojego króla, wybieranego na pięcioletnią kadencję. Spośród tych prowincjonalnych królów, wybierany jest jeden, główny król kraju. Kiedy spytałem jakie ów główny król ma kompetencje, Mohamed odpowiedział, że jest bardziej liderem wiary, natomiast rząd sprawuje realną władzę polityczną. Mijaliśmy także narodowy meczet, jednak nie udało mi się do niego wejść, ponieważ była godzina 18.30, a meczet dla turystów otwarty jest tylko do 18.00.

Zdjęcia nr 59-71

Na kolejny dzień w Malezji miałem zaplanowane zaległe wejście na Petronas Towers. Pierwotnie, wieże miały być siedzibą największej firmy naftowej w Malezji – Petronas. Malezyjczycy mają własne pokłady ropy naftowej i gazu ziemnego, które wydobywają i przetwarzają,  dzięki czemu paliwo na stacjach kosztuje około 2 PLN – jest to marzenie dla każdego Polaka czy nawet Europejczyka. Wyobraźcie sobie mój zawód, kiedy okazało się, że wyprzedane zostały już bilety wstępu na cały dzień (limit wynosi 1400 biletów) – od razu zakupiłem bilet na 28 lipca, kiedy miałem wracać i spędzić dwie noce w mieście – nie mogłem nie wjechać na słynne wieże! Bilet kosztuje około 100 złotych i jest wydany na konkretną godzinę, można go zakupić także online, ale z trzydniowym wyprzedzeniem.

Zdjęcia nr 72-75

W związku z kolejnym niepowodzeniem wejścia do Petronas Towers, spędziłem chwilę w Centrum Turystycznym, które znajdowało się w połowie drogi pomiędzy wieżami a moim hotelem. Udałem się do hotelu, pozostawiając w pokoju zebrane w centrum ulotki i taksówką udałem się do narodowego meczetu. Wchodząc, musiałem założyć specjalny strój osłaniający mnie od głowy po stopy. Meczet, mimo jego narodowej rangi, nie zrobił na mnie większego wrażenia – bywałem zarówno w większych, ale też mniejszych i zdecydowanie piękniejszych.

Zdjęcie nr 76-78

Po odwiedzeniu meczetu, postanowiłem powłóczyć się trochę po okolicznych parkach, gdzie znajdują się takie atrakcje jak planetarium, park orchidei, ptaków oraz rozległe tereny zielone. Ze względu na późną już porę, obejrzałem tylko park orchidei i to w dodatku częściowo. Wracając w kierunku mojego hotelu, spotkałem przesympatyczne stadko małp, które jak to małpy – popisywały się swoją sprawnością i świetnie bawiły. Przechodząc przez centralne ulice znowu miałem okazję zobaczyć ogromną różnorodność Kuala Lumpur, gdzie na jednej ulicy jedli i pracowali Chińczycy, Hindusi i Malajowie. Z jednej strony Malajowie szli do meczetu po wezwaniu do modlitwy, z drugiej Hindusi oferowali przysmaki swojej kuchni. Wieczorem pozostało mi tylko spakowanie się na wyjazd autobusem do Kuala Terengganu. Rano, zgodnie z sugestią znalezioną na stronie internetowej, zadbałem, aby być przynajmniej godzinę przed odjazdem busa na ogromnym dworcu autobusowym, co okazało się być kompletnie niepotrzebne. Niepotrzebnie skróciłem sobie basen i siłownię, ale cóż – ciągle się uczę!

Zdjęcia nr 81-90

Na dworcu autobusowym przechodzi się przez specjalną bramkę w rejon peronów i oczekuje na swój pojazd. Mój był chwilę opóźniony, kiedy przyjechał i zainstalowałem się na miejscu, okazał się być całkiem wygodny i czysty. Podczas kupowania biletu, wybrałem miejsce na drugim poziomie, co gwarantowało mi podróż z pięknym widokiem na całą trasę. Kiedy bus ruszył w liczącą 450 kilometrów trasę na północny wschód kraju, poczułem błogość – przyjemnie kołysało, więc dużą część trasy drzemałem smacznie. Kiedy nie ucinałem sobie drzemki, podziwiałem przepiękne widoki, które zachwycały prawie przez cały czas, a tuż po opuszczeniu Kuala Lumpur, trasa była bardzo górzysta i biegła przez dżunglę. Później z okna widziałem ogromne pola, na których uprawiano palmy olejowej. Malezja jest drugim, po Indonezji, największym producentem oleju palmowego na świecie. Olej z palm jest wykorzystywany na szeroką skalę w przemyśle spożywczym i kosmetycznym, choć budzi wiele kontrowersji, szczególnie w związku z karczowaniem ogromnych połaci naturalnych, często pierwotnych lasów pod pola uprawne.

Przez ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów autobus jechał równą, dwupasmową autostradą – przez większość trasy można było zaobserwować duże inwestycje Malezji w infrastrukturę drogową i kolejową. Obserwując Kuala Lumpur i to, co dzieje się poza stolicą, mogę stwierdzić, że Malezja jest i będzie bardzo ambitnym krajem, który dąży do ciągłego rozwoju. Inwestycje w infrastrukturę energetyczną, drogową, wojskową czy produkcja własnych marek aut osobowych Proton i  Perodua, świadczą o przedsiębiorczości Malezyjczyków. Na całym odcinku mojej trasy widać było czystość i porządek, przy drodze nie panoszyły się śmieci, wszędzie było naprawdę schludnie.

Zdjęcia nr 91-95

Zamiast sześciu godzin, które zapowiadał przewoźnik, dojechaliśmy do Kuala Terengganu po niespełna ośmiu, choć podróż minęła naprawdę przyjemnie. Miałem małe problemy z lokalizacją klucza do apartamentu prywatnego, który wcześniej wynająłem, ale ostatecznie pomógł mi taksówkarz i portier z apartamentowca. Na miejscu okazało się jednak, że właściciel nie oferuje dostępu do Internetu, czego nie omieszkałem ująć w ramach opinii o pobycie – uważam, że dostęp do sieci w najmowanych lokalach winien być standardem, szczególnie w tak rozwiniętym państwie.

Pomimo braku Internetu i możliwości rekonesansu ciekawostek w okolicy, noc była nadzwyczaj spokojna, a jakość snu najlepsza od tygodnia. Po przebudzeniu i obowiązkowej gimnastyce, udałem się na poszukiwanie śniadaniowni. Znalazłem miejsce w pierwszej napotkanej knajpce, ale przemiła Pani z obsługi zaleciła, abym spożywał posiłek szybko, ponieważ zamykają o 12.30 – wtedy przypada czas na modlitwę. Śniadaniownia oferowała kilkanaście garnków z różnymi potrawami, z których każdy brał, co chciał i przy kasie płacił za jedzenie. Wybrane specjały można było zjeść na miejscu lub zabrać jedzenie ze sobą do domu. Wybrałem porcję ryżu, warzyw i ryb, po których czułem się wyśmienicie – byłem gotów na eksplorację Kuala Terengganu! Miasto jest położone na wschodnim wybrzeży Półwyspu Malajskiego, w którym do Morza Południowochińskiego uchodzi rzeka Terengganu. Liczba mieszkańców Kuala Terengganu szacowana jest na około 298.000 (dla porównania, w Białymstoku żyje około 293.000 ludzi).

Po śniadaniu ruszyłem żwawo do miasta, musiałem koniecznie zorganizować sobie wyjazd na poleconą mi w Singapurze wyspę Redang lub Perehentian. Chciałem jeszcze wymienić walutę i wynająć skuter, w wypożyczalni, do której dostałem wczoraj namiary od młodych lokalsów, ale trudno było znaleźć w Internecie konkretne namiary czy choćby adres. Szukałem w sieci jakiegokolwiek biura turystycznego oraz wypożyczalni skuterów, jednak po ponad dwóch godzinach poszukiwań nadal nie miałem żadnych namiarów. Udałem się do pobliskiej galerii handlowej – chciałem wypić kawę, ale… galeria była nieczynna do 14.30 z powodu czasu modlitwy. Odłożyłem więc marzenia o kawie na później i udałem się w kierunku nabrzeża. Plaże w mieście są bardzo długie i nawet czyste, jednak upał był okrutny! Miałem wrażenie, że za chwilę zacznę się gotować! Na plaży nie było żywego ducha, obok w parku i wzdłuż promenady było trochę straganów i ludzi. Upał był tak dotkliwy, że nie byłoby żadnej przyjemności z pobytu na plaży, natomiast próba kąpieli słonecznej mogłoby się skończyć oparzeniami. Wróciłem wiec do chłodnej galerii i tam – przy kawce, odpocząłem. Co ciekawe, w galerii odbywały się dni kultur oraz konferencja z udziałem przedstawicieli Korei Południowej. W związku z tym, część Malezyjczyków, w tym dzieci i młodzież, ubrana była w piękne, kolorowe stroje tradycyjne – bardzo miło było mi to podziwiać!

Zdjęcia 96-108

Kawa i chłodne powietrze galerii spowodowały, że mogłem wyjść na zewnątrz – udałem się na dworzec autobusowy, żeby zapytać o bilety do kolejnej miejscowości i podjąć kolejną próbę znalezienie wypożyczalni skuterów. Po drodze wymieniłem walutę – w Malezji obraca się ringgitami malezyjskimi (MYR), których aktualny kurs do złotówki wynosi 1 PLN – 1,08 MYR. Z portfelem pełnym lokalnych pieniędzy, wszedłem do przypadkowego punktu ze skuterem w logo – okazało się, że było to małe biuro turystyczne, które specjalizowało się w trzydniowych wyjazdach na wyspę Redang, połączonych ze snorkelingiem (pływanie z maską, rurką i płetwami w celu obserwowania podwodnego świata, a w tym wypadku – żółwi morskich). Za około 650 złotych kupiłem wycieczkę – transport na oraz z wyspy, dwa noclegi z pełnym wyżywieniem oraz trzy nurkowania – bingo! Przypadkowe spotkanie rozwiązało problem, z którym sam zmagałem się od wielu godzin. Okazało się, że nie mam wystarczającej ilości ringittów, aby opłacić całość wycieczki, zarezerwowałem więc miejsce i obiecałem wrócić nazajutrz, aby opłacić wyjazd.

Zadowolony z pozytywnego obrotu moich planów, udałem się do dzielnicy Chinatown, która – zgodnie z opiniami, zasługiwała na uwagę. Ulice były bardzo ładnie utrzymane, stare budynki w niezłym stanie, ale w niektórych miejscach zawalone. Zjadłem tam kolację – rybę przyrządzoną na parze, podaną z ryżem i warzywami. Myślę, że niewielu moich znajomych, szczególnie takich, którzy nie czują azjatyckiego klimatu, odważyłoby się na zjedzenie posiłku w takim miejscu – zaobserwowałem jednak sporo klientów, co zazwyczaj oznacza, że jedzenie jest smaczne, a czystość była na zadowalającym mnie poziomie – mogłem się tam stołować bez większych obaw. Ryba była przepyszna! Przegryzałem ją papryczkami i czosnkiem, które stały na talerzyku – warto tak robić, ustrzegamy się przed ewentualnymi problemami z żołądkiem. Za świeżą, pyszną i lekką kolację zapłaciłem około 25 złotych, co jest naprawdę uczciwą ceną za tak świetne danie.

 Zdjęcia nr 109-122

W drodze powrotnej do hotelu, zwiedzałem zakątki nabrzeża i stwierdziłem, że miasto jest piękne – odmieniało się moje pierwsze wrażenie, które nie było zbyt pochlebne, nie mogłem wszak znaleźć żadnego punktu z jednośladem do wypożeczenia… Po drodze minąłem pięć dużych, nocnych marketów, które oferowały dziesiątki punktów z rozmaitymi daniami – w Azji można zjeść nocą wszystko, czego dusza zapragnie! Mijałem całe rodziny, które spacerowały, odpoczywały czy spożywały posiłki przy stolikach lub po prostu na ziemi. Atmosfera wokół była wesoła, gwarna i czułem się tutaj naprawdę komfortowo – ludzie nie byli pod wpływem alkoholu, nie zauważyłem nawet najmniejszych oznak agresji, byli tutaj praktycznie sami lokalsi, turystów jak na lekarstwo. Otaczali mnie rozgadani, uśmiechnięci i zadowoleni ludzie, którzy zajadali się niesamowicie pyszną, azjatycką kuchnią – niebo na Ziemi! Na stoiskach gastronomicznych można było zamówić wszelkie smaki – malajskie, azjatyckie, chińskie hinduskie, ale także koreańskie, wietnamskie czy japońskie! W mieście jest kilka tysięcy punktów gastronomicznych i wszystkie się utrzymują, w Malezji jest kultura jedzenia na zewnątrz, z innymi ludźmi – niesamowicie to celebruję i uwielbiam!

Zdjęcia nr 123-128

Mam wrażenie, że Malajowie niekoniecznie zwracają swoją uwagę na rozwój sektora turystycznego, a porównując do (na przykład) Tajlandii – w Malezji nie ma żadnej infrastruktury  turystycznej. Trudno jest znaleźć punkt informacji turystycznej, a jeśli już cudem na jakiś najdziemy, można wybierać tylko oferty katalogowe, nie ma raczej opcji na personalizowanie wyjazdów. W miastach niesamowicie trudno jest odnaleźć wypożyczalnie jednośladów czy innych pojazdów – auto najlepiej jest zatem wypożyczyć na lotnisku, później może już nie być takiej możliwości.

Około 50 kilometrów od Kuala Terengganu położone jest piękne jezioro, otoczone egzotycznym lasem, ale jak tam dotrzeć? Na moje szczęście wyspa, na którą mam zamiar się udać łączy wszystko, czego brakuje mi w mojej aktualnej lokalizacji i już odliczam godziny do opuszczenia miasta, w którym czekał mnie kolejny, męczący dzień.

Zwiedzanie miasta w upale stanowi niemałe wyzwanie – betonowe chodniki, nagrzane place i asfaltowe ulice dawały wrażenie, jakbym chodził po gorącym grzejniku – każdy element miejskiej infrastruktury oddawał ciepło, akumulowane z promieni słonecznych. Mniej więcej co 800 metrów szukałem klimatyzowanego pomieszczenia, w którym chłodziłem ciało i kupowałem chłodny napój. Opłaciłem zamówioną wycieczkę na wyspę Redang i można śmiało powiedzieć, że na tym zakończyły się ciekawostki tego dnia. Udało mi się jeszcze zakupić oryginalne, malajskie nakrycie głowy dla mężczyzn oraz słodkości nadziane durianem – śmierdzący owoc dawał o sobie znać nawet w połączeniu z aromatyczną czekoladą, więc odradzałbym go przy planowaniu spotkań z innymi ludźmi, o ile nie chcemy porażać durianowym oddechem! Wieczorem spakowałem manatki i byłem gotów do opuszczenia Kuala Terengganu.

Kolejnego poranka, czekałem o wyznaczonej godzinie w miejscu wskazanym przez pracownika biura, ale autobus spóźnił się ponad 30 minut. Przez godzinę zbieraliśmy jeszcze pasażerów, którzy oczekiwali w różnych punktach i dojechaliśmy w rejon niewielkiej miejscowości Merang, skąd mieliśmy odpłynąć z przystani promem na wyspę Redang. Transfer na wodzie zajął około 30 minut, a prom wesoło podskakiwał na falach Morza Południowochińskiego.

Na miejscu wszystko było doskonale zorganizowane – szybko przeprowadzona została rejestracja, odprawa i rozdanie kluczy do pokoi hotelowych. Po zakwaterowaniu, w samo południe czekał na mnie przepyszny i treściwy obiad, a o 14.30 wypływaliśmy na pierwszy snorkeling na rafie koralowej. Po zanurzeniu głowy do wody, moim oczom ukazały się najpiękniejsze sceny, jakie w życiu widziałem! Mimo zachmurzonego nieba, widoczność pod wodą była wystarczająca, wszystko było klarowne i w żywych barwach – wokół rafy żyją dosłownie tysiące kolorowych ryb, mniejszych i większych, które skubały koralowce czy polowały na inne ryby. Niektóre osobniki były naprawdę sporych rozmiarów, podpływały na kilka czy kilkanaście centymetrów do ludzi i ciekawsko obserwowały lądowych intruzów. Co mnie bardzo zasmuciło, to wyraźna degradacja rafy koralowej – bywało wiele miejsc, w których nie żył żaden koralowiec… człowiek potrafi być naprawdę niszczycielskim stworzeniem.

Zdjęcia nr 129-137

Po powrocie ze snorkelingu postanowiłem pokrążyć po wyspie, która ma około 6 kilometrów średnicy i powierzchnię 24 km2. Redang jest jedną z największych wysp wschodniego wybrzeża Półwyspu Malajskiego, wyróżnia się krystaliczną przejrzystością wody, czego doświadczyłem na snorkelingu oraz plażami z białym, miękkim piaskiem. Osiem wysp oraz Redang tworzą park morski Redang Marine Park, którego głównym zadaniem jest ochrona środowiska morskiego oraz raf koralowych. Władze parku wskazują, że tworzą swego rodzaju sanktuarium, które chroni najcenniejsze morskie dobra Półwyspu Majalskiego.

Mój obchód pokazał negatywne strony wyspy, które nie jest wypielęgnowane dla wzroku turystów, bo i ile hotele i plaże w ich pobliżu były bardzo czyste i wspaniale zaprezentowane, to już ich zaplecze było dla mnie katastrofalne!  Na tyłach widać było masywne góry śmieci, które w niektórych miejscach były palone, wszędzie unosił się smród rozkładających się resztek, czuć było także wybijające szambo. Bywały miejsca, w których rośliny dżungli „zabierały” część ludzkich odpadów, okrywając je zielonym płaszczem, ale w większości przypadków po prostu dokładano do istniejących już śmieciowych gór kolejne odpady… Jak to często bywa, politycy wskazują, jak bardzo dba się w kraju o przyrodę, rzeczywistość rządzi się jednak zgoła odmiennymi zwyczajami – ogromna szkoda, że Malajowie tak bardzo nie szanują tak unikalnej wyspy i nie robią wszystkiego, aby taki dar natury był ich wizytówką. Malezja nie ma wielu wysp w swoim posiadaniu, a pod względem przyrodniczym Redang jest naprawdę niezwykła, stąd moje zdziwienie tak silnym brakiem poszanowania dla tego miejsca. Omijając hałdy śmieci, wszedłem ścieżką, która prowadziła do dżungli i od razu natknąłem się na bardzo głośną grupę małp, które bardzo intensywnie krzyczały w moim kierunku. Naprzeciw siebie zauważyłem młodą kobietę, która okazała się być Francuzką – powiedziała, że od kwadransa stoi na ścieżce, obawiając się przejść obok małp.

Wieczorem zjadłem bardzo smaczną kolację, po której udałem się na plażę i spisywałem moje podróżnicze wspomnienia. Akompaniował mi szum morskich fal i zespół muzyczny, który występował nieopodal. Mimo upału i hałasu oraz nieprzyjemnych doświadczeń z brakiem dbania o czystość wyspy, uznałem ten dzień za naprawdę obfity w pozytywy.

Zdjęcia nr 138-142

Zakładałem, że następny dzień na wyspie będzie najlepszy pod względem obserwacji przyrody, ponieważ mieliśmy, zgodnie z założonym planem, dwa razy snurkować! Pierwsze snurkowanie miało być poświęcone obserwacji żółwi morskich, miałem wątpliwości czy w ogóle uda się zobaczyć (z daleka choćby!) przynajmniej jednego żółwia – poszedłem więc do obsługi i zapytałem o prawdopodobieństwo. Zdziwiona moim pytaniem Pani wskazała, że obserwacja jest pewna, bo żółwie bywają w miejscu snurkowania każdego dnia, ciekaw byłem czy okaże się to pewnikiem!

Zostaliśmy ulokowani w motorówce i płynęliśmy na miejsce snurkowania kilkanaście minut, po czym silnik łodzi został wyłączony i… naszym oczom ukazał się żółw morski, który przepływał obok! Przewodnicy mieli ze sobą kawałki mięsa, którym wabili żółwie, a my zeszliśmy do wody. Co i rusz między nami przepływały te wspaniałe stworzenia, muskając nasze kończyny płetwami. Ponownie na tym wyjeździe miałem pecha – chciałem nagrać film pod wodą, żeby później pokazać, jak świetnym doświadczeniem jest obserwacja żółwi morskich w tak pięknych okolicznościach przyrody, ale nie mogłem uruchomić nagrywania – technologia to tylko technologia, cóż mogłem na to poradzić. Pozostało mi napawać się widokami i żółwiami, niektóre były naprawdę ogromne, zdarzały się osobniki bez jednej z płetw (ofiary śrub napędów motorowych oraz drapieżników), ale na skorupach każdego niemal żółwia byli pasażerowie „na gapę” – przyczepione 2-3 rybki, które wyglądały na sumiki.

Żółwie morskie mogą osiągać (w zależności od gatunku) od 58 do 140 cm długości, a ważyć nawet 500 kg! Zazwyczaj są samotnikami, ale jeśli w jakimś obszarze występuje nagromadzenie pożywienia, przebywają tam większe grupy żółwi. Na lądzie, gdzie udają się samice, aby złożyć jaja, żółwie morskie są niezgrabne i powolne, ale w wodzie są zwinne i majestatyczne..Kiedy  wróciliśmy z wodnych przygód, zjadłem obiad (ponownie był bardzo wysokiej jakości) i postanowiłem wybrać się pieszo na drugą stronę wyspy, w okolicę plaży na której obserwowaliśmy żółwie morskie. Przeszedłem około 2 kilometrów, nierówną ścieżką przez dżunglę, co zaowocowało wieloma ciekawymi obserwacjami przyrodniczymi, ale przy okazji byłem dosłownie zlany potem. Podczas marszu widziałem ogromne drzewa, po których beztrosko hasały wiewiórki,  których na wyspie jest sporo, zauważyłem też warany paskowane, podobnie jak w Tajlandii. Napotkany gatunek nie zagraża człowiekowi, ale widok ogromnego jaszczura naprawdę budzi pierwotny respekt i chęć utrzymania bezpiecznej odległości.

Warany paskowane, nazywane też leśnymi, dorastają do około 2 metrów długości, osiągając przy tym masę do 30 kilogramów – rekordowy waran paskowany, zmierzony na Sri-lance osiągnął 321 centymetrów długości! Preferują tereny podmokłe, bagniste bądź bliskie zbiornikom wodnym. Nie są płochliwe, ale zaniepokojone uciekają do wody, potrafią dobrze pływać, nurkują (potrafią przebywać pod wodą bez wynurzenia do 30 minut) i wspinają się na drzewa. Dieta waranów paskowanych jest bardzo szeroka – młode osobniki żywią się głównie owadami, później mięczakami, skorupiakami, rybami, płazami, nie gardzą żółwiami czy młodymi krokodylami. jaszczury te są prawdziwymi oportunistami pokarmowymi, jeśli na ich drodze ujawni się padlina, odpadki czy ekskrementy – również staną się pożywieniem waranów.

Po snurkowaniu z żółwiami, odwiedziliśmy jeszcze inne miejsca, w których obserwowaliśmy rafy koralowe i żyjące w ich obrębie podwodne stworzenia, mieniące się tysiącami odcieni. Obserwowane przez nas rafy były w o wiele lepszej kondycji niż te wczoraj, co napawa mnie nadzieją, że jest jeszcze dla podwodnej fauny wyspy szansa. Morskie życie obserwowaliśmy przez parę godzin, zdarzyło mi się na przykład zaobserwować przepięknie kolorową papugorybę, która była całkiem sporych rozmiarów! Emocje związane ze snorkelingiem i magia świata pod powierzchnią wody spowodowały, że muszę spróbować pełnowymiarowego nurkowania, w profesjonalnym sprzęcie! Gdybym miał profesjonalny sprzęt, mógłbym pływać godzinami i napawać się pięknem, które ukryte jest pod morskimi falami…

Zdjęcia nr 143-144

Wieczorem, ponownie korzystałem z niecodziennych okoliczności przyrody, siedząc na plaży i słysząc szum fal, ptasie trele i muzykę na żywo, którą grał zespół z baru nieopodal. Spisywałem wspomnienia z refleksją, że przeżyłem naprawdę wspaniały dzień! Jedynym mankamentem, który mnie prześladował, było przeziębienie, którego nabawiłem się prawdopodobnie od klimatyzacji – mobilizowałem się, aby szybko dojść do pełni sił, bo miałem przed sobą tyle wspaniałych przygód, że trudno było mi je sobie wizualizować! Jeśli chodzi o grupę, z którą przyszło mi spędzać czas, składała się z Chińczyków i pary z Włoch. Ci pierwsi, byli bardzo mili, grzeczni i zdyscyplinowani, na całej wyspie i w hotelu turyści z Chin stanowili około 90% wszystkich gości. Wszyscy zachowywali się fantastycznie – widać było, że bawią się świetnie, często śpiewali, choć tak, aby nie przeszkadzać innym, przez większość czasu przebywali w większych grupach. Szkoda, że Włoszka, która podróżowała z partnerem/mężem nie wzięła przykładu z Chińczyków… kobieta na każdym niemal kroku okazywała niezadowolenie, była rozwydrzona i naprawdę uciążliwa – cóż, takie uroki zorganizowanych wycieczek, gdzie nie mamy wpływu na ekipę.

Zdjęcia 145-158

Ostatni chwile na wyspie Redang spędziłem przy wybornym śniadaniu, po czym wykwaterowałem się z pokoju i o 10.30 ruszyliśmy na kolejną wyspę – Perhentian Besar obok której leży wysepka Perhentian Kecil – obydwie są częściami parku morskiego Redang Marine Park. Rejs z Redang na Perhentian trwał ponad godzinę, a później musiałem poczekać w hotelowym barze na klucz do mojego pokoju, który wydano mi dopiero o 14.00. Najgorętszą część dnia postanowiłem spędzić na wypoczynku w pokoju, aby regenerować moje zdrowie, ale później wybrałem się na obchód kilku plaż, które również zachwycały miękkim, białym piaskiem. Podczas spaceru moim oczom ukazywały się co i rusz nowe hotele, za którymi pięła się zielona, gęsta dżungla. Wokół mnie spacerowali inni turyści, którzy posługiwali się francuskim, angielskim i włoskim, było tutaj też zdecydowanie mniej przybyszy z Chin. Co ciekawe, o ile na Redang nie spotkałem nikogo z Polski, to w pokoju obok mnie rezydowała trzyosobowa rodzina rodaków.

Na mapach i w różnych folderach zauważyłem, że można spędzić tutaj czas bardzo aktywnie – wokół wyspy było mnóstwo plaż, oznaczone były także ścieżki prowadzące przez dżunglę, które prowadziły na drugą stronę wyspy. Przy każdej z większych plaż funkcjonowały bary i kawiarnie, w których bez problemu można było zjeść smaczny obiad, napić się dobrej mocnej, świeżo palonej lokalnej kawy, wypić wodę z kokosa czy napić się soku ze świeżych owoców. W panujących warunkach atmosferycznych, kiedy z potem uciekają ważne dla organizmu minerały – wszystko to było na wagę złota!

Można również było wykupić wycieczki tematyczne – na obserwacje rafy  koralowej, żółwi morskich czy rekinów. W ogłoszeniach znalazłem wiele firm, które oferowały szkolenia nurkowe.

Tuż obok niewielkiego hotelu, w którym spałem, znajdowała się restauracja, z której mogłem oglądać życie wioski rybackiej, położonej tuż obok. Słyszałem nawoływania imama, zapraszającego wiernych do modlitwy, widziałem ogromny meczet, który położony był na nabrzeżu, słyszałem wesołe pokrzykiwania dzieci rybaków. Uznałem za szczęśliwy traf, że w moim hotelu nie było restauracji, bo dzięki temu mogłem zdrowo i naprawdę wyśmienicie zjeść, obserwując jednocześnie życie mieszkańców wyspy. Na kolejny dzień zaplanowałem odkrywanie kolejnych plaż i dżungli!

Zdjęcia nr 159-166

Nastawiłem budzik na wczesną pobudkę – w hotelu, który wybrałem (z dnia na dzień nie ma zbyt wielu miejsc noclegowych na wyspie, więc możliwości wyboru były marne) wyłączano zasilanie o 7.00, przez co w błyskawicznym tempie w pokoju robiło się parno i niesamowicie duszno. Stwierdziłem, że trzy noce można wytrzymać w każdych warunkach, stąd nie narzekałem zbytnio, bo i nie było na co. Kwestia hoteli i usług, które oferowały zlokalizowane na wyspie hotele zależała po pierwsze od zasobności portfela turysty, a po drugie od wyprzedzenia bukowania kwatery – można było znaleźć zarówno świetne hotele czy domki, w ogródkach których były baseny ze słodką wodą, jak i kiepskie – w których dostęp do zasilania był ograniczony, nie wspominając o innych, podwyższających komfort bytowania usługach.

Po śniadaniu, udałem się na obchód części wyspy, na której znajdował się hotel. Moje plany zakładały, że trzy razy będę przechodził ścieżką przez dżunglę, żeby poznać dzikie plaże, znajdujące się w różnych zatoczkach, a po marszu na wyspie Redang wiedziałem, że nie będzie to łatwa wyprawa!

Po wejściu do lasu i chwilowym marszu wąską, wyboistą ścieżką, byłem totalnie mokry! Uczę się jednak na błędach i tym razem byłem znacznie lepiej przygotowany pod względem odzieży – miałem m.in. t-shirt z wełny merynosów, który przylegał do ciała, co ograniczało powstawanie otarć i dyskomfortu. Najtrudniej jednak było mi poradzić sobie z kropelkami potu, spływającymi mi po twarzy, ale cóż – taki klimat!

Po każdym wyjściu z dżungli, moim oczom ukazywała się nowa, piękna plaża, na której z reguły znajdowało się kilka ośrodków wypoczynkowych, resortów turystycznych czy hoteli na wysokim lub niższym poziomie wygody i prestiżu. Wydawać by się mogło, że każda plaża jest taka sama, ale jednak różniły się układem, skałami czy osłaniającymi je drzewami – jedne były bajkowo piękne – czułem się tam jak w raju utraconym, inne nie wyróżniały się niczym ciekawym. Na plażach często zamontowane są natryski ze słodką wodą, ale dają one tylko chwilową ulgę i komfort, a jeśli upał jest naprawdę ciężki – trudno poczuć jakąkolwiek różnicę.

Po paru dniach spędzonych w tropikach mam pewność, że zawsze należy zadbać o hotel – klimatyzowany całodobowo, co daje możliwość brania orzeźwiających i oczyszczających pryszniców i odpoczynku w temperaturze pokojowej, bo temperatura i wilgotność naprawdę nie oszczędzają człowieka!

Każde z trzech wejść do dżungli było bardzo emocjonujące! Po wejściu za linię drzew i zarośli, czułem się jak Krzysztof w Krainie Czarów – dźwięki z zewnątrz były wygłuszone, wokół mnie dosłownie unosiła się wilgoć, pod stopami miałem skały, poprzeplatane korzeniami drzew, które wznosiły się bardzo wysoko ponad moją głowę! Pomyślałem sobie, co musi czuć osoba, która przedziera się przez pełnowymiarową dżunglę, w której nie ma ścieżek, za to na każdym liściu i za każdym drzewem są zwierzęta (w sumie to i rośliny), które mogą zrobić krzywdę bądź pozbawić życia. Idąc, spotkałem moje ulubione warany, ogromne mrówki, niewielkich rozmiarów węża, który wyglądał jak źdźbło trawy i powiewał delikatnie, jakby faktycznie był częścią trawiastej kępy, w której się ukrył. Słyszałem wiele ptaków, zachwycił mnie szczególnie ptasi trel, który przypominał dzwonek czy sygnał alarmowy – niesamowite! Najdziwniejsze jednak było, że nie przeleciał mi koło ucha ani jeden komar – w sumie, nie przeszkadzały mi żadne owady, ciekawe czy podobnie jest nocą?

Jak łatwo się domyślić, prawie każda z odkrytych przeze mnie plaż miała dwa oblicza – bajkowe i rajskie – takie, które ma ujrzeć turysta, a drugim były ohydne zaplecza ośrodków wypoczynkowym, resortów i hoteli, podobnie jak na poprzedniej wyspie. Krystalicznie czysta woda, miękki, niemal wyczesany piasek, brak śmieci i szum fal uchodziły w niepamięć, kiedy wzrok zatrzymywał się na wszechobecnych (mniejszych i większych) składowiskach śmieci, które mieszały się ze ściekami, tworząc śmierdzące „oczka szamba”, w których, o dziwo, pływały moje ulubione warany! Przechadzając się po wyspie czuć było palony plastik, za hotelami unosiły się kłęby czarnego, gęstego dymu – nikt już nie dbał o to, czy turyści widzą i czują, co dzieje się z odpadami. Nie jestem w stanie pojąć, jak kraj, który ma tylko kilka tak świetnych i unikalnych na skalę całego świata wysp, może wyrażać przyzwolenie na tak silną dewastację przez właścicieli infrastruktury turystycznej. Sektor gospodarki odpadami w Malezji ma przed sobą długą i trudną drogę do przebycia – oby jego rozwój nie przypadł na czas, w którym rajskie wyspy przestaną istnieć i zostaną wielkimi wysypiskami śmieci. Przez parę dni zauważyłem tylko jedną łódź, która przypłynęła po odpadki – resztę śmieci czekał pewnie powolny rozkład lub spalenie.

Zdjęcia nr 167-205

Pod koniec dnia, kiedy już byłem na ostatniej prostej, postanowiłem popływać z rurką i maską, żeby zaznać jeszcze odrobinę podwodnego świata i trochę się schłodzić. Ku mojemu zdziwieniu, dosłownie trzy metry od plaży, w wodzie zobaczyłem niesamowite koralowce i ogrom pięknych kolorowych rybek. Rafa koralowa była tutaj zdecydowanie lepiej funkcjonująca niż na Redang, a możliwość obserwowania życia, jakie się na niej toczy to jedno ze wspanialszych doświadczeń mojego całego życia. Postanowiłem, że muszę zakupić kamerę do nagrywania życia pod wodą – koniecznie! Jeden z wielobarwnych gatunków ryb był tak terytorialny, że rybka, kiedy podpłynąłem zbyt blisko jej terenu – ugryzła mnie lekko w nogę, wiedziałem, że nie ma z nią żartów! Mimo nieznośnego upału, kończyłem ten dzień z myślą, że odkrywanie dżungli i świata wodnej fauny i flory jest fascynujące, warte każdej kropli potu i wysiłku.

Kolejnego dnia miałem w planie udanie się na bliźniaczą wyspę – Perhentian Kecil, aby odwiedzić wioskę rybacką, którą oglądałem dotąd z daleka. Oszacowałem, że można do niej dotrzeć w około dziesięć minut – wyprawa wodną taksówką kosztowała mnie około 9 złotych. Kiedy wysiadłem z łódki, panował upał, ale chodziłem uliczkami wioski, między domostwami i dosłownie zaglądałem do domów mieszkańcom. Większość budynków była zbudowana z drewna, a wokół nich panował dość spory rozgardiasz – wszędzie walały się stare rowerki, dziecięce motorki, zabawki, śmieci, linki z rozwieszonym praniem, hamaki do spania i kanały z płynącymi ściekami. Wszystko razem nie napawało optymizmem, ale zdarzały się zagrody, które mogłyby wieść prym i stanowić przykład dla innych – tworzyły je zadbane, odmalowane domu, w których panował ład na zewnątrz, a wokół posadzona była liczna roślinność, ubogacająca zagrodę. Ciekawie prezentował się zbudowany nad brzegiem morza meczet, z którego codziennie nawoływano do modlitwy.

We wsi funkcjonowało przedszkole dla najmłodszych, szkoła dla młodzieży oraz posterunek policji. Ogólna atmosfera sprawiała wrażenie bardzo przyjaznej, ludzie prowadzili tutaj rozmaite biznesy i standardowe życie, jak każdy z nas, wszystko było bardzo autentyczne i prawdziwe, co nadawało wiosce niezwykłego klimatu. Zaglądający tutaj turyści nie wywoływali żadnego zdziwienia w mieszkańcach, którzy nie zważając na nic i nikogo, pędzili swój żywot, aby utrzymać siebie i rodziny. Podążając wiejskimi zaułkami spotkałem oczywiście przedstawiciela mojego ulubionego gatunku waranów, pływającego w – a jakże! – brudnej wodzie wymieszanej ze ściekami. Porównując bazę noclegową i jakość plaż obydwu wysp, dobrze trafiłem, nie wybierając tej na miejsce docelowe. Plaże na Perhentian Kecil były mniej urokliwe i było ich mniej. Poszukałem miejsca, w którym zjadłem lunch, wróciłem do przystani wodnych taksówek i wróciłem na moją wyspę.

Zdjęcia nr 206-228

Po powrocie, wziąłem szybki prysznic, zmieniłem ubrania na świeże i udałem się na kolejną sejsę snurkowania! W planach miałem odwiedzić plażę obok hotelu, a później udać się w moją wczorajszą destynację, gdzie podziwiałem koralowce. Jednak plaża opodal hotelu okazała się rajem na ziemi – pod wodą, kilka metrów od brzegu morskie fale skrywały przepięknej urody koralowce, wokół których życie toczyło tysiące wielobarwnych istot! Trudno jest wyobrazić sobie, jak fantastycznie jest mieć takie obrazy w zasięgu wzroku! Pływałem między koralowcami, korzystając z naturalnie utworzonych przesmyków i wzdychałem w duchu, jakie szczęście spotkało mnie w życiu – nie każdy ma odwagę, aby udać się w podobne miejsca! Przedstawiciel gatunku ryby, który szczypnął mnie w nogę wczoraj, dziś uczynił to podobnie – uśmiałem się w masce i oddaliłem, żeby nie stresować dzielnego, podwodnego rycerza. Podziwianie podwodnego życia nie nudziło mnie ani trochę, ponieważ ilość form, kolorów i nowości jest nieskończenie różnorodna! Jedyne, co oprócz zachwytu, towarzyszyło mi ciągle, to uczucie, że chcę więcej.

Miałem okazję rozmawiać z wieloma ludźmi, którzy płacili naprawdę ogromne kwoty pieniędzy za wycieczkę na rafy koralowe, a tymczasem ja miałem to na wyciągnięcie dłoni! Równie dobrze można by usiąść w wodzie po pępek, zanurzyć głowę, otworzyć oczy i obserwować życie na koralowcach! Ryby nic a nic nie przejmują się obecnością ludzi w wodzie, przez cały czas czułem się jak element ich krajobrazu, a nie intruz, zakłócających im życie – wspaniałe emocje!

Jak to zwykle bywa, wszystko co piękne kończy się zaskakująco szybko – kolejnego dnia opuszczałem wyspę, o 12.00 miałem prom do miasta Kuala Besut, skąd o 15.00 (jak się później okazało – z niewielkim opóźnieniem) odjeżdżał autobus do Kuala Lumpur. Rejs promem trwał 40 minut, droga lądem miała długość 530 kilometrów i trwać resztę dnia. Czekając niemal dwie godziny na dworcu autobusowym, miałem okazję obserwować życie ludzi, mieszkających w Kuala Besut. Tuż przy dworcu znajdował się lokalny market spożywczy, wokół panował okropny bałagan, wszędzie zalegały sterty śmieci, które wydzielały mało przyjemny zapach, co w pakiecie z upałem dawało się we znaki. Siedząc, zastanawiałem się – jak to jest możliwe, że lokalsom nie przeszkadza życie, które przypomina bytowanie na wysypisku śmieci? Nie jestem w stanie tego pojąć.

Podróż autobusem pozwoliła mi ponownie przyglądać się Malezji – równym, dobrze utrzymanym drogom i inwestycjom w infrastrukturę transportową. Największe wrażenie wywierała na mnie jednak wszechobecna zieleń, która pięknie okala tutaj wszystko! Malezja jest zdecydowanie ambitnym krajem, jednak mieszkańcy muszą zrozumieć, że przyroda, którą tak pomijają i nie szanują, jest unikatem, warto o nią szczególnie dbać i pokazywać przybyszom z całego świata. Turystyka może być naprawdę dochodowa dla tego kraju, ale minie pewnie jeszcze parę lat, nim Malajowie „obudzą się” z zarzuconej śmieciami rzeczywistości.

Zdjęcia nr 229-240

Do malezyjskiej stolicy dotarliśmy około 23.30, autobus zakończył kurs na głównym dowrcu, gdzie musiałem znaleźć punkt, w którym zatrzymują się taksówki GrabTaxi. Zadanie okazało się dość trudne, lokalni „nieformalni” konkurenci, którzy zachowywali się względem podróżnych z wysoką dozą cwaniactwa, słyszałem też nawoływania i zaproszenia od zrzeszonych taksówkarzy, jednak wolałem nie korzystać z ich usług. W Malezji, podobnie jak Singapurze, aby zamówić przejazd w GrabTaxi, należy udać się do miejsca, w którym ich pojazdy mogą się zatrzymywać i podbierać podróżnych. Po dłuższej chwili, którą poświęciłem na poszukiwanie, odnalazłem właściwe miejsce i zarezerwowałem przejazd do hotelu w cenie, która mnie satysfakcjonowała. Apartament zarezerwowałem w dużym hotelu-apartamentowcu, w którym recepcja była czynna do 22.30, dlatego jeszcze będąc w autobusie, korespondowałem z obsługą i otrzymałem zapewnienie, że karta do mojego apartamentu będzie schowana w punkcie bezpieczeństwa na pierwszym piętrze – cokolwiek to oznaczało. Miałem wątpliwości odnośnie ceny mojego noclegu, ponieważ za dobry pokój ze śniadaniem, niemal w samym centrum Kuala Lumpur zapłaciłem około 500 zł, co było kwotą bardzo niewygórowaną, jak na lokalizację i warunki.

Kierowca dowiózł mnie na miejsce, gdzie uprzejmi Panowie z punktu bezpieczeństwa przekazali mi kartę wejściową do apartamentu, który okazał się być fantastyczny! Po ostatnich trzech nocach, które spędziłem w dość spartańskich warunkach, miałem ochotę porządnie się wyspać. Pokój był zlokalizowany na 19 piętrze, z okien rozciągała się panorama na stolicę – aż miło było popatrzeć. Kiedy rano zszedłem na śniadanie, kolejny raz się zaskoczyłem – na gości czekała prawdziwa uczta, moją uwagę przykuły zioła i warzywa, które rosły w donicach – można było je zerwać i doprawić śniadanie bądź zjeść prosto z krzaka. Najedzony, zrobiłem rekonesans w poszukiwaniu basenu i zaskoczyłem po raz kolejny, ponieważ był tutaj 30-metrowy basen, w którym mogłem porządnie popływać.

Ukontentowany, wybrałem się na zwiedzanie Kuala Lumpur – miałem w planach dokończenie zwiedzania, a szczególnie udanie się do ogrodu botanicznego Perdana Botanical, w którym znajduje się Park Motyli oraz zajście do Parku Ptaków.

Spodziewałem się więcej, niż miałem okazję zobaczyć – Park Motyli był pięknie zatopiony w zieleni roślin, znajdował się tam także niewielki wodospad i małe potoki. Dookoła zwiedzających latały motyle – mniejsze, większe i różnie ubarwione, jednak nie było ich tak dużo, jak wskazywał parkowy folder, ale może trafiłem na zły moment. W budynku obok, którego stan wskazywał, że okres świetności ma już dawno za sobą, znajdowały się wystawy tematyczne, na których obok żywych owadów w terrariach, były gabloty z ogromnymi kolekcjami niezliczonych gatunków motyli czy całej gamy owadów, pajęczaków i innych „robali” – miejsce jest warte polecenia i godne zobaczenia! W sklepiku, który sąsiadował z wystawą, można było kupić różne gadżety, ale także pięknie oprawione, mniejsze i większe, gabloty z okazami wielu owadów, których wwiezienie na teren Unii Europejskiej wydawało mi się wątpliwie legalne.

Zdjęcia nr 241-250

Po wyjściu z Parku Motyli, udałem się pieszo do Bird Park, czyli Parku Ptaków, który oddalony był o około 700 metrów – ostatnio chciałem go odwiedzić, ale nie zdążyłem. Bird Park w Kuala Lumpur jest podobno jednym z największych parków ornitologicznych na świecie, a wyróżnia się tym, że ptaki nie żyją tutaj w zamkniętych klatkach, a swobodnie poruszają się po czterech wydzielonych, dużych sektorach. Drapieżniki, które stanowiłyby zagrożenie dla innych ptaków i odwiedzających, są wyizolowane w swoich sektorach, które bardziej przypominały klatki w ZOO, które znamy w Europie. Siatka, która uniemożliwiała ptakom wzniesienie się poza obręb parku, była bardzo wysoko, na wysokości koron drzew, były w niej jednak sporych rozmiarów dziury, przez które ptaki wylatywały na zewnątrz oraz wracały. Dziury były pewnie robione przede wszystkim przez małpy, których około 30 osobników urządzało sobie zabawy w berka, wczepiając palce w oczka siatki.

W parku było mnóstwo mniejszych, średnich i ogromnych ptaków, w większości lokalnie występujących, ale były tutaj także strusie, które w Malezji nie występują. Papugi, zamieszkujące park, można było wziąć na rękę i zrobić sobie z nimi zdjęcie, większość ptaków, szczególnie tych dużych, chodziła swobodnie między zwiedzającymi.

Ptaki miały tutaj świetne warunki do życia, na drzewach było dużo gniazd, w których wysiadywały jaja i wychowywały młode. Wrażenie zrobiły na mnie duże łąki, stawy i wodospady, z których ptaki dowolnie korzystały. Zorganizowanie kompleksu powodowało, że naprawdę przyjemnie spędzało się tutaj czas. Park zamykano dla zwiedzających o 18.00, a koszt biletu wyniósł mnie około 70 złotych.

Zdjęcia nr 251-262

Wyszedłem z Parku Motyli i skierowałem się do ogrodu botanicznego, który był położony po drugiej stronie ulicy. W parku znajdował się wyjątkowy ogród kwiatowy, który był pięknie prowadzony, służył też bardziej aktywnym gościom do uprawiania sportu. Poza wspaniałymi okazami drzew, które były opisane przy pomocy kodów QR, w parku było bardzo dużo stawów, w rejonie których kręciły się moje ulubione warany. Jak już wielokrotnie wspominałem, oglądanie tych pięknych jaszczurów, które z wolna spacerują sobie w okolicach zbiorników wodnych, zawsze sprawia mi wiele radości! Po wyciszającym spacerze po parkowych alejkach, udałem się do Centralnego Marketu, oddalonego o około 2 kilometry, aby nabyć ostatnie souveniry, wkrótce bowiem opuszczałem Malezję.

Central Market w Kuala Lumpur to bardzo ciekawe miejsce, w którym można dokonać zakupów spożywczych, odzieżowych, nabyć pamiątki, ale także poznać przyszłość u wróżek, zrobić tatuaże z henny, udać się na masaż czy odwiedzić galerię sztuki oraz muzeum sztuki iluzji 3D.

Zdjęcia nr 263-280

Ostatni dzień w Kuala Lumpur był dla mnie bardzo ważny – zarezerwowałem bowiem ponad tydzień wcześniej bilety na Petronas Towers, moja pierwsza próba wejścia do słynnych wieżowcach zaczęła się i zakończyła na odbiciu się od kas biletowych. Jak już wspominałem, na wieże każdego dnia może wjechać 1400 osób (a każdego dnia wszystkie bilety się wyprzedają, co jest fascynujące!), bilet kosztuje 90 złotych, co przez cały rok przynosi kwoty, pozwalające utrzymać wieżowce bez żadnego problemu.

Żeby z powodzeniem zrealizować bilet, należy być kwadrans przed godziną wskazaną na bilecie, aby przejść przez punkt kontrolny, w którym każdy otrzymuje kolorową naklejkę, strażnicy sprawdzają również torby  zwiedzających – większych rozmiarów bagaże muszą być zdeponowane w szafkach. Po kontroli, wjeżdża się w kilkunastoosobowej windzie na poziom łącznika między obydwoma wieżami, na którym spędzić można 10 minut i podziwiać panoramę miasta. Następnie, w mniejszych windach, wjeżdża się na poziom 86 piętra, gdzie znajduje się ogromne, zamknięte z czterech stron pomieszczenie na powierzchni całej wieży, zza którego szyb, podziwiać można stolicę jak długa i szeroka! Jest to najwyżej położony taras widokowy w mieście. Widok jest naprawdę zacny, szkoda jednak, że pomieszczenie jest zamknięte – szyby nie zawsze były czyste, a możliwość podziwiania i czucia lekkiego wiatru we włosach (lub po prostu na głowie, w przypadku bezwłosych, do których się zaliczam) jest znacznie bardziej przyjemne. Można było tam spędzić 15 minut, po czym windy zwoziły grupę kilkanaście pięter niżej, gdzie znajdował się kolejny taras widokowy, a także punkty gastronomiczne i sklep z pamiątkami. Osoby z marketingu przewidziały tutaj (o, dziwo!) najwięcej czasu – sprzedaż jest najważniejsza! Całość pobytu na wieży  zajęła około 1.5 godziny. Uważam, że będąc w Kuala Lumpur, należy koniecznie wpisać odwiedzenie tego miejsca na listę „do zobaczenia”, choć wieża KL Tower, na którą wjechałem wcześniej jest ciekawsza – ma zawieszoną nad ziemią klatkę, która umożliwia robienie świetnych zdjęć i otwarty taras.

Po powrocie z eksploracji pozostało mi już tylko zjedzenie kolacji i spakowanie się, ale także zorganizowanie początku kolejnej części mojej podróży!

Zdjęcia nr 281-287

Ostatni dzień w malezyjskiej stolicy rozpocząłem gimnastyką i basenem, co zagwarantowało mi świetne samopoczucie. Moja chwilowa niedyspozycja zdrowotna powoli odchodziła w zapomnienie, ale – co ucieszyło mnie najbardziej, dzięki lokalnej diecie, usunięciu mięsa z jadłospisu, rezygnacji ze słodyczy i alkoholu – mogłem zapiąć pasek od spodni na dziurkę, znajdującą się bliżej klamry paska! Wspaniałe wieści! Co do diety – jadałem głównie warzywa, ryby i owoce, czemu towarzyszyły najczęściej niewielkie ilości węglowodanów z ryżu i makaronów – czułem się lekko, miałem dużo energii – azjatycka kuchnia naprawdę mi sprzyjała, a obwód w pasie się zmniejszał.

Zjadłem śniadanie, wykwaterowałem się z apartamentu i udałem na lotnisko, na którym miałem trochę emocji! Linie lotnicze AirAsia wprowadziły ostatnio znaczną automatyzację systemu odpraw, włączając w to procedury nadawania bagażu rejestrowanego. Jeśli pasażer nie odprawi się online, może uczynić to w lotniskowych kioskach, następnie należy samodzielnie wydrukować taśmy do oklejenia bagażu oraz go odprawić w odpowiednim punkcie, poprzez położeniu oklejonej walizki na taśmie transportowej, zeskanowanie kodu z biletu i ewentualnym pożegnaniu się z dobytkiem, ponieważ żadnego potwierdzenia nadania nie otrzymuje się do ręki.

Co ciekawe, niespecjalnie jest kogo poprosić o pomoc – podobne doświadczenia miałem w Berlinie, stąd osoby mało doświadczone w podróżowaniu samolotami, starsze i nie znające angielskiego, mogą odczuwać wysoki poziom stresu i dyskomfortu przy podobnych procedurach. Sam jestem bardzo doświadczony, a takie elementy wywołały u mnie szybsze tętno, zastanawiałem się czy wszystko poszło zgodnie z procedurami i odbiorę bagaż z taśmy na lotnisku w Brunei. Zobaczymy! Do miłego zobaczenia w kolejnym azjatyckim kraju!

Chmura tagów:

Azja